- W empik go
Anonimus - ebook
Anonimus - ebook
Vasco Botello, dziennikarz Voz del Pueblo, podejmuje się ambitnego i jednocześnie ryzykownego zadania, pragnie rozwikłać nurtującą go zagadkę. W poszukiwaniu informacji na zadany temat jest w stanie zrobić naprawdę wiele… Z determinacją spędza ogrom czasu na czytaniu książek, przeszukiwaniu map, podróżowaniu. W przekonaniu, że literatura to ostatni bastion człowieczeństwa, próbuje odnaleźć tożsamość pewnego pisarza. Gdy poznaje jego biografię, okazuje się, że stawia ona więcej pytań niż odpowiedzi. Czy poznamy dzieje intrygującego życia Johna Smitha?
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-651-5 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ciężkie, przesiąknięte wilgocią powietrze zdawało się przygniatać swoją masą gęsto usytuowane uliczki Barcelony. Dzień przepełniała cisza, która odnajdywała spełnienie w pięknym widoku ginących we mgle latarni przy Calle Nápoles. Kontemplowałem otaczającą mnie harmonię, spoglądając przez witrynę biura na szarości pochłaniające powolnie miasto. Fale tajemniczej substancji zalewały obraz, przesuwając się ociężale ścianami starych kamienic, a ja pojąć miałem wtedy, że są takie zawody, w których brak zajęcia oznacza, iż stwórca zwrócił w końcu swój wzrok w tę część świata.
– Inspektorze Navarro! Mamy wezwanie! – wybrzmiał głos, który wyrwał mnie z objęć innej rzeczywistości… – Skrzyżowanie Elkano i Salvà, nasi już tam jadą. Świadkowie utrzymują o jednej ofierze śmiertelnej, dzieciak…
– Na Boga!
– Nie! Dzieciak wrócił do mieszkania i zastał ojca w kałuży krwi ze szkłem w ręku, biedak sam zadecydował, kiedy opuści ten marny przybytek.
– Co z dzieckiem? – Esquibel wybiegł już, zanim ostatnie zdanie poniosło się murami mojego biura.
W owych czasach śmierć bynajmniej nie żyła w ukryciu, zbierając żniwo za pomocą hiszpanki, pojmała w czeluści wiecznego mroku miliony niewinnych istnień i sprawiła, że ludzkość wciąż trwa w bojaźni przed powrotem epidemii.
Na miejsce dotarliśmy po niespełna dziesięciu minutach. Od progu czuć było zapach krwi i alkoholu. Unosił się on w całym mieszkaniu, wsiąkając w ubrania i umysły, które zwodzone myślami przynosiły uczucie metalicznego posmaku w ustach. Koledzy z wydziału zabezpieczali pomieszczenie, w którym znajdował się denat, jeden funkcjonariusz rozmawiał ze świadkiem. Spojrzałem na uderzający obraz bezruchu białego prześcieradła, dopytując siebie, co też pcha nas na spotkanie ze śmiercią.
Przyjrzałem się dokładniej miejscu. W bliźniaczym pomieszczeniu, przez całą ścianę, rozciągał się sosnowy regał. Podszedłem, by przeczytać kilka pozycji – Pedro Antonio de Alarcón, Oropesa, inni tego zagrożonego gatunku. Egzemplarze woluminów, za które niejeden entuzjasta pożółkłego papieru i cielęcych okładek przehandlowałby lata ziemskiego bytu. Mężczyzna leżący w bliźniaczym pokoju nie należał do tych, których jedyną ambicją bywa dożyć jutra. Na kuchennym blacie przewracały się puste butelki po wódce, pomieszczenie cuchnęło stęchlizną i zapachem palonej kawy, która z rąk oficerów milicji towarzyszy każdemu nieboszczykowi w ostatniej drodze.
Odwracając się, omal nie zemdlałem, trafiony obrazem wątłego chłopca. W całym chaosie śmierci nie spostrzegłem drobnej postaci, siedzącej na masywnym dębowym taborecie w centralnej części pomieszczenia. Około dziesięcioletni chłopiec, o włosach koloru siana, wpatrywał się głucho swoim błękitnym wzrokiem w niedostrzegalny dla ludzkich oczu punkt, gdzieś na kuchennej ścianie tuż za moimi plecami. Uklęknąłem, by znaleźć się na wysokości jego źrenic. Chłód jego wzroku obiegł całe moje ciało, aż wstrząsnął mną niepohamowany dreszcz. Gdy nasze spojrzenia skrzyżowały się, zobaczyłem, jak z oczu chłopca z wolna znika całun nicości przysłaniający mu świat.
– Jak ci na imię? – wypowiedziałem z delikatnością, na jaką tylko było mnie stać. – Ja… jestem Franco Navarro.
Bezgłos, który zaległ się po tych słowach, złamałby najchłodniejszego drania. Wysoki ton towarzyszący jedynie najgłębszej ciszy zakorzenił się w moim umyśle, nie pozwalając dosłyszeć nawet najdrobniejszego szumu. Dźwigałem się już, kiedy dobiegł mnie ledwo słyszalny dźwięk, mający swój początek w tej zapadniętej, bladej jak papier klatce piersiowej.
– Vasco. Vasco don Franco.
Głos miał zachrypnięty, przesiąknięty wilgocią jak jego policzki. Sięgnąłem po chusteczkę do kieszeni marynarki i otarłem łzy z twarzy chłopca.
– Już dobrze, Vasco, już dobrze… gdzie twoja mama?
Ciszę trawił jedynie dźwięk niekontrolowanego szlochu.
– Odeszła.
– Przykro mi. – Położyłem małemu rękę na ramieniu, dając czas na odpoczynek przed kolejnym pytaniem. – A czy poza nią masz jakąś rodzinę?
– Nie! Odeszła, zostawiła nas! Nas obu! To przez nią! To wszystko przez nią! To jej wina, że tata nie żyje!
