- W empik go
Antropologia wojny - ebook
Antropologia wojny - ebook
"Antropologia wojny" Ludwika Stommy ukazuje dzieje i miejsce konfliktów zbrojnych w historii ludzkości, gdyż – niestety – wojny stały się częścią naszej cywilizacji i z niezwykłą mocą od wieków wpływają na jej kształt.
Porównując kampanie wojenne i poszczególne starcia toczone od niepamiętnych czasów, Stomma opisuje powstanie swoistej tradycji, wręcz mitologii, prowadzenia wojen, zawiązywania koalicji, zwyczajów obejmujących samą walkę, konserwatyzm i nowoczesność na polach bitew. Oczami autora widzimy wojny, które niszczą państwa i narody, równocześnie tworząc systemy myślenia o potencjalnych przeciwnikach lub sojusznikach, rozwijają technologię, kreują oceny i wartości obowiązujące przez długie lata.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0396-7 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
która zawsze się znajdzie
WSTĘP
Najgłupsze zdanie, a przez sześćdziesiąt pięć lat życia błazeństw przeczytałem niemało, znalazłem w Pamiętnikach Władysława Mickiewicza, syna wieszcza: „Wojna jest tak samo niezbędna w polityce, jak chirurgia w medycynie”. Niewiele oddala się od Mickiewicza juniora Carl von Clausewitz, twierdząc, że „wojna jest przedłużeniem dyplomacji”. Są to absurdy moralne i logiczne. Nie ma i nie może być jakiejkolwiek ciągłości między dyskusją, grą ekonomiczną a mordem.
Urodzony w 1950 roku, należę do tego szczęśliwego pokolenia, które nie zaznało wojny, powstań ani rabacji. Owszem, przeżyłem „zimną wojnę”, ale była ona właśnie „zimna”. Ogromnie wiele zła było dookoła, nie musiałem się jednak martwić, że mama nie wróci już nigdy do domu, kiedy wyszła po zakupy. To właśnie jest to minimum ludzkiego bezpieczeństwa, kiedy można wierzyć w świat w miarę stabilny, niezdany na wszechwładzę ludożerczych potworów.
Z wojną jedyny raz w życiu spotkałem się w Czadzie. Właściwie nie z samą wojną, ale z jej zaszłościami: widziałem spuchnięte z głodu, okaleczone dzieci, dla których nie było już żadnej pomocy, kobiety z wyschniętymi na bibułkę piersiami, mężczyzn, często beznadziejnie rannych, których nikt nie opatrzy, a oni sami znajdują sens życia już tylko w bezsilnej nienawiści. Fakt, nie byłem na rzeczywistej wojnie – nie świszczały mi kule nad głową. Ale może właśnie dlatego mam prawo do „spojrzenia oddalonego”, jak to określał Claude Lévi-Strauss (Le regard éloigné, Paris 1983), w którym nie będą dominować osobiste pasje, przerażenia, fascynacje, a dzięki któremu można oglądać wojnę jako zjawisko społeczne niczym wiejskie wesele albo funkcjonowanie błazna u pigmejskich Mbuti.
„Renomowany Sztokholmski Międzynarodowy Instytut Badań nad Pokojem (SIPRI) – podaję za ministrem Radosławem Sikorskim («Gazeta Wyborcza» z 3 września 2014 r.) – który śledzi konflikty zbrojne od pół wieku, definiuje wojnę jako konflikt zbrojny, w którym ginie co najmniej tysiąc osób”. Niech będzie, że dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć ofiar to jeszcze nic wielkiego, ale plus jedna i zaczyna się prawdziwa wojna. Warto jednak zauważyć, że SIPRI definiuje zdarzenie w kategoriach ilościowych mordu. Nie bez kozery. Każda wojna, obronna czy agresywna, sprowadza się ostatecznie do obustronnego mordu. Wygra ten, kto ma możliwości i wykorzysta je, by zabijać lepiej i skuteczniej. Teoretycznie działania wojenne powinny być więc domeną – bardziej niż jakakolwiek inna dziedzina życia – konsekwentnego racjonalizmu: w końcu chodzi o naszą skórę i nasze fizyczne istnienie! Analizujemy siły i słabości przeciwnika i na tej podstawie uderzamy nie tu, ale tam, tymi, a nie innymi siłami, w ten, a nie odmienny sposób. Tymczasem nic z tych rzeczy. Mord jest czynem brutalnie zwierzęcym. Człowiek uważa się jednak za kreaturę wyższą – homo s a p i e n s. Śmierć i akt jej zadawania mają więc dla niego nie tylko charakter zwierzęcy czy wynikający z przyziemnej walki o byt, ale także wymiar metafizyczny. Nie próżno ojcowie etnologii Lewis Henry Morgan, Edward Burnett Tylor czy Leo Frobenius uważali, że pierwsze obrządki ludzkości związane były ze śmiercią, a podstawą wszelkich religii jest obietnica życia pozagrobowego. Mord wojenny nie mógł umknąć tej logice. Musiał znaleźć s e n s wyższy niż walka o lepszy ochłap padliny czy dostęp do rzeki albo kobiece ciało. Od zarania dziejów wojna obrasta więc w ideologię, staje się obrzędem i chwałą zwycięzców.
