- W empik go
Antyki pieczarskie - ebook
Antyki pieczarskie - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 274 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W literaturze uważają mnie za regionalistę orłowskiego, atoli w Orle urodziłem się tylko i spędziłem lata dziecięce, natomiast już w 1849 roku przeniosłem się do Kijowa.
Kijów ówczesny różnił się znacznie od dzisiejszego, i to nie tylko wyglądem, ale i obyczajowością mieszkańców. W wyglądzie zaszła zmiana na lepsze, a więc miasto rozbudowało się ładnie i – że tak powiem – zeuropeizowało; ale mnie osobiście żal niejednej pamiątki dawnych czasów, zatartej lub zniszczonej zbyt skwapliwie, a bądź co bądź nadto bezceremonialnie, ręką Bibikowa. Tak na przykład żal mi obumarłego dziś Pieczerska i okalających go uroczysk, zabudowanych co prawda bezładnie, lecz wielce malowniczo. Niektóre z tych uroczysk zamieszkiwała ludność takoż nadzwyczaj osobliwa i charakterystyczna, wiodąca życie niecnotliwe, zgoła hulaszcze – w stylu starodawnego Zaporoża. Takie były junackie Kriesty i Jamki, gdzie mieszkały „niesromne dziewczęta”, których obyczaje stanowiły ciekawe zespolenie miastowej, ogładzonej prostytucji z kozacką prostaczością i gościnnością. Do tych panienek, które ubierały się nie po europejsku, lecz nosiły strój narodowy, czyli tak zwaną „prostą odzież”, poczciwi ludzie przychodzili w odwiedziny z własną „gorzałką, kiełbasą, słoniną i rybką”, owe zaś „dziewczęta kriestowskie” z tej dostarczanej im żywności przyrządzały smakowite potrawy, zabawiając swych gości „familijnie”. Niektóre z nich były nawet na swój sposób świątobliwe: te pozwalały ucztować w swych gościnnych chatkach tylko do „Zdrowaśki”, to jest do chwili drugiego dzwonienia rannego w Ławrze. A gdy się ono rozlegało, taka Kozaczka, przeżegnawszy się, mówiła głośno: „Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą” – po czym wypraszała gości za drzwi i światło gasiła. Oni zaś, trzeźwi czy pijani, ulegali bez szemrania. To się nazywało „dosiedzieć do Zdrowaśki”.
Dziś ani śladu po tych swoistych przedstawicielkach starobyłej, żywiołowej kultury kijowskiej z zaprawą zaporoską: zaginęły bezpowrotnie, jak zaginął w Paryżu typ murgerowskiej gryzetki, z którą zresztą „dziewczęta kriestowskie” dzięki swej prostoduszności miały niejakie podobieństwo.
żal mi też owych malowniczych chatek nadbrzeżnych, poprzylepianych do stromizny urwiska dnieprzańskiego: nadawały one pięknemu krajobrazowi kijowskiemu szczególnie miły charakter i były schronieniem licznej biedoty, która otrzymała wprawdzie jakieś odszkodowanie za swe zburzone domostwa w mieście, ale nie mogła za te pieniądze zbudować nowych i ulepiła sobie właśnie te gniazda nad urwiskiem. I aczkolwiek wdzięczne chatynki nikomu w niczym nie wadziły, zmiotła je w końcu władcza ręka Bibikowa… żal mi prześlicznej alei, wysadzonej strzelistymi topolami, które wyrąbano już za rządów Annienkowa, by na tym miejscu wystawić szopę rozrywkową z jej widowiskami pod psem. Najbardziej jednak żal mi zacisznych kwietników górnego ogrodu spacerowego, gdzieśmy mieli swój „lykeion”. Tu, jako młodzi chłopcy, bywało, przesiadywaliśmy nieraz latem do białego rana, słuchając tego spośród nas, który nam się wydawał najmądrzejszy, który posiadał największą wiedzę i mógł mówić o Kancie, o Heglu, o „poczuciu wzniosłości i piękna” tudzież o wielu innych rzeczach. Na te tematy nie mówi się dziś w parkach kijowskich. Teraz, jeżeli mi się zdarzy tam czasem bywać, słyszę tylko o jakichś bankach i o tym, na ile tego czy owego należy szacować. Rzecz ciekawa, jak się te nastroje odbiją na obyczajach młodego pokolenia, gdy nadejdzie czas jego działania…
Właściwie obyczaje zmieniły się jeszcze bardziej, niźli oblicze miasta, i takoż może nie pod każdym względem na lepsze. Roztrząsać i krytykować tych spraw nie będziemy, albowiem „wszystko pod słońcem – jak powiada Salomon – ma swój czas”, natomiast wolno chyba pożałować tego, co było nam miłe w młodości; toteż za tę moją słabość do staroczesnego szarutkiego Kijowa pełnego prostoty, dziś zaginionej, nie potępi mię zapewne ten, kto – jak ja – ma już za sobą najpiękniejsze lata życia.