Chłopak krzyczał, wymachując rękoma. Łzy i ślina spływały mu po twarzy, chwyciłem go i przytuliłem mocno do piersi. Miotał się, chcąc walczyć z całym światem i jego naturalnym porządkiem.
– Wszystko będzie dobrze… obiecuję ci to, chłopcze. – Chwilę zajęło, nim w końcu dotarła do niego bezradność jego drobnego ciała. Nim pojął, że sam nie mógł stawić mu czoła. Odsunąłem go od siebie, spoglądając mu prosto w oczy… – Teraz, Vasco, pójdziesz z jednym z moich kolegów, dobrze?
Chłopak pokiwał głową usłużnie, a jeden z funkcjonariuszy wziął go za rękę i wyszedł z mieszkania.
– Amido!
– Tak, inspektorze?
– Dowiedziałeś się czegoś?
– Tak. Ten tutaj to Agustin Botello, ojciec chłystka. Żona zostawiła go razem z dzieckiem około rok temu, ponoć odpłynęła z jakimś kupcem…
– Do rzeczy.
– Ponoć mężczyzna dbał o dzieciaka… nie wytrzymał jej odejścia, popadł w dypsomanię. Dzisiaj rano słyszano, jak wykrzykiwał jej imię i przyrzekał, że targnie się na swoje życie.
– I nie doniesiono o tym na milicję?
– Nie był to pierwszy raz, gdy denat tak się zachowywał. Kiedy krzyki ucichły, myślano, że padł pogrążony w alkoholowym amoku, jak w zwyczaju miewał robić to wcześniej. Dopiero gdy syn delikwenta wrócił do domu i usłyszano jego płacz, poznali, że wydarzyło się coś złego. Chłopak znalazł ojca w kałuży krwi, podobno przykrył go prześcieradłem i wtulił się w niego, cały czas szlochając. Funkcjonariusze nie potrafili odciągnąć małego od zwłok ojca.
– Dobrze, Amido. Powiedz mi, czy chłopak miał jakąś rodzinę?
– Kobieta, z którą rozmawiałem, utrzymuje, że byli sami, ojciec z synem. Znała ich od lat, rodzinę mężczyzny zabrała hiszpanka, o żonie niewiele wiadomo, jedynie, że pochodziła gdzieś z głębi kraju. Nie zabawiła tu długo.
– Rozumiem – uciąłem. Podwładny zbierał się już do odejścia, gdy tajemnicza siła ukłuła moje sumienie.
– Amido.
– Tak, inspektorze?
Sięgnąłem do kieszeni.
– Załatw chłopakowi jakiś początek, niech go gdzieś zatrudnią. Nie chcę, żeby skończył w przytułku, chłopak wyszedł z dobrej rodziny, a przynajmniej tak to wygląda. Ojciec musiał być miłośnikiem literatury, szkoda, by dzieciak się zmarnował.
– Ale…
– Nie ma żadnego. Nikomu ani słowa! Pragniesz problemów za omijanie procedur?
– Ja?
– To nie ja, Amido, trzymam w dłoniach łapówkę! Zajmij się tym.
Gdy tylko odszedł, rozejrzałem się jeszcze raz po mieszkaniu, zebrałem rzeczy i ruszyłem do biura.
Jako inspektor nie narzekałem na brak funduszy, zwłaszcza że nie miałem na co ich przepuszczać. Moje upodobania, zgoła odmienne od tych hazardowych, sprawiały, że giełda i karty nie miały dla mnie najmniejszego sensu. Ciało zdewastowane pracą nie szukało nawet upojenia w kobiecych ramionach. Nie potrafiąc zmienić własnego życia, postanowiłem odmieniać inne.Rozdział 2
Budził się do życia dwudziesty dzień lipca 1940 roku. Jak co ranek zmierzałem La Ramblą do siedziby redakcji dziennika „Voz del Pueblo”; kwiaty i ptaki we wszystkich kolorach, bary i kawiarnie, otaczały bogactwem zapachów, barw i smaków. Zgodnie ze słowami Lorki – Rambla była jedyną ulicą na świecie, która mogłaby nie mieć końca. Chwila ta pozwalała zgadzać się z jego słowami w zupełności. Nozdrza zalewał błogi zapach dojrzałego lata, słońce leniwie wyłaniało się zza horyzontu, a promienie w kolorze miedzi zalewały okna licznych kawiarni i restauracji rozpychających się ciasno po obu stronach bajecznego deptaka, skrząc się i połyskując każdego dnia równie zadziwiająco. W chwilach takich jak ta człowiek pragnął zasiąść przy jednym z wiklinowych stołów, zamówić parującą jeszcze aromatyczną kawę, grzeszną przystawkę i siedzieć tak, delektując się całym tym obrazkiem. Nie mnie jednak dane były te przyjemności. Każdego dnia pokonywałem tę samą trasę, rozkoszując się jedynie myślą o takim poranku, wyrwanym z kart iście katalońskiej powieści.
Siedziba redakcji znajdowała się na drugim piętrze kamienicy przy Carrer de Santa Anna 7. Ociężała fasada budynku, z wprawionymi weń masywnymi, półksiężycowatymi oknami, wykonanymi ze starego dębu, wpasowywała się tam należycie. Wąska Santa Anna, której tajemniczość zwabiała w swoje objęcia, zdawała się zgniatać w uścisku każdego nowego przybysza. Umiejscowienie oddawać miało w zupełności naturę naszego działania, cała dzielnica Barri Gòtic godnie zaś reprezentowała średniowieczną część Barcelony, która obficie opiewała w historie wielkich artystów wszech czasów, które mogły zdarzyć się jedynie tutaj.