Legenda powiada, że Romulus, założyciel wiecznego Rzymu, widząc w swoich szeregach niedostatek płci niewieściej, powziął – jak pisze Tadeusz Zieliński (Rzeczpospolita rzymska, Warszawa 1958) – plan następujący: „oznaczył dzień święta i igrzysk na cześć boga zasiewów Konsusa i zaprosił na tę uroczystość swoich sąsiadów. Ponieważ odmowa byłaby równoznaczna z obrazą bóstwa, przybyli zaproszeni, a wśród nich mieszkańcy pobliskiego miasta Cures należącego do plemienia Sabinów, wraz ze swymi żonami i córkami. Na to właśnie liczył Romulus. W czasie igrzysk Rzymianie na dany przez niego znak rzucili się na młode uczestniczki i uprowadzili je do swoich domów”. Stawiających opór narzeczonych, mężów, ojców i braci wyrżnięto oczywiście w pień. Owo „porwanie Sabinek”, akt bezprzykładnego wiarołomstwa i zbrodni, usprawiedliwia rzymski historyk „interesem ojczyzny”. Skądinąd, jak można się domyślić, w jego wersji: „Sabinki szybko pogodziły się ze swoimi nowymi mężami”. Rocznica udanego kidnapingu stała się na długo rzymskim świętem. To drobny przykład, jak można później, aż po nasze dni, reinterpretować akty gwałtu i wojennej pożogi. Sabinów nikt o zdanie nie pytał, zresztą zostali eksterminowani lub zromanizowani do połowy II wieku p.n.e.
Żołnierski fach jest, obiektywnie rzecz biorąc, zawodem zabójców. Nie po to uczy się poborowego obsługiwać karabin, żeby strzelał w powietrze na wiwat. Nie po to wymóżdża się go musztrą, żeby miał wątpliwości. W zamian nabierze przeświadczenia, że jest „obrońcą ojczyzny” (mordowały się już wzajemnie watahy neandertali niemających żadnego pojęcia o przynależności terytorialnej), zawisną na jego piersi odpowiednie breloczki (za męstwo, liczbę odstrzałów i inne niebywałe sprawności) i dostanie mundur. Ponoć „za mundurem panny sznurem”, kiedyś złoto-kirasjerski, zdobny w barwy i pióropusze, dzisiaj sparszywiały do jednokolorowych (w Polsce zielonych) garniturów i płaszczy Ale zostają jeszcze proporce, sztandary, defilady, kompanie honorowe, hierarchia, ordery... Wojsko obrasta w mit, w który samo zaczyna wierzyć i skutecznie narzucać go społeczeństwu.
Oczywiście, w świecie, w którym zagraża nam przemoc, musimy i my wystawić chorągwie dla naszej obrony, a choćby i „prewencyjnego” (w XX wieku nie było takich, które by się inaczej tytułowały) ataku. Ważne jest tylko, żeby za każdym razem stworzyć konstrukcję intelektualną, mityczną, udowadniającą, że nasze działania są słuszne, niezbędne i przede wszystkim racjonalne. Ach ten żołnierski racjonalizm! Jego drobnym, ale istotnym przykładem może być tak zwany krok defiladowy. Jest to wojskowa prestacja operetkowa niemająca żadnego uzasadnienia obiektywnego. Nikt przy zdrowych zmysłach tak nie chodzi ani maszeruje. W wersji polsko-rosyjskiej jest on szkodliwy dla mięśni nóg, o czym zaświadczyć może każdy żołnierz kompanii honorowej. Poświęćmy już jednak jakąś liczbę młodych kończyn dla dobra spektaklu. Cyrk piękny ma być! Po co jednak wdrażać godzinami, dniami i miesiącami do tej absurdalnie wyimaginowanej gimnastyki dziesiątki tysięcy rekrutów? Toż w tym samym czasie można by uczyć wojaków rzeczy użytecznych na ewentualnym polu walki – maskowania się, skradania, okopywania... Jedynym „logicznym” wytłumaczeniem byłby tu łoskot butów.