Poznałem to miłe miasto w jego postaci „przedreformowej”, zabudowane mnogością drewnianych domków, zdobnych już zresztą na węgłach w owe tabliczki, zwane „tabliczkami Bibikowa”, z których każda nosiła groźny napis: „Podlega zburzeniu w roku takim to”. Tych nieszczęsnych domków, skazanych na zburzenie, było bardzo dużo. Kiedy po przyjeździe do Kijowa zacząłem go zwiedzać, „tabliczki Bibikowa”, pamiętam, wprawiły mię w stan smutku i przygnębienia. Patrzy człowiek: czyściutkie okienka, po bokach upięte białe firaneczki, doniczki z czerwonym pieprzowcem i balsaminką, na dachach gruchają gołębie, w głębi podwórek rozgdakane kury – i naraz, ni stąd, ni zowąd, przyjdą tu jacyś obcy ludzie i wszystko to rozwalą… W imię czego? A gdzież się podzieją ci mieszkańcy, którzy – jak widać – dobrze się czują za swymi białymi firaneczkami? Być może owo burzycielstwo stało się koniecznością, niemniej jednak zatrącało niemile jakimś bezwzględnym, prostackim samowładztwem. Jużci, że Bibikow był człowiekiem z charakterem i może nawet mężem stanu, gdyby jednak, jak myślę, miał przy tym trochę serca, zapisałby się w historii bardziej chlubnie.
Szczególnie obficie „tabliczki Bibikowa” zdobiły Stare Miasto i Pieczersk, ponieważ tu miało się dokonać i dokonało się istotnie w znacznym stopniu zamierzone przezeń „kapitalne przeobrażenie”. Na Pieczersku zaś mieszkał jeden z tych najbardziej szczeroprostych kijowian, o których spróbuję tu na początek opowiedzieć to, co utkwiło mi w pamięci.ROZDZIAŁ TRZECI
Zamieszkałem przy ulicy żytomierskiej, w domu niejakiego Zaporoskiego (takoż antyka w swoim rodzaju), byłego sekretarza komisarii. Atoli, całkiem osamotniony i żyjący samopas, ciążyłem ku Pieczerskowi: nęciła mię tam Ławra i Pieczary tudzież pewni znajomkowie, z którymi zapoznałem się był jeszcze w Orle. Byli to młodzi krewniacy Mikołają Siemionowicza Szyjanowa, który swego czasu zasłynął z czegoś tam w Kijowie. Z czego mianowicie – nie wiem po dziś dzień, jako że stary nie żył już, kiedym ja przyjechał, i nawet ów jego czyn po trosze poszedł w niepamięć, ale że zasłynął, wierzyłem temu równie ślepo jak i wówczas, gdy mi mówili o tym w Orle jego krewniacy, których urzekające opowieści o pięknie Kijowa i rozkoszach życia ukraińskiego oczarowały mię całkowicie. Za co też będę im wdzięczny na zawsze.
Z czasem zapewne potomność nie będzie miała nawet wyobrażenia choćby o tak niepospolitych osobistościach kijowskich, jak na przykład Karasiówria i Pidniebiesna – po ich wyborne pieczywo latało na Padół « całe miasto. A dzieje się to z przyczyny naszych arystokratycznych kronikarzy i dziej opisów. Co do owych dwóch pożytecznych działaczek, jest o nich, o ile pamiętam, wzmianka w „Antyfonie ku czci matki Kukurydzy”, ułożonej przez alumnów Kijowskiej Akademii Duchownej na znak protestu przeciw złemu odżywianiu i niemal codziennemu podawaniu kukurydzy w okresie jej plonowania. Początek „Antyfony” był następujący: „Posłano na targowicę szafarza, by ryb zakupił dla naszego refektarza, wżdy on, kukurydzę ową ujrzawszy, stanął i głosem wielkim zawoławszy, tak oto rzecze:
– Wesel się, kukurydzo, strawo zielista, smaczna, soczysta! Wesel się, kukurydzo, strawo jadalna i nigdy niezjadalna! Wesel się, kukurydzo, przez ojca rektora nigdy nie widziana, wesel się, przez inspektora nigdy nie jadana" – itd. Tu właśnie coś następowało o Karasiównie i Pidniebiesnej – piekarkach, jakich już nie masz w Kijowie.