Wizualne standardy elewacji nie znajdowały odzwierciedlenia w użytkowej części budynku. Cuchnęło tam jak w termitierze, wilgocią i grzybem, który jak gdyby hodowany na pokarm rozrastał się gdzieś nieuchwytny nad naszymi głowami. Wszyscy jednak zdążywszy już przywyknąć do specyficznej woni tego miejsca, pracowali jak zespół „Timesa”. Dziennik wydawany w języku hiszpańskim, z uwagi na zakaz używania języka katalońskiego, cieszył się polityczną niezależnością, a nad jego merytorycznym poziomem czuwał jednoosobowy komitet powierniczy, w którego skład wchodził don Gustavo Ortega de Álvarez, redaktor naczelny „Voz del Pueblo”, człowiek o purytańskim charakterze. Hierarchia wydawnictwa niczym nie różniła się od tej spotykanej w naturze. Nasz monarcha nosił imię godne redaktora naczelnego podrzędnej gazety. Był około pięćdziesięciosiedmioletnim pokaźnym mężczyzną, jednym z tych starych kawalerów, którzy przez całe swoje życie noszą jednakowy krój garnituru, uczęszczają do jednego balwierza i nigdy nie pokazują się publicznie w niestosownym stanie. Jednym z nas wielu, którzy nigdy nie postawili nogi poza granicami miasta.
Ja sam miałem reprezentować pierwszą kastę, miernych redaktorów, moli książkowych, przepuszczających większość swojego istnienia, pochłaniając stronice ksiąg znanych jedynie garstce ludzi autorów, śledzących poczynania konkurencyjnych redakcji, by skuteczniej walczyć z innymi drapieżnikami swojego środowiska, bądź rozpływających się w samotności wyobrażeń własnych sukcesów. W zewnętrznym świecie reprezentowali nas dziennikarze, którzy każdego dnia podejmowali się trudu swojej pracy, dzielnie przemierzając kręte uliczki miasta w poszukiwaniu niebywałości. Niewdzięczna była to posada, trudna z uwagi na wartość uzyskiwanych informacji, jeszcze trudniejsza, gdy spojrzeć na warunki, w jakich przychodziło im pracować.
Dzień w redakcji zaczynał się o świcie. Reporterzy „Voz del Pueblo” zmuszeni byli uwinąć się ze swoją pracą do południa, co zwyczajnie nie owocowało barwnymi artykułami, lecz upór naczelnego, który twierdził, „iż przyjęty plan działania jest koniecznością, gdyż tego wymagać ma od nas zdrowy rozsądek”, był niepodważalny. Gdy tylko zaś pertraktowaliśmy na powyższy temat, wytaczał naprzeciw najcięższe ze wszystkich możliwych dział – rzucając retoryką: „Czy waszym zdaniem Gaudi spieszył się, tworząc swe dzieła?” – które zawisało pod sufitem pomieszczenia, czając się tam, póki sam don Álvarez nie zamknął drzwi swego biura. Nieudolne były to próby przyrównania siebie do najznamienitszego z Katalończyków. Mimo odwrotności poglądów wszyscy dzielnie wspieraliśmy naszego przełożonego, walcząc po tej samej stronie barykady.
Załoga redakcyjna, na którą składało się jedynie kilka postaci, które zliczyć można by na palcach jednej dłoni, była doskonałym odwzorowaniem odmienności każdej z nich. Miguel Angel Falasca, pierwszy z nas, według pogłosek był właścicielem licznych posiadłości w północnej Hiszpanii, pracę miał traktować jedynie jako pasję. Nie angażując się ponad miarę w życie towarzyskie redakcji, trwał otoczony własną wizją bytowania w owym środowisku. Był z nas najstarszy – miał na karku prawie pół wieku. Nikogo nie dziwiło więc, że czas w redakcji w swym zwyczaju spędzał w biurze Álvareza, gdzie razem rozpamiętywali dawne dzieje, kiedy to jeszcze słowa „Voz del Pueblo” znaczyły coś na ulicach miasta. Diego Bustamante był porywczym trzydziestolatkiem, zamieszkującym w robotniczej dzielnicy El Raval. W pełni korzystał z życia i jego uroków. Był szczupły, zawsze ubrany w dobrze skrojony garnitur, a jego oblicze świadczyło o odpowiedzialności, której jednak nie posiadał. Schludność, uprzejmość oraz nienaganne maniery powodowały, że ciągnął się za nim rząd adoratorek. Absztyfikant próbujący zdobyć serce każdej napotkanej kobiety. Kimkolwiek starał się być, po ściągnięciu maski społecznego amanta zawsze pozwalał odnaleźć w sobie dobrego przyjaciela. Znakomitością naszej braci redakcyjnej miała być Maria Flor Salazar, której imię sławiło jej kwieciste oblicze. Była dwudziestosiedmioletnią Katalonką, mającą wielu adoratorów. Każdy mąż Barcelony pragnął zdobyć jej serce. Była zbawieniem, nieuchwytna w swojej tajemniczości, inteligentna i zniewalająca. Marzeniem każdego było utopić się w jej ramionach, dotknąć jej smukłej sylwetki, wyzierającej spod pięknych, lekko powiewających na wietrze sukienek, przyozdobionych w kolorowe kwiaty, które podkreślały jej kobiecy urok. Redakcyjne koleżeństwo Marii okazać się miało klęską Bustamantego, który nie odróżniał się od pozostałej masy ogarniętych mrokiem zadurzenia i ślepo wypatrywał dnia, kiedy to dane mu będzie spróbować zakazanego owocu.
Mnie jednak uczucia te były obce. Większość mężczyzn spogląda na kobiety przez pryzmat pożądania. Stają się tym samym niewolnikami ewolucji, która przyćmiewa ich osądy, instynktownie zmuszając do bezustannej reprodukcji. Ja zaś spoglądałem na nie tak, jak patrzą na siebie znudzeni sobą kochankowie: nie zauważają minionej namiętności, pragną jedynie obcować z drugim człowiekiem, czuć jego bliskość. Mówiąc o redakcji, nie można zapomnieć o najistotniejszym. José Franco Colucci, cichy szesnastolatek, przygarnięty jak ja przed laty do redakcyjnego zespołu, którego zadaniem było wszystko to, co dla innych nieistotne, a dla niego będące całym życiem.