Znów buty, buty, buty, tupot nóg,
I ptaków oszalałych czarny wiatr.
Kobiety stają u rozstajnych dróg,
Piechocie odchodzącej patrzą w kark.
Tak śpiewał Bułat Okudżawa, ale grecka kompania honorowa odbywa militarny balet w bezszmerowych, miękkich walonkach. Desmond Morris tłumaczy – najwyraźniej Greków nie wziął pod uwagę – że łoskot butów odgrywa taką samą rolę, jak uderzanie pałkami w plastikowe tarcze oddziałów specjalnych tłumiących manifestacje. Złowrogi rumor dodaje hałasującym pewności siebie, a jednocześnie osłabia ducha przeciwników. Czyli, zacytujmy raz jeszcze Okudżawę:
Dziatwie imperialnej śniło się o zmierzchu
Wciąż to samo: gdzieś tam
Ktoś tam przed nią pierzcha.
Ale i to nie przekonuje. Gdyby tak było, wojsko ruszałoby do ataku parademarschem. W ciągu wieków wielokrotnie zbliżano się do tego ideału. Do jego pełnej realizacji jak na razie jednak nie doszło. Jak więc wytłumaczyć krok defiladowy? Przez stulecia wojna, tak jak religia, wojownicy, jak kler, obrastali rytuałami, wymyślonymi i przedziwnymi ceremoniami, dystynkcjami, „świętymi prawami”. Nauczający w katakumbach święty Piotr ubrany był tak samo jak jego słuchacze-wyznawcy. Do głowy mu nie przyszły fiolety i czerwienie, piuski i kapelusze, złote łańcuchy i pierścienie. Podobnie Leonidas pod Termopilami nosił krótką tunikę bojową, jak wszyscy jego Spartanie. Byłby zapewne zdziwiony, widząc współczesnego nam generała ze sznurami, epoletami, lampasami i orderami od ramienia do pępka. Rewolucja październikowa w myśl doktrynerskiej urawniłowki zniosła hierarchiczne wyróżniki. Nie na długo. Za bardzo zakłócało to liturgię, a w konsekwencji i religię wojny.
Książka ta nie jest w żadnym przypadku jakimkolwiek manifestem pacyfizmu. Nie zawiera także żadnych podtekstów politycznych. Co więcej, nie ma w niej szkiełka i oka zadowalających analiz zjawisk, acz cieszyłbym się bardzo, gdyby była do nich zaproszeniem. Chciałbym tylko pokazać, jak dalece mit wygrywa z racjonalizmem, jak kpi z rzeczywistości dziejów. Wojna, wbrew jej sztabom i teoretykom, jest bezsensem i zawsze wymyka się ich kontroli – to jedno. Wojna stała się religią i zawodem swoich kapłanów żyjących w mitologii. Ongiś, w idealistycznej epoce przed pierwszą wojną światową, zebrali się w Hadze przedstawiciele dwudziestu sześciu państw, żeby przez ponad dwa miesiące (od 18 maja do 29 lipca 1899) radzić, jak ucywilizować wojnę. Potem spotkali się raz jeszcze, żeby uchwalić (18 października 1907) aneks do poprzednich uchwał. Tak powstał rzekomy dekalog wojny, który nie tylko nie brał pod uwagę nowych narzędzi zniszczenia, ale przede wszystkim z góry zakładał niemożliwe. We wszystkich wojnach przestrzega się dżentelmeńskich pozorów („prawa wojny” to absurd sam w sobie) dopóki zwyciężamy albo jest to dla nas bilateralnie korzystne czy też niezbędne. Konwencja haska stanowiła na przykład, że jeńcom wojennym zapewnia się przyzwoite życie w obozach odosobnienia, wikt i opierunek. I rzeczywiście, tak działo się częściowo z polskimi i alianckimi oficerami uwięzionymi po 1939 czy 1940 (Józef Kuropieska, Obozowe refleksje. Oflag IIC, Kraków 1985) w niemieckich oflagach. Nie dotyczyło to już jednak jeńców rosyjskich mordowanych w Oświęcimiu lub zostawianych w ogrodzonych zonach na nieuniknioną śmierć głodową. I vice versa – Niemców kapitulujących pod Stalingradem zsyłano do najstraszniejszych obozów GUŁ-agu. Dodajmy jeszcze tylko, żeby nie nudzić przykładami, traktowanie jeńców brytyjskich czy amerykańskich przez Japończyków, japońskich przez Chińczyków, polskich przez Rosjan w latach 1919–1921, a rosyjskich przez Polaków podczas tej samej wojny. Zrzucając bombę atomową na Hiroszimę, nie troszczyli się Amerykanie ani przez chwilę o konwencje haskie. Podobnie podczas nalotu na Drezno, w którym – o czym napastnicy doskonale wiedzieli – nie było żadnych istotnych struktur militarnych, nikt nie brał pod uwagę straszliwej tragedii cywilów; przeciwnie, chodziło właśnie o sterroryzowanie ludności cywilnej. I odwrotnie, cóż wyprawiali hitlerowcy na Woli podczas tłumienia powstania warszawskiego, jak traktowali oznakowane szpitale od Płońska po Leningrad? Było wiadomo od początku, że szlachetne mrzonki haskie nie mają nic wspólnego z realiami mordu. Dlaczego więc powstały i po co z budżetów kilkudziesięciu państw wysupłano pieniądze na realnie nic nieznaczącą operetkę? Jedynie adekwatną wydaje się odpowiedź, że chodziło o przesłonięcie rzeczywistości sui generis liturgią, albo, jak kto woli, ideologią. Umożliwienie wpojenia społecznego przekonania, że my bijemy się czysto i szlachetnie, zaś oni zbrodniczo i przeniewierczo, co w niczym by się nie zmieniło, gdybyśmy mieli środki przestawiające proporcje sił. Ostatecznie (to już poza Hagą) możemy w dyskursie politycznym przyznać, że mieliśmy durnych generałów, co nie oznacza rzecz jasna, że oni mieli lepszych. O tyle to słuszne, że strzałki wyrysowane na ich mapach stałyby się bezpodstawne, gdyby zerwała się burza i zmieniła drogi w bagniska.
Zadaniem antropologa kultury jest dziwienie się. Spoglądanie z bolesną uwagą na przyjęte kanony myślenia, demaskowanie mitów. Kontradmirałowi Miklosowi Horthyemu de Nagyabanya tę książkę poświęcam. To prawda, że w swoim czasie Cesarstwo Austro-Węgierskie miało dostęp do Adriatyku. On, specjalista od manewrów krążowników, pozostał jednak na czele państwa jako dyktator i nieomylny wódz naczelny nad Balatonem zbyt płytkim, by mogły po nim pływać choćby niszczyciele. Skromniejsi Czesi, Szwajcarzy i książęta Lichtensteinu nie głoszą dotąd chwały swoich pogromców mórz. Wyjątkiem są może białogwardziści czczący pamięć Aleksandra Kołczaka. Na morzu był ponoć wielkim dowódcą floty czarnomorskiej, na lądzie powodziło mu się już jednak gorzej, chociaż też nie wyznawał konwencji haskich. Wydali go bolszewikom Czesi, co ocenione zostało przez wielu historyków (sam Lew Trocki wspomina o tym z zażenowaniem) jako akt wiarołomstwa i zdrady. Tymczasem był to w szaleńczej rosyjskiej wojnie domowej jeden z nielicznych czynów racjonalnych. Oddziałów czeskich nie musiała obchodzić ta rzeź, w której nie przestrzegano żadnych praw haskich, ludzkich czy kościelnych ani żadnych przysiąg (przypomnijmy dla przykładu, że generał Michaił Nikołajewicz Tuchaczewski, kat Uralu, dowódca wojsk czerwonych idących na Warszawę w 1920, był przedtem carskim oficerem i pieszczoszkiem arystokratycznych salonów). Cena głowy Kołczaka w zamian za możliwość wyrwania się z krwawego młyna i powrót do domów nie wydawała się wygórowana i obiektywnie nią nie była.
Tak to interpretuje antropolog, który wie, że wojna to krwiożercza, zabójcza, przerażająca gra, jej zasady mają się nijak do cywilno-pokojowych dekalogów, praw człowieka i obywatela zawartych w tamtym odległym, przedwojennym czasie umów, przysiąg i zobowiązań. Kultura ludzka nie znosi jednak chaosu. Opuszczając moralność czasów niezbydlęconych, coś jednak tworzymy zamiast niej. Czas mordu ma też swoją strukturę. Jej zrozumienie winno być wyzwaniem dla antropologów. Ta książka nie daje odpowiedzi. Jest tylko przyczynkiem do wątpliwości. Jeżeli ktoś podejmie wyzwanie, będzie to już krok naprzód.