Wróćmy do Szyjanowa. Jego spadkobiercy rozpierzchli się już wówczas po świecie i zubożeli. Znaczne niegdyś kapitały starego przejedli pochopnie i rozdrapali, o czym chodziły ciekawe gadki, całkiem przypominające francuską historię spuścizny Renuponts. Z całego majątku pozostały tylko domy. Były to domy wielce cudaczne – duże i małe, a wszystkie drewniane, zbudowane na Pieczersku w takiej ilości, że utworzyły aż dwie ulice: Wielką Szyjanowską i Małą Szyjanowską. Ciągnęły się one tam, gdzie zapewne ciągną się jeszcze i dziś, to jest za targowiskiem, i słusznie można je było uważać za najszkaradniejsze w mieście. Nie brukowane (a i dziś bodaj są takie, choć może je nieco wyrównano i uregulowano), miały tę wyższość nad innymi, że w porze słotnej stawały się nieprzebyte, z jakichś bowiem przyczyn natury geologicznej leżały poniżej poziomu targowiska, skutkiem czego służyły za olbrzymi zbiornik ściekającego stamtąd błota: płynne, czarnoziemne, rozlewało się ono tu w nieprzebrnione bagnisko, z odnogami i cuchnącymi bajorami. Pływały po nich „szyjanowskie” gęsi i kaczki, używając co się zowie, prześladowane atoli przez paskudne końskie pijawki, które właziły im do dziobów. By uchronić ptactwo od tej plagi, smarowano im dzioby „święconą oliwą”. Wszelako ten niezawodny środek nie zawsze pomagał: małe gąsięta i kaczęta zdychały.
Wieczorami, wystawiając z błota głowy, śpiewały tu chórem żaby: stare i wielkie basowały, młodziaki wtórowały im dźwięcznym kumkaniem. Od czasu do czasu całe to żabstwo wyłaziło gromadnie na obrzeżyny i kicało po kępkach: była to wskazówka barometryczna, zapowiadająca piękną pogodę. Słowem, obraz całkiem sielankowy, a jednocześnie o dwa kroki stąd tętniło życiem targowisko, wielce uczęszczane i tanie. Dzięki temu dzielnica ta miała swoje dobre strony, zwłaszcza dla ludzi niezamożnych i niewybrednych. Nie tylko dla nich: takoż wielce dogodna była dla właścicieli domów pod względem policyjnym, który to wzgląd utożsamiano podówczas w Kijowie z politycznym.ROZDZIAŁ CZWARTY
Wszystkie domy Szyjanowa, stojące tu chyba od stworzenia świata, wraz z mnóstwem podwórkowych przybudówek i lepianek, przerobionych ze starych lamusów i jako tako przystosowanych do warunków mieszkalnych, od dawna były wypuszczone w najem i – pomimo swą strupieszałość – wszystkie zamieszkałe.
Na rogach tych zmurszałych zabudowań widniały „tabliczki”, surowo zakazujące jakichkolwiek napraw i wyznaczające termin zburzenia; wszelako domostwa borykały się uporczywie z niełaskawym losem, i kto wie, czy niektóre z nich nie przetrwały po dziś dzień. W mniemaniu mieszkańców chronił je przed bibikowskim zniszczeniem pewien mąż niezwykły. Zdobył on sobie pod ten czas sławę bohatera, którą – zdawałoby się – powinna koniecznie uwieńczyć legenda. A przecie pogrzebała go niepamięć – i wobec tak szybkiego zapomnienia podobnych żywotów nie pozostaje nic innego, jak pochylić głowę przed znikomością wszelkiej potęgi doczes-n«ej.