Dokąd nie sięgnąłbym pamięcią, kochałem literaturę, grube tomiska oprawione w zniszczoną skórę, papier rozsypujący się w rękach, rzędy ksiąg poustawianych niechlujnie na regałach, którym jeszcze jako dziecko przyglądałem się przez sklepowe witryny księgarni przy de la Unió. W domu było ich mnóstwo. Pamiętam, że ojciec dużo mi czytał, dbał o to bym i ja zakochał się w bezkresie liter, które tworzyły odległe dla ludzkiego oka światy. Z czasami, w których to miałem się ukształtować, łączyło mnie jedno wspomnienie.
Prawdopodobnie zdarzyło się to w księgarni przy Élcano. Choć mogło być to tylko złudzeniem, gdyż miejsca znane nam z dzieciństwa wydają się obce po opuszczeniu tego okresu beztroskiego istnienia. Miałem wtedy może siedem lat, a mamy nie było już z nami. Ojciec, który wydawał mi się wtedy najmądrzejszym człowiekiem na całym świecie, pochylił się nade mną i spoglądając mi w oczy, odezwał się tonem, którego nigdy wcześniej i później nie miałem już szansy usłyszeć ponownie. Zawiesił na mojej szyi niewielki medalik – pamiętałem go, bo był to naszyjnik mamy. Mówił wtedy, że to całe nasze bogactwo. To wszystko, co nam po niej pozostało. Ojciec odszedł niewiele później, a ja dorastałem, ściskając w dłoni drobny przedmiot, który przypominał mi o rodzicach. Były to wyrwane stronice, które pozostawiły po sobie jedynie strzępy papieru, wyrastające z grzbietu księgi życia i niepozwalające się nigdy odczytać. Któregoś dnia zjawiłem się tutaj, trzymając dłoń nieznajomego, przygarnięty przez don Gustava Ortegę de Álvareza. Prywatnie był mi ojcem, zwykł zastępować całą rodzinę, tylko dzięki niemu mogłem żyć: być tym, kim pozwolił mi się stać, móc zarabiać na chleb, obcować z tym, co najbardziej w życiu ceniłem.
Gromadzenie i przegląd materiałów przeznaczonych do zbliżającego się wydania następował każdego popołudnia. Z reguły ich liczba nie przekraczała zadowalającej, zwyczajnie też większość nie miała za krzty sensu. Don Gustavo dzięki latom praktyk wykreował w nas umiejętność selekcjonowania informacji według własnych upodobań, tak więc do godziny szesnastej ślęczeliśmy każdego popołudnia nad bezładną stertą papierów, przeglądając je w poszukiwaniu zaginionej iskry Álvareza. Kwadrans po szesnastej na biurko redaktora naczelnego trafiała ta sama od ponad dwudziestu już lat wytarta skórzana teczka, po brzegi wypełniona przygotowanymi wcześniej artykułami. „Głos ludu”, jak w wolnym tłumaczeniu brzmiała nazwa naszego dziennika, nie nosił miana wyrafinowanego magazynu, lecz dbano tu, by gazeta prezentowała poziom, w którego zwyczaju było edukować społeczeństwo w zakresie sztuk pięknych, z akcentem na literaturę tudzież beletrystykę, na której temat tak bardzo rozwodził się przy każdej możliwej do tego okazji Álvarez. Cała ta propaganda na niewiele miała się zdawać, użyteczną była jedynie w wypadku humoru samego pomysłodawcy.
Zamykająca karta czterostronicowego wydania zawierała nowinki ze świata literatury, ogłoszenia wydawców, opinie recenzentów, popularyzację zaprzyjaźnionych antykwariuszy czy coraz to częściej zakładanych wydawnictw, jak i tych upadających, które znikały z map miasta w tempie współmiernym rodzeniu się nowych.
Około godziny siedemnastej do siedziby redakcji dopływały jeszcze popołudniowe notki, które upychać trzeba było w wolnych miejscach. Tak więc spiesznie podejmowano się zadania, by w drodze od drzwi wejściowych, do zadymionego gabinetu Álvareza, choć nieco nabrały ludzkiego języka. Przeważnie były to pojedyncze słowa, które przez kolejne trzydzieści, może czterdzieści kroków, stawały się wylewnymi esejami napisanymi wyszukanym literackim językiem. Álvarez wyłaniał się ze swojego gabinetu każdego dnia o tej samej porze, równo z wybiciem godziny osiemnastej na wiszącym pod sufitem przegniłego pomieszczenia żeliwnym zegarze. Stawał w drzwiach otoczony tumanami dymu z drugiej klasy cygar imitujących te kubańskie, będące wyznacznikiem statusu, z na wpół wyciągniętą ręką dzierżącą ów teczkę, przywołując nieznacznym gestem José, by ten jak najszybciej zaniósł to do druku. Młody, pełen werwy chłopak czym prędzej udawał się na pierwsze piętro kamienicy, gdzie pieczołowicie swoją powinność spełniał personel odpowiedzialny za znamienity druk naszego dziennika, na papierze jakby z nie pierwszego już odzysku.
Zamknięcie numeru następowało wraz z przekazaniem pojedynczego egzemplarza jutrzejszego wydania z rąk José do rąk Álvareza, który to po kilku cichych pomrukach oraz nieznacznych zmianach starczej mimiki odprawiał nas do domu, po uprzednio wygłoszonym, mizernym w skutkach kazaniu motywacyjnym. Tak właśnie kończył się nasz dzień. Mogliśmy wtenczas spokojnie oddalić się do własnych sanktuariów. Nasze kontakty miały ograniczać się do płaszczyzny czysto zawodowej, z drobnymi odstępstwami od tej zasady, choć wiedzieliśmy, że łączyło nas jedno. Łączyła nas miłość do prawdziwej sztuki. Każdy z naszej trójki recenzentów ogarnięty domowym spokojem odgrywał oczami wyobraźni najróżniejsze scenariusze, w których to on sam jako główny bohater tych ironicznych historii odnajduje na ostatniej stronie własne nazwisko. Za dnia nikt z nas nie odważył obnosić się dokonaniami własnego pióra, lecz na ogół wiadomo było, że każdy w domowym zaciszu, zainspirowany dziełami wielkich mistrzów, wypracował już rutynę zasiadania przy biurowym meblu, by skreślić kilka wyrazów na czystej karcie papieru, próbując stworzyć istotę swojego istnienia.