Tym legendarnym mężem był Cezar Stiepanowicz Berliński, pułkownik artylerii w stanie spoczynku, szwagier bodaj nieboszczyka Szyjanowa. Takich ludzi jak Berliński ze świecą dziś szukać – nie tylko w Kijowie, ale może i w całej Rosji. Oby nie wyginęły w niej nigdy – i zapewne nie wyginą – „antyki”, wszelako taki jak Cezar pieczerski po raz drugi narodzić się nie może.
Nieścisłością byłoby utrzymywać, że Berliński „zarządzał” domami Szyjanowa, ponieważ – zdaniem jego – zarządzał nimi „sam Pan Bóg i święty Mikołaj orędownik”, komorne zaś pobierała jakaś jejmość, do której rachunków nie wtrącał się ani Pan Bóg, ani jego orędownik, ani też Cezar Stiepanowicz. Ten bohater Pieczerska, niczym prawdziwy Cezar, panował jeno nad całą dzielnicą i jej mieszkańcami, którzy obowiązani byli znać go i szanować, przewodził moralnie ludności tutejszej a takoż całej połaci przyległej – za targowiskiem. Wszystkich trzymał w karbach, dając im odczuć swą powagę i godność wojskową. Zdaje się, że on pierwszy puścił nieopatrznie w obieg ów zwrot „korzystaj z chwili”, który stał się później niezbędną ozdobą rosyjskiego krasomówstwa wojskowego i z biegiem czasu wyświechtał się doszczętnie.
Gdy zachodziła tego potrzeba, Cezar pieczerski gotów był miłościwie udzielić każdemu swego ojcowskiego poparcia, które istotnie bywało czasami skuteczne. W takich razach wkładał swój surdut wojskowy bez epoletów, brał grubą laskę, którą miał prawo nosić jako inwalida, i szedł, by „poczynić starania”, gdzie należało. Prośbą a groźbą umiał u władz coś niecoś wykołatać dla swych protegowanych. Mniemano powszechnie, że wolno mu w każ – dej chwili „pisać do cesarza”, i tego lękano się właśnie. Co się tyczy pomniejszych gryzipiórków kancelaryjnych, Berliński podobno trafiał im do przekonania per argumentum baculinum, czyli za pomocą swej laski, środka tego imał się nie z powodu przyrodzonej srogości, jeno – jak mawiał – „z powinności wiernopoddańczej”, wyłącznie dlatego, by zbyt często nie naprzykrzać się cesarzowi listami.
Na targowisku znali go wszyscy i słuchali, nie tylko ze strachu, ale i z poczucia moralnego, albowiem wieść stugębna sławiła Cezara pieczerskiego, malując czyny jego pociągająco w guście ludowo-bohaterskim.ROZDZIAŁ PIĄTY
Za młodu był z niego chłopak na schwał, ładny jak malowanie, junak w ówczesnym stylu gwardyjskim. A i na starość nie zbrzydł, i piękną postawę zachował aż do zgonu, który nastąpił, jeżeli się nie mylę, w roku 1864 czy też 1865. W życiu, jak to się mówi, bywał na wozie i pod wozem, doznał niejednej krzywdy, lecz posiadając nadzwyczajną odporność ducha nigdy nie tracił nadziei i z najgorszych tarapatów umiał się wykaraskać w sposób nader zuchwały, częstokroć nieprawdopodobny i zgoła straceńczy.
Serce miał dobre i pomiernie szlachetne, a takoż wrażliwy był na niedolę ludzką i nawet pełen czułości dla nieszczęśników. Nie mógł patrzeć obojętnie na niczyje cierpienie, brał sobie wszystko do serca, przejmował się tym szczerze i gorąco i w miarę sił swoich i rozumienia niósł pomoc cierpiącemu. Był to człowiek z charakterem, śmiały, stanowczy i otwarty, acz nieco szczwany. Ci, co go znali w młodości, twierdzili, że wprzódy nie miał w sobie tej chytrostki, atoli różne niesprawiedliwości, przypadki i twarda szkoła życia stopniowo nauczyły go fortelów. Niemniej z jego uśmiechu i wyrazu oczu przezierała niejaka wrodzona przebiegłość.