Po skończonym dniu pracy mogłem spokojnie oddalić się w pustkę swojego mieszkania. Było to niewielkie lokum, zapuszczające swoje korzenie w jednej z potężnych kamienic na skrzyżowaniu Carrer Gínjol i de Josep Pijoan, z wejściem od ruchliwej Rambli. Od drzwi witał przybywających długi, rozciągający się na całą ścianę, sosnowy regał, a nieimpregnowane drewno wydzielało miły zapach świeżej sosny, który roznosił się po pomieszczeniu. Wszędzie poniewierały się książki. Woluminy twórczości Alarcóny, Oropesa, Cranea, nawet przyjaciół przybyłych z odległych krain, angielskich bardów, wielbicieli teatralnych desek, ekscentrycznych postaci czy odważnych przygód sięgających najdalszych krańców świata, którzy niczym skazańcy mieli odsiadywać swoje wyroki na półkach wielu regałów na całym globie, nawet wieki po swojej śmierci. W rogu pokoju gościnnego stał kolejny regał, tym razem wykonany ze ściemniałego dębu. Materiał, z którego został wyprodukowany, a o który ciężko było w tych czasach, odznaczał się niezwykłą wytrzymałością. Stosy ksiąg piętrzyły się pod sam sufit, a on niczym posąg stał niewzruszony liczbą woluminów, które za wszelką cenę próbowały zmusić go do ugięcia się pod ogromem mieszczących się w nich światów. Nawet stare pianino, które znajdowało się tam od zawsze, służyło mi jako regał. Całe zakopane w encyklopediach, słownikach synonimów i aforyzmów, tomikach wierszy oraz manuskryptach, rękopisach moich własnych dzieł, tych, które miały stać się kolejno dziełami życia, powieściach, które okazały się marnotrawieniem papieru, a ich przeznaczeniem był ogień nigdy nieużywanego paleniska po drugiej stronie pomieszczenia. Mogłem mieć jedynie nadzieję, że czas zaniesie je w ręce człowieka, który doceni tę twórczość bardziej niż sam autor i postanowi pokazać je światu – w odróżnieniu od kilku zaściankowych wydawnictw, zajmujących piwnice starych kamienic Barcelony. Na parapecie okna wychodzącego na Plaça de Joaquin Xirau mieścił się centralny punkt tego niewielkiego ekosystemu, ukochana Olea, nazwana tak przez Linneusza. Świadomość, że każdego dnia natura zmuszała mnie, bym przedłużył życie tego zielonego stworzenia, jako jedyna trzymała mnie w objęciach tego świata. Możliwość opiekowania się żywym istnieniem, tak samo żywym, jak i ja, była mi tak potrzebna do trwania, jak mojemu małemu podopiecznemu promienie słoneczne i woda. Żyliśmy w pełnej symbiozie, utrzymując się wzajemnie przy życiu.
Skromna kuchnia, która służyła mi zazwyczaj do przygotowywania skąpych śniadań i równie skąpych kolacji, była najdalej wysuniętym w głąb budynku miejscem tej literackiej bastylii. Miewałem dni wolne, którymi z reguły miały być soboty. Nie narzekając wiele, starałem się wykorzystać ten mizerny podmuch wolności i tworzyć własne światy na łamach pustych kart, zalegających w domowym biurze, którego rolę odgrywać miała sypialnia. Każdego dnia pracy siadałem jeszcze późnym wieczorem, by nakreślić kilka bezsensownych wyrazów, próbując swych sił w tym jakże ciężkim fechtunku, tkwiłem, walcząc ze swoim umysłem, nadaremnie maltretując papier, póki nie dałem za wygraną, budząc się z twarzą w kałamarzu atramentu, bezsilny, aby zmyć z siebie niebieską krew każdego pisarza.