Takiego koloryzatora jak Berliński w życiu nie widziałem. Ale koloryzował nie z zamiłowania do bajczarstwa, lecz z pewnym wyrachowaniem, nieraz naiwnym i przeważnie nieszkodliwym. Umysł miał lotny i na poczekaniu zmyślał tak fantastyczne bajędy, że gdyby chciał się poświęcić literaturze, zostałby bez wątpienia bardzo zajmującym pisarzem. W dodatku wszystko, co zmyślił, miał za prawdę i wierzył w to niezachwianie. Dlatego też pewnie improwizacje Cezara pieczerskiego wywierały na słuchaczach wrażenie tak silne i trwałe, że powtarzając jego opowieści uzupełniali je i koloryzowali jeszcze bardziej. Berliński umiał roznamiętniać ludzi i umiał przybierać taki ton, że w mniemaniu Pieczerska, pod względem znaczenia swego i wziętości, stał nieskończenie wyżej, niż na to zasługiwał.
Moim zdaniem był to tylko dzielny kiedyś i prawdopodobnie zdolny pułkownik artylerii, obecnie dymisjonowany. Takim mi się wydał przynajmniej, kiedy go poznałem w Orle, przez który przejeżdżał, wioząc do cesarza swych ośmiu czy dziesięciu naraz (a może i więcej) synów. Ujrzałem go wówczas w całej okazałości jako mężnego wojaka, z krzyżem św. Jerzego na piersi. Zdumiał mnie zuchwałością swych zamiarów. Chciał „wystawić” przed cesarzem wszystkich swych chłopaków i rzec mu:
– Jeżeli chcesz, żeby wyrośli na wierne sługi twoje, bierz ich i wychowuj, bo mnie nie stać na to.
My wszyscy, czyli ja i jego siostrzeńcy (synowie jego drugiej siostry), mieszkający w Orle, zrobiliśmy wielkie oczy:
– Jak to? – zapytałem. – Więc pan tak powie naprawdę: „ty” do cesarza?
– Pewnie, że tak – odparł i coś tam dodał, że tak właśnie trzeba mówić, bo cesarz Mikołaj tak lubi.
Nie mogliśmy się temu nadziwić.
Na utrzymanie synów rzeczywiście mu nie starczało. Klepał biedę, a to, jak powiadano, dlatego, że był wyjątkowo uczciwy, która to uczciwość, jak on sam mówił, „narobiła mu kupę nieprzyjaciół wokół osoby cesarza”. Ale nie upadał na duchu i śmiało postanowił uderzyć do samego cesarza. I nie zawiodła go ta śmiałość: coś w miesiąc potem wracał z Petersburga już sam jeden. Cesarz kazał na koszt państwa umieścić w korpusie „cały ten plu – ton”, Berlińskiemu zaś rzekomo podniósł emeryturę i dał doraźnie jakąś znaczną zapomogę. Przyjęcie synów do korpusu było faktem, natomiast o sprawach pieniężnych Berliński mówił jakoś mglisto.
W takich to okolicznościach poznałem tego niepospolitego męża, którego improwizacje miały mi potem w Kijowie dostarczyć niejednej przyjemności. Wiele jego niebywałych opowieści uleciało mi z pamięci, coś niecoś jednak się zachowało, aczkolwiek w danej chwili trudno mi niestety uprzytomnić sobie, które z nich słyszałem wprost z ust Cezara pieczerskiego, a które od jego znajomych, zapłodnionych jego wyobrażeniami.ROZDZIAŁ SZÓSTY
Co do spotkania z cesarzem, to – wedle tego, jak opowiadał, a do opowieści jego każdemu wolno ustosunkować się krytycznie – nastąpiło ono na jakiejś stacji pocztowej.
– Zaraz też – opowiadał – uprosiłem hrabiego Orłowa, żeby mi pozwolił stanąć z chłopakami na ganku. Ustawiłem ich w szeregu, od najmniejszego do największego, sam zaś stanąłem na prawym skrzydle. Cesarz wysiadł z powozu, zobaczył ten mój pluton i pyta: „A to co za zuchy?” A ja mu na to: „Synowie moi, a twoi słudzy w przyszłości, najjaśniejszy panie!”
Wówczas Mikołaj spojrzał podobno bystro na Berlińskiego i poznał go od razu.
– A, to ty, bracie? – powiedział. – Berliński!
– Tak jest, wasza cesarska mość, to ja.