Bywały wieczory, gdy zaniechiwałem starań. Kładłem się wtedy wcześniej, błagając o spokojny sen. Nie dane jednak było mi wtedy zasmakować lekarstwa na wszelkie zmęczenie, sen był jedynie ziemskim obowiązkiem, którego nie potrafiłem spełnić. Leżałem, czując zapach jej ciała, jej dotyk, smak jej delikatnej skóry, włosów koloru promieni wiosennego słońca. Pamiętając jej głos, brzmienie słów szeptanych do ucha, mających początek w delikatnych jak płatki róż ustach. Pamiętałem każdy detal, każdy centymetr jej ciała. Jej oczy, ich nieprzeniknioną głębię, ocean, w którym tonąłem każdego dnia, gdy leżeliśmy, wpatrując się w siebie długimi godzinami. Nie zważałem na otaczający mnie świat, na łzy spływające mi po policzkach, nie czułem się na siłach, by żyć; trwałem, wpatrując się w sufit, rozmyślałem o pamiętnym dniu, kiedy to odeszła, zabierając mnie ze sobą.Rozdział 3
Pamiętam dokładnie dzień, w którym się poznaliśmy. Byłem jedynie wegetatywną istotą bez celów i potrzeb, dokładnie tych, które sennie włóczą się każdego dnia uliczkami starego miasta. Czując się jednym z odtrąconych, nie starałem się nawet podejmować trudu obcowania z ludźmi, a nikłość kontaktów łączących mnie z redakcyjną bracią nie powodowała zacieśnienia tych stosunków. Pewnego razu, jednego z mrocznego okresu dla mojej duszy, którą przepełniała wtedy pustka będąca jedyną towarzyszką, Bustamante podszedł do mnie przesycony specyficzną mu pewnością siebie, niosąc zaproszenie na pokaz galicyjskiej trupy tanecznej, odbywający się na Plaça de Catalunya, geograficznym centrum miasta, które obfitowało w tego typu wydarzenia. Kilkakrotnie odmówiłem, by w końcu poddać się nieugiętemu urokowi znajomego i przyjąć umowę, która to obligowała mnie do stawienia się na placu wraz z wybiciem godziny dziewiętnastej. Na umówione spotkanie wyruszyłem z czterdziestominutowym wyprzedzeniem. Do ostatniego momentu wahałem się jednak, czy zameldować się na ustalonym miejscu. Gdy przechodziłem ulicą Ferran, spojrzałem na słynną z dzieła mistrza Carrer d’Avinyó, tę, która uczyniła z młodego Picassa mężczyznę, nie potrafiąc pojąć, że tak wielka osobistość mieszkała tuż nieopodal, smakując życia, by począć kompletnie nowy nurt w sztuce. Czułem się przytłoczony bezradnością własnego istnienia. Wspinając się w górę Rambli, przyglądałem się latarniom i rzędom ławek poustawianych pomiędzy ozdobnikami, które natura pozostawiła po sobie w miejskich parkach i przydrożnych pasach. Myślałem o tym, iż jeszcze nigdy nie przyszło mi zatrzymać się i usiąść na jednej z nich, poczuć towarzyszące temu emocje, zwolnić na moment, by przyjrzeć się światu, zamienić się rolą w teatrze życia ze staruszkami zajmującymi ławki parków, z zakochanymi, którzy spędzali tu całe wieczory, wpatrując się sobie w oczy.
Niebo przysłaniały chmury, malowane muśnięciami szarego pędzla. Był maj 1932 roku. Byłem wtedy niespełna dwudziestoletnim chłopakiem o rozmierzwionych włosach koloru suchego siana, które niesione naturą układały się zawsze na bok, co skutkowało wyglądem bezmyślnego obywatela. W powietrzu pachniało wilgocią, która utrzymywała się zwarta w wielką powłokę nad naszymi głowami. Na Plaça de Catalunya zjawiłem się dziesięć minut przed czasem, nie przeczuwając zapowiadającej się ulewy.
W pełnym deszczu wyczekiwałem na występ, który – jak mi się wydawało – został odwołany. Moje nadzieje okazały się mylne w momencie rozpoczęcia pokazu z dziesięciominutowym opóźnieniem. Przemoknięty do suchej nitki wyglądałem znaku potwierdzającego przybycie oprawcy, którego z dzielnicą El Raval łączyła nieznaczna odległość.
Tkwiłem samotnie pośrodku placu, obserwując występujących przed moim obliczem wirtuozów, którzy nie zważając na pogodę czy brak publiki, upajali się szczęściem możności uzewnętrznienia własnych emocji. Gdzieś niedaleko pięć osób chowało się pod markizą jednego ze sklepów, inni przyglądali się widowisku spod drzew zasadzonych w kształcie okręgu, otaczających cały plac, nie martwiąc się niedogodnościami losu. Właśnie wtedy zjawić się miała Ona. Podeszła do moich pleców, krople deszczu, które spływały po mojej twarzy, nie pozwalały dostrzec nawet, kim jest nieznajoma. Poczułem jedynie ciepło jej szczerego uśmiechu i kręcące się od wilgoci jasne włosy. Wyciągnęła zza pleców parasol i nadal uśmiechając się, otwarła go nad naszymi głowami. Trwaliśmy w ciszy, przyglądając się koncertowi kolorów, póki ta, nie patrząc nawet w moim kierunku, rzuciła:
– Przyszłam pana uratować – wypowiedziała z nadnaturalną oczywistością w swoim delikatnym głosie.
Pogrążyliśmy się w rozmowie, nie zwracając uwagi na pokaz odbywający się przed naszymi oczami, które zwrócone były w innym kierunku. Byłem oczarowany jej osobą, nie zauważyłem nawet Bustamantego, który zjawił się dziesięć minut po nieznajomej. Rozstaliśmy się w deszczu, lecz żyłem pewnością, że nie zdoła on zmyć pamięci o tym spotkaniu. Następnego ranka wróciłem do rzeczywistości, która zdawała się znacznie odmienną od tej pozostawionej dnia poprzedniego. Owładnęło mną uczucie przebudzenia z letargu bezbarwności, praca zdawać się miała lżejszą, spacer krótszy, a deszcz zawsze przyjemny. Nigdy nie było chłodno czy upalnie, każde niepowodzenie stawało się jedynie uchybieniem, oczywistością, która przydarza się każdemu, a nie tylko wybranym.
Pewnego razu, po żmudnym dniu spędzonym w redakcji, pragnąc odnaleźć zrozumienie swoich lęków w drobnym audytorium, postanowiłem odwiedzić miejsce jakże ważne dla nas wszystkich. Flor odrzuciła jednak zaproszenie Bustamantego, zbywając go jedynie figlarnym uśmiechem i muśnięciem dłoni, co poskutkowało dwuosobową delegacją do Els Quatre Gats przy Carrer Montsió, legendarnej kawiarni założonej przez modernistycznych artystów w dziewięćdziesiątym siódmym roku minionego stulecia, gdzie odbyła się pierwsza publiczna ekspozycja prac Pabla Picassa. Odbywaliśmy podróż nie tylko w przestrzeni, lecz także w czasie, zasiadając na tych samych stolikach, co mistrzowie wszechrzeczy, czując unoszącą się jeszcze w powietrzu atmosferę poezji, czytanej tu popołudniami, w miejscu spotkań artystycznej bohemy. Mogliśmy razem z nimi, w oparach świeżo palonej kawy, przeżywać ich wzloty i upadki, ich bogactwa oraz biedę. Siedzieliśmy, rozmawiając o książkach i przenoszonych w nich lękach. I wtedy, w szeroko otwartych drzwiach, zjawiła się nieznajoma. Mogłem wówczas przyjrzeć się jej w pełnym świetle, smukłej sylwetce w lekkiej, przyozdobionej ledwie widocznymi rysunkami kwiatów sukience, długim, falistym kosmykom jasnych niczym wiosenne słońce włosów, opadającym na jej delikatne ramiona, oczom zamykającym w sobie cały błękit nieba, toni, w której można by umknąć z objęć tego świata. Roztaczała wokół siebie aurę ciepła.
Nie zwracając uwagi na mojego towarzysza, dźwignąłem się, gdzieś z oddali dobiegały jego stłumione słowa, adrenalina buzowała w moich żyłach, bicie mojego serca zagłuszało wszystkie dźwięki dochodzące z zewnętrznego świata. Niczym oniemiały podszedłem do nieznajomej. Przywitała mnie uśmiechem, a gdy sam próbowałem zebrać myśli, starając się ułożyć je w odpowiedniej kolejności, ona poczyniła pierwszy krok.
– Isabel.
Ten wieczór odmienił moje życie na zawsze. Wracałem tam każdego dnia po pracy w nadziei, że jeszcze kiedyś uda mi się ją spotkać. Els Quatre Gats stało się moim drugim domem. Kilka tygodni zajęło mi nawiązanie więzi z grupą dżentelmenów, którzy każdego popołudnia zjawiali się tam w identycznych kamizelkach, zawsze pod muszką. Zarówno personel Czterech Kotów, jak i goście okazali się doprawdy sympatyczni, ludzie byli tam dla siebie opiekuńczy i uczynni, szczerzy w radach i pomocni w potrzebie.
Jeden z tych wieczorów miał się okazać odmienny. Podszedłem do lady, by bez słowa złożyć rutynowe zamówienie. Marcelo spojrzał na mnie ukradkiem zza przywołującego na myśl uliczny hydrant ekspresu La Pavoni, z wnętrza którego wydostawał się głośny syk i gęste opary świeżo parzonej kawy. Nie spuszczając ze mnie oczu, podał mi szklankę aromatycznego napoju i stojak z papierowymi serwetkami, wskazując na niego nieznacznie głową. Popatrzyłem z zaciekawieniem, a ten bez słowa odwrócił się i zajął się swoimi obowiązkami. Poczęstowałem się jedną z tłoczonych serwetek i ruszyłem ku swojemu miejscu na wąskim balkoniku, pozwalającym spokojnie spoglądać w kierunku drzwi wejściowych. Położyłem kawę na blacie, a serwetka, która leżała tuż obok, rozwinęła się mimowolnie, ukazując na wewnętrznej stronie kilka skreślonych zgrabną ręką zdań: „Drogi nieznajomy…”. Serce zabiło mi mocniej, gdy przeczytałem słowa rozpoczynające ten pomysłowy list.
Tak rozpoczęła się tajemnicza korespondencja, której nośnikiem miała stać się najznamienitsza kawiarnia Barcelony. Zjawiałem się tam każdego wieczoru, wymieniając jedynie porozumiewawcze spojrzenie z Mauricio, który – ilekroć stawałem naprzeciw kontuaru – podawał mi kawę i stojak z papierowymi serwetkami. Trwało to całe tygodnie, chłonni swojej obecności podniecaliśmy ogień zmysłów, oczekując jedynie kilku zdań spisanych odręcznie na miękkim, tłoczonym papierze. Była kochanką sztuki, która pozwalała jej zmagać się z codziennością szarego świata, aktorką Gran Teatre del Liceu – miejsca, do którego ściągała cała intelektualna śmietanka Barcelony, by nacieszyć swoje uszy dźwiękami dzieł Verdiego, Pucciniego czy Straussa. Miłowała dobre sztuki i literaturę, co pozwalało nam na długogodzinne rozmowy w zaciszu Czterech Kotów. W każdym razie miała własne zdanie, a gdy toczyliśmy dysputę dotyczącą czy to poezji, czy teatru, ta atakowała każde moje odgórne założenie, odwołując się do relatywizmu w sztuce. Pokochałem ją. Pokochałem ją nad życie. Była wszystkim tym, co dobrego spotkać mnie mogło w moim marnym istnieniu. Głowiłem się, jak tak doskonała istota mogła widzieć coś w mojej osobie. Budząc się każdego dnia, bałem się, że ją stracę. Pchnięty miłosnym uniesieniem za dnia snułem barwne opisy swoich uczuć do tej niebiańskiej istoty, ku przestrodze spisując wszystko na papierowych serwetkach, nocy zaś pozostawiałem senne marzenia. I tak też po kilku miesiącach błogich porywów cała moja historia zawarta została w garści papierowych uczuć, na ostatniej stronie umieściłem najważniejsze pytanie w życiu każdego mężczyzny. Ofiarowałem je Marcelo, by ten przygotował nasz drobny spektakl. Od chwili, gdy przekazałem w jego ręce te kilka serwetek, tak delikatnych, łatwych do skrzywdzenia jak Ona, nie było sekundy, bym nie wyobrażał sobie, jak trzyma w dłoniach zapełniony po brzegi pismem papier. Każda wizja urywała się w momencie jej reakcji, może to ze strachu, może też z bojaźni przed odrzuceniem. Pamiętam, jak z twarzą we łzach rzuciła się w moje ramiona w drzwiach mieszkania, które niedługo później stać się miało naszym wspólnym gniazdem.
Pobraliśmy się cztery miesiące później. Dzięki niej poznałem cel ziemskiej wędrówki. Każdego dnia walczyłem o siebie i o nią. Małe lokum przy Carrer Vinarós 39 stało się naszym sacrum. Świątynią szczęścia. Wspólnie czytywaliśmy, nie obcując zbyt wiele z rzeczywistością, nad którą zbierały się ciemne chmury. Zbyt długo przebywaliśmy na kartach światów odległych dla większości ludzi, wystawieni na ich nieodparte piękno. Kosztem tego nasze ziemskie istnienie stało się obfite w nadnaturalne doznania. Byliśmy kolejnymi postaciami powieści, odgrywającymi jedynie własne role. Idealistami obcującymi z fikcją na jawie.
Niedługo później w trzydziestym szóstym nadeszła wojna. Ci, pokładając pełną wiarę w uczuciach, lękali się, ukrywając. Dotychczasowe życie było błogostanem. Isabel obudziła we mnie żądzę tworzenia, zapaliła w sercu ogień prometejski, który z upragnieniem przekazywać miałem dalej. Począłem tworzyć dzieła doskonałe, strona po stronie, historia po historii. Wszystko, co brało swój początek pod stalówką mojego pióra, zdawało się piękne, mimo wcześniejszego mizernego poczucia wartości i piekielnej samokrytyki. I wszystko zmieniło się jednego pochmurnego popołudnia.
Był piątek, dziewiątego dnia października 1936 roku. Chmury unoszące się nad naszymi głowami zdawały się tak niestabilne, jak masy śniegu na górskich szczytach. Wydawać się mogło, iż w każdej chwili runą, przygniatając nas swoją masą. Popołudnie mijało jak co dzień – spokojnie, w oczekiwaniu na materiały z ulic naszego miasta. Zasiadłem do reedycji tekstu przeznaczonego na kolejne wydanie. Nie potrafiłem zebrać myśli, w końcu jednak postanowiłem przepisać go na nowo. Nie mogłem podołać zadaniu, by nakreślić nawet jedno sensowne zdanie, przewróciłem pełny kałamarz atramentu, który wsiąknął w stosik czyściutkich kart na biurku i pozostawił na blacie niezmywalny ślad. Rozbiegane myśli nie pozwalały skupić się na pracy. Rozmyślałem o tym, jak bardzo Isabel cieszyła się z wyróżnienia, jak uszczęśliwiła ją wiadomość, że przyjdzie jej zagrać rolę Anniny, służącej Violetty w La Traviacie. Tak bardzo przejmowałem się tym, że jej ukochany teatr wyrywa ją z objęć, zmuszając do wielogodzinnych prób na swoich deskach. Cieszyłem się jednak, widząc uśmiech na jej twarzy. Wróciłem do swojego świata papierowej sztuki i zacząłem stukać w klawisze maszyny, przesuwać, cofać, wykręcać papier, miąć go i wyrzucać. Telefon w biurze don Gustava Álvareza nie przestawał dzwonić całe dnie, a ja, za przyjaciela mając jedynie stukot klawiszy, do którego zdołałem już przywyknąć, omal nie zemdlałem, gdy nagle rozległ się potworny trzask, przebijający powietrze jak artyleryjski wystrzał. W wejściu stał mały posłaniec, gorączkowo rozglądając się i zaczepiając ludzi w zniecierpliwieniu. Zauważyłem, że kilka osób wskazywało palcem w moim kierunku. Z początku zdawało mi się, że rozchodzić może się o naczelnego, którego biuro znajdowała się tuż po mojej prawicy, wszelkie jednak domysły były jedynie sposobem na odegnanie od siebie uwagi. Spocony chłopak podbiegł do mnie i chwycił mnie za rękę:
– Niech pan idzie ze mną, szybko… Pana żona… coś się wydarzyło…
Puls rozsadzał mi serce, potrząsnąłem chłopakiem, agresywnie krzycząc:
– Gdzie!?
Chwilę później pędziłem co sił w nogach na Plaça Sant Jaume. Znajdowały się tam najważniejsze budowle w Barcelonie, gdzie ludzie gromadzili się, by wyrażać sprzeciw władzom i wydarzeniom odbywającym się w całym kraju. Biegłem jak najszybciej, nie zważając na palący ból w płucach. Z oczu spływały mi łzy, nie byłem w stanie odgadnąć, jak długo to trwa, wiedziałem jedynie, że biegłem zbyt długo, że miejsce wydawało się zbyt odległe. Na d’Hèrcules zauważyłem grupkę ludzi zbierających się wokół wejścia do kamienicy, odepchnąłem ich szybko i wdarłem się do środka kręgu. Leżała w wejściu kamienicy, oparta delikatnie o stopnie kamiennych schodów, jedną ręką uciskając brzuch, drugą kurczowo ściskając rękę Bustamantego. Odepchnąłem go bezmyślnie i rzuciłem się do niej czym prędzej. Nie kontrolowałem łez, nie słyszałem głosów, Isabel uśmiechała się jedynie, patrząc słabym wzrokiem w moje oczy. Pogłaskałem ją po włosach, trzęsąc się z płaczu, zbliżyłem się i pocałowałem jej sine usta… były takie chłodne. Materiał na jej brzuchu nasiąkał lepką, ciemnoczerwoną substancją. Pocałowałem jej blade, zlane potem czoło, nieprzerwanie szepcząc, że wszystko będzie dobrze. Głaskałem jej włosy, przyciskając ją do piersi. Starała się coś wyszeptać, lecz słowa były jedynie znikomym ruchem warg… Umarła na moich rękach. Spoglądałem przez jej ramię na strony czerpanego papieru, przesiąkające czerwoną mazią, wypełniającą luki w brudnym bruku pod naszymi stopami. Przyciskałem ją do piersi, kołysząc się w łzach. Nie słyszałem pytań, nie rozumiałem słów ludzi, nie czułem, jak potrząsał mną Diego. Znienawidziłem ich wszystkich, siebie, nawet Boga, w którego i tak nie wierzyłem. Pragnąłem przebyć tę drogę razem z nią, zapaść się pod ziemię. Pragnąłem własnej śmierci. Czegokolwiek, aby tylko nie zostać tu sam. Dopiero tamtego dnia pojąłem słowa, iż piekło jest puste, gdyż wszystkie demony są tutaj. Na ziemi.