– Cieszę się, że cię widzę. No, jakże ci się powodzi?
– Błogosławię szczęsną godzinę, w której Opatrzność pozwoliła mi ujrzeć waszą cesarską mość, ale powodzi mi się źle, chyba że okażesz mi swą łaskę.
– Czemu to źle? – zapytał cesarz. – Zasłużyłeś mi się przecież godziwie.
– Owdowiałem – odrzekł Berliński – mam kupę dzieci. Weź tych chłopaków na wychowanie, bo ja klepię biedę, mieszkam w cudzym domu, a i z niego Bibikow chce mnie wysiudać.
Cesarz podobno błysnął oczami i zawołał:
– Orłów! Umieścić tych chłopców na mój koszt w korpusie! Znam dobrze Berlińskiego: dzielny to oficer i uczciwy.
I zwracając się do Cezara zapytał:
– A cóż to za Bibikow chce ciebie wysiudać?
– Dom, w którym mieszkam, mają zburzyć, bo ta dzielnica przeznaczona na twierdzę.
– Głupstwo! – odparł rzekomo cesarz. – Dom mego wiernego sługi musi być zachowany, nawet w twierdzy. Powtarzam: znam ciebie i wiem, że oprócz ciebie i Orłowa nie mam ludzi bardziej mi oddanych. Co do Bibikowa, powiesz mu w moim imieniu, żeby cię nie śmiał ruszyć! A gdyby nie usłuchał, napiszesz do mnie list polecony! Wstawię się za tobą, bo przecie znam cię od dziecka.
Jakim cudem cesarz Mikołaj mógł znać Berlińskiego „od dziecka”, tego Cezar nie wyjaśnił. Dość że powiedział to jakoś dorzecznie i przekonywająco, po czym ciągnął w sposób nie mniej ciekawy:
– Tak jest, najjaśniejszy panie – miał odrzec cesarzowi robiąc natychmiast użytek z tej dawnej znajomości. – To prawda: bawiliśmy się razem. I jakaż to od tamtych czasów wielka losów odmiana: tyś raczył zrobić tak wspaniałą karierę, że światu całemu rozkazujesz i wszyscy drżą przed tobą, a ja jestem w nędzy ostatecznej.
A cesarz mu pono odpowiedział:
– Cóż, bracie, każdy ma swoje przeznaczenie: jam stworzony do lotu orlego, ale i ty, wróblu szary, nie trać wiary w siebie. Przyjedź no do Petersburga, zajdź do mnie do pałacu, to cię nieźle zaopatrzę.
Wynikiem owych jakoby odwiedzin był dodatek do emerytury, z czego Cezar pieczerski był bardzo dumny, a sąsiedzi jego radzi. Ale i z tym dodatkiem nie mógł częstokroć opędzić najpilniejszych, a przecie nader skromnych swych potrzeb. Wobec tego jednak, że wiadomo było powszechnie, iż ma emeryturę z dodatkiem, nie skarżył się nigdy na swą biedę – przeciwnie, ukrywał ją w sposób naprawdę wzruszający. A dochodziło, jak opowiadano, nieraz do tego, że zimą brakło mu opału i marzł po prostu w swym mieszkanku. Mimo to wmawiał w znajomych, że właśnie „tak lubi, bo to orzeźwia głowę”.
Ile ta jego emerytura wynosiła, tego nigdy nie chciał zdradzić. Zagadnięty, odpowiadał, że „dużo, a mogłoby być jeszcze więcej”.
– Niechbym tylko napisał – mawiał – list polecony do cesarza, zaraz każe mi wypłacać, ile zapragnę. Ale nie proszę o to, ponieważ cesarz ma inne, poważniejsze wydatki.ROZDZIAŁ SIÓDMY
Jeśli mamy wierzyć opowieściom, cesarz Mikołaj po wyjeździe Berlińskiego z Petersburga tęsknił za nim bardzo, był zgoła niepocieszony, że nie mógł go zatrzymać przy sobie. Z drugiej jednak strony dłuższy pobyt Cezara w stolicy stawał się wręcz niemożliwy ze względu na żywiołowe po prostu przywiązanie do niego wszystkich żołnierzy, którzy kochali go tak, że nie mógł się nigdzie pokazać: na jego widok każdy oddział, wyłamując się z dyscypliny wojskowej, biegł za nim z wołaniem: