Antylopa z Podbeskidzia - ebook
Antylopa z Podbeskidzia - ebook
Podczas swoich występów Artur Andrus odwiedził wiele zakątków Polski. Z tych wyjazdów przywiózł nie tylko wspomnienia, lecz także lokalne gazety, które skrzętnie przechowuje w czarnym pudełku. Te zbiory posłużyły mu jako inspiracja do tworzenia skrzących się absurdalnym humorem „Ballad dziadowskich”, stylizowanych na pieśni podwórzowe. W książce zebraliśmy sporą porcję tych ballad, opatrzonych barwnymi opowieściami zdradzającymi kulisy ich powstania.
„Nie wiem, kiedy i dlaczego zacząłem je systematycznie pisać. Pewnie po sukcesie »Ballady o Baronie, Niedźwiedziu i Czarnej Helenie«, którą zaśpiewałem przy okazji 1500. wydania Listy Przebojów Trójki. Zaśpiewałem to jako żartobliwy prezent dla moich radiowych kolegów, a żart tak się rozwinął, że przez dłuższy czas był na pierwszym miejscu Listy. Zapisałem sobie, z kim wtedy tą balladą wygrywałem: Stingiem, Madonną, Erikiem Claptonen, Philem Collinsem... (...)
Każda była wykonywana tylko raz. Zdarzało się, że udało się je nagrać podczas występu i potem zamieścić w lokalnym portalu informacyjnym albo na stronie internetowej domu kultury. Ale w zdecydowanej większości przypadków słyszeli je tylko ci, którzy byli wtedy na moim występie”.
Dziś wszyscy mamy okazję poznać te ulotne dotąd utwory. Tekstom towarzyszą satyryczne rysunki Daniela de Latoura.
Artur Andrus – dziennikarz (w latach 1994–2017 pracował w Programie Trzecim Polskiego Radia, od 2018 w RMF Classic, a od 2005 jest gościem „Szkła kontaktowego” w TVN24), poeta, autor tekstów piosenek, piosenkarz, artysta kabaretowy i konferansjer. Niezastąpiony Jonathan Owens w serialu kabaretowym „Spadkobiercy”. Autor książek: „Popisuchy”, „Każdy szczyt ma swój Czubaszek” (z Marią Czubaszek), „Boks na ptaku, czyli każdy szczyt ma swój Czubaszek i Karolak”, „Blog osławiony między niewiastami”, „Vietato fumare, czyli reszta z bloga i coś jeszcze” oraz przeznaczonego (nie tylko) dla dzieci zbioru oryginalnych baśni „Bzdurki, czyli bajki dla dzieci(i)innych”.
W 2010 roku zdobył tytuł Mistrza Mowy Polskiej. Nagrał kilka płyt, m.in. „Myśliwiecka”, „Cyniczne córy Zurychu” czy „Sokratesa 18”.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-10-13762-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czy kiedyś już ktoś zaczynał pisać ze strachu przed kwietniem? Zajrzałem do wyszukiwarki internetowej, bo być może w psychologii jest takie pojęcie. Aprilofobia. I nie chodzi o to, żeby to miał być jakiś specjalny kwiecień (chociaż ten akurat chyba będzie), ale po prostu człowiek budzi się w nocy i myśli: „Jak nie zacznę w marcu, to w ogóle nie zacznę”. I nie dlatego, że ma się coś nieprzyjemnego wydarzyć. Taka myśl nie ma żadnego sensownego uzasadnienia. Bo przecież mogłem zacząć w lutym, nic się nie stanie, jak zacznę w maju. Tylko po prostu wiem, bo już siebie trochę znam. Ileż to ja marców przegapiłem i czegoś nie zacząłem! Ile kwietniów, majów, czerwców, lipców. Nie chodzi o konkretny miesiąc. Tylko o przekonanie, że już albo nie już. I już. Albo nie. No to ze strachu przed kwietniem wstaję, zażywam tabletkę na nadciśnienie, robię kawę i piszę.
Ten kwiecień może być jednak specjalny. Po raz pierwszy od ładnych paru lat prawdopodobnie nigdzie się nie ruszę. Nie pojadę, nie wystąpię, a może nawet nie wyjdę z domu. Walka z koronawirusem. Nie mam pojęcia, jak rozważania na temat tego akurat kwietnia będzie się czytało za jakiś czas. Z uczuciem ulgi, zdziwienia, trwogi czy może lekkiego niesmaku? Bo jak można żartobliwie wspominać taki czas? Nieważne. Nie o kwiecień tu chodzi. On jest tylko po to, żeby się go wystraszyć i zacząć pisać jeszcze w marcu. I to nie w ramach walki z koronawirusem. Ale ciekawe, czy kiedyś naukowcy odpowiednich dziedzin wyodrębnią coś w stylu „literatura epidemiczna” albo „poezja kwarantannowa”. Ludzie siedzą w domach, to piszą książki. Bo co mają robić?
Przeróżni fachowcy wieszczą koniec prasy drukowanej. Podają różne terminy. Najczęściej pojawia się rok 2040. Nie wiem, jak długo będę pisał tę książkę, ale mam nadzieję, że jak skończę, to jeszcze klasyczne, papierowe gazety znajdę. Ale jeżeli ktoś tu zajrzy w roku 2060? Może nie wiedzieć, o czym piszę. Na szczęście fachowcy czasem się mylą. Twierdzili, że jak się pojawi telewizja, to zniknie kino albo radio. I co? A poza tym, jeśli już nawet dojdzie do takiej sytuacji, że informacje będą się pojawiały tylko w formie elektronicznej, mam nadzieję, że gazety da się zobaczyć w muzeach. Może takie pożółkłe płachty zadrukowanego papieru będą leżały w skansenach, w sekcji „Mieszkanie z przełomu XX i XXI wieku, Europa Środkowa”. Obok telefonu stacjonarnego? A może zaistnieją jako atrakcje turystyczne? Na przykład dorożkarz, za dodatkową dopłatą, wręczy gazetę do poczytania podczas przejażdżki po Krakowie.
Na razie są. Ale nie można wykluczyć, że to jedna z ostatnich książek o gazetach.
Od dawna zwożę je do domu. Kupuję po przyjeździe do każdego miasta, miasteczka, wsi, w których mam wystąpić. Kupuję albo dostaję od organizatorów moich występów. Wolę dostawać. Bo teraz, kiedy patrzę na stertę gazet uzbieraną przez te lata, mogę powiedzieć to samo, co kiedyś mama mówiła ojcu, przymuszając do rzucenia palenia: „Za te wszystkie papierosy przez dziesięć lat mógłbyś na samochód odłożyć!”. Nie policzyłem dokładnie, ale jak widzę ten stos, myślę, że za te wszystkie gazety mógłbym dużo papierosów kupić, a za te papierosy na kawałek samochodu by się uzbierało. A jeszcze jest kwestia czarnego pudełka. Kiedy postanowiłem odkładać gazety, kupiłem czarne pudełko. I już się w nim nie mieszczą. Mógłbym co prawda dokupić kolejne czarne pudełko, ale boję się, że zacznie się przeliczanie pudełek na gazety, gazet na papierosy, papierosów na samochody. Chyba lepiej zrobić z tym porządek.
Większość tych gazet służyła mi jako materiał wyjściowy do pisania _Ballad dziadowskich_. Chodziło o takie stylizowane na pieśni podwórzowe. Czyli nawiązanie do folkloru miejskiego sprzed lat. To „dziadostwo” w nazwie było mi potrzebne do uzasadnienia nie najwyższego poziomu ballady. Jak powiem że „dziadowska”, to nikomu nie będą przeszkadzały słabe rymy, kiepski rytm.
Działało to tak: przyjeżdżamy na występ, wchodzimy do garderoby, w mojej już czekają najświeższe wydania lokalnych gazet. Jeśli nie czekają, idę do najbliższego kiosku i kupuję. Siadam, przeglądam, wybieram najbardziej intrygujące tytuły, hasła, czytam fragmenty, czasem spojrzę na reklamy i ogłoszenia drobne, a nawet horoskop. Muzycy rozstawiają instrumenty na scenie, zaczynają próbę, ja piszę. Daję sobie na to jakieś pół godziny. Nie dłużej, bo będzie za dobre. A „dziadostwo” zobowiązuje. Poza tym kiedy powiem publiczności, że to powstało dziś (mają dowód w postaci najświeższego wydania gazety), zaledwie w pół godziny – wpadną w zachwyt. Odrobina wazeliny i prosta zasada estradowa: „Nie należy podnosić sobie poprzeczki wymagań, wystarczy obniżyć poziom oczekiwań publiczności” – zawsze działa.
Nie wiem, kiedy i dlaczego zacząłem je systematycznie pisać. Pewnie po sukcesie _Ballady o Baronie, Niedźwiedziu i Czarnej Helenie_, którą zaśpiewałem przy okazji 1500. wydania Listy Przebojów Trójki. Zaśpiewałem to jako żartobliwy prezent dla moich radiowych kolegów, a żart tak się rozwinął, że przez dłuższy czas był na pierwszym miejscu Listy. Zapisałem sobie, z kim wtedy tą balladą wygrywałem: Stingiem, Madonną, Erikiem Claptonem, Philem Collinsem….
Piosenkę zamieściłem też na płycie _Myśliwiecka_, która była najlepiej sprzedającą się płytą w Polsce w roku 2012. Zapisałem sobie, czyje płyty sprzedawały się wtedy gorzej. Wszystkich. Na przykład: Stinga, Madonny, Erica Claptona, Phila Collinsa.
Czyli początek tej zabawy musiał mieć miejsce gdzieś w roku 2010 (wtedy była ta jubileuszowa Lista). Na pewno takie lokalne ballady dziadowskie pisałem regularnie w roku 2013, bo kilka już zachowałem. Ale dosłownie kilka. Z 2014 też mało zostało. Większość wyrzuciłem, zgubiłem albo zostawiłem na pamiątkę w miejscach, w których powstawały. Dopiero po jakimś czasie wpadłem na pomysł, żeby zbierać je do czarnego pudełka. I teraz, po wyjęciu, okazało się, że mam ich 250. Tych z gazetami, na podstawie których powstały. I znalazłem jeszcze 60 bez gazet. Czyli na pewno powstało ich dużo ponad 300.
Zyskały sobie pewną popularność. Każda była wykonywana tylko raz. Zdarzało się, że udało się je nagrać podczas występu i potem zamieścić w lokalnym portalu informacyjnym albo na stronie internetowej domu kultury. Ale w zdecydowanej większości przypadków słyszeli je tylko ci, którzy byli wtedy na moim występie. Bywało, że w jednym miejscu występowałem kilka razy, ale zawsze ballada była świeża, aktualna, jednorazowa. W pewnym momencie pojawiło się oczekiwanie, że koniecznie napiszę o mieście, w którym występuję. Zdarzało się, że ktoś delikatnie próbował zasugerować, o czym pisać, a o czym nie („Wie pan, bo burmistrz będzie dzisiaj na widowni”, „O tym pan zaśpiewa, należy im się”). Wątki polityki – tak na poziomie lokalnym, jak i ogólnokrajowym – pojawiały się w balladach dziadowskich sporadycznie. Chociaż niewątpliwie nieraz podnosiłyby poziom „dziadostwa” tekstu. Wychodziłem jednak z założenia, że w pół godziny i tak się nie dowiem całej prawdy, nie mam ochoty włączać się w polityczne rozgrywki, a poza tym – płomienne uczucie, które wybuchło między dwojgiem studentów Uniwersytetu Trzeciego Wieku ma dla świata znacznie większe znaczenie niż aktualny układ sił w radzie miasta.
Ale próby wpływania się zdarzały. W pewnym domu kultury dostałem lokalną gazetę. Zobaczyłem, że to numer sprzed miesiąca, a napisane, że tygodnik. Zapytałem, czy nie ma najświeższego. Wyczuwam jakąś niezręczność („Pani księgowa chyba wzięła do domu. Sprawdzę. Ale może nie być”). Proponuję, że sam podejdę do kiosku i kupię („Nie! Nie! Kiosk zamknięty! Poszukam”). W końcu dostaję najświeższe wydanie. Przeglądam, ale coś jest nie tak. Brakuje jednej strony. Idę do kiosku (był otwarty), kupuję całość i widzę, że chodzi o opis jakiejś drobnej afery, której bohaterem jest prezes miejskiej spółki oczyszczania miasta. I tak bym o tym nie napisał. Gdyby tą (podobno niezgodnie z przepisami prawa zakupioną) nową limuzyną uciekł z dyrektorką miejscowego przedszkola na Słowację i tam, mieszkając w szałasie, zacząłby pisać piosenki, a ona śpiewałaby je podczas wypasu owiec – to co innego, to jest temat! Ale takie banalne ustawienie przetargu?
A skąd u mnie zamiłowanie do ballad podwórzowych? Nie wiem. Ale pamiętam, że już w dzieciństwie bardzo mnie bawiła zasłyszana w radiu opowieść o tym, że:
Żyli w pałacu hrabia z hrabiną,
On zwał się Rodryg, ona Franczeska,
A w drugiem domu za ich meliną
Mieszkała sobie jedna Wiśniewska…
A szczególnie pozytywnie na rozwój mojej dziecięcej wrażliwości wpływał fragment:
On zaś, będący pod ankoholem,
Czyli – jak mówią – zalany w pestkę,
Wyrżnął hrabinę łbem w antresolę
I dawaj gazu do tej Wiśniewskiej…
Może nie była to piosenka pisana z myślą o dziecięcym odbiorcy, ale działała. Wyobrażenie hrabiny uderzanej łbem w antresolę – prześmieszne. Mimo że na pewno nie wiedziałem wtedy, co to jest antresola. Wystarczył sam fakt wyrżnięcia hrabiną w cokolwiek. Bawiło mnie też określenie „pitigrylił się z tą Wiśniewską”. Niewinne dziecko nie mogło sobie wyobrazić, jak akt „pitigrylenia” może wyglądać. A wstydziło się zapytać starszych. Zresztą co by mu mogli odpowiedzieć nawet najbardziej postępowi starsi? Że „pitigrylenie” wzięło się od pseudonimu Pitigrilli, włoskiego autora skandalizujących, a może nawet pornograficznych książek? Musieliby wtedy wytłumaczyć, co to znaczy „pornograficznych”. Tak czy inaczej nie rozumiałem. Ale brzmienie mnie bawiło.
Żeby piosenka pojawiła się w radiu, musi ją najpierw ktoś napisać – o tym też nie miałem pojęcia. A nawet gdybym wiedział, że napisał ją Jerzy Jurandot, nie wiedziałbym, kto to. I nawet przez myśl by mi nie przeszło, że wiele lat później poznam Stefanię Grodzieńską, która była żoną Jurandota. Stefania gdzieś opisała początek swojej fascynacji balladami podwórzowymi, kilka razy rozmawialiśmy też o tym. Leżała w szpitalu. W tej samej sali wracała do zdrowia kobieta, która pobyt w lecznicy umilała sobie śpiewaniem właśnie takich prawdziwych warszawskich pieśni. Stefania jedną z nich zapamiętała (przepraszam, jeśli tekst niedokładny, nie mam tego fragmentu w notatkach, to jest moje wspomnienie jednej z naszych rozmów):
Nad brzegiem rzeki matka siedziała
Z maleńkiem synkiem za rękie,
Mały syn płakał, matka płakała,
Żal było patrzeć na mękie.
Przyniosła ją do domu, zachwyciła męża cytatem, a ten napisał potem wiele utrzymanych w podobnym stylu.
Jurandot w wydanej w 1959 roku książce _Dzieje śmiechu_ pisze: „Te ballady, od czasu do czasu spotykane w kabarecie jeszcze i dziś, wywodzą się z autentycznej piosenki podwórzowej. Dziś nie ma już podwórzowych śpiewaków, nawet podwórza »jako takie« zaczynają z wolna zanikać, dziś więc forma podwórzowej ballady jest już tylko formą tradycyjną, przejętą z przedwojennego teatrzyku. Tymczasem wtedy, przed wojną, na każdym podwórzu obok handlarzy starzyzną, blacharzy (Lutuję! Reperuję!) i takich, co ostrzyli noże na wprawianej w ruch nogą osełce, pojawiali się obdarci trubadurzy, produkujący swój dramatyczny repertuar przeważnie z profesjonalną obojętnością. Treścią ballad bywały najczęściej sławne zbrodnie lub głośne romanse, ubrane przez nieznanych wierszokletów w rymy i podłożone pod monotonną, zawszę tę samą melodię. Zdarzały się tu prawdziwe perły niezamierzonego humoru, trafiały się wyrażenia i zwroty, na jakie zawodowy humorysta nie wpadłby nigdy w życiu. Aż do wojny zbierałem te podwórzowe autentyki namiętnie. Niektóre drukowane były w książeczkach sprzedawanych pod Ogrodem Saskim i przed »Cyrkiem« (słynny dom noclegowy), inne za drobną opłatą pozwalali spisać wykonawcy. Chlubą mojej kolekcji była piosenka o Stachu, który zamordował »kochankę swoją Hankę, co na rogu sprzedawała ciało swe«. W piosence tej, która stała się swego rodzaju podwórzowym szlagierem, był jeden passus wręcz niezapomniany:
W spelunce tam, gdzie granda wódkę piła,
I Stasiek pił, choć serce z bólu łka,
A gdy dowiedział się, że Hanka go zdradziła,
No to się zaśmiał swym okrutnym ha, ha, ha!
Balladę podwórzową jako formę piosenki pierwszy na scenę kabaretu wprowadził Hemar, ja – śmiem twierdzić – spopularyzowałem ją”.
Potwierdza tę opinię (o spopularyzowaniu) i wysoko ocenia jakość ballad Jurandota („dowcipem i zgrabnością wyróżniały się”) badacz gwary warszawskiej – profesor Bronisław Wieczorkiewicz w książce _Warszawskie ballady podwórzowe_. Cytuje najpopularniejsze z nich, m.in: _Balladę o jednej Wiśniewskiej_, _Balladę o królu Edwardzie i pani Simpson_, _O Franciszku Pestce i urzędzie skarbowym_. Sięga po utwory innych autorów, na przykład _Balladę średniowieczną_ Emanuela Szlechtera:
W wysokiem zamku dawnemy laty,
Gdzieś za siedmioma góramy,
Mieszkał, ach, mieszkał Rodryg bogaty
Z żonom Otyliom i psamy.
Co dzień Otylia w pałacu pustem
Marzy o wielkiej miłości,
Wzdycha, falując obfitem biustem,
Dwadzieścia kilo bez kości…
A przede wszystkim zbiera profesor Wieczorkiewicz te autentyczne, śpiewane na warszawskich podwórkach, mrożące krew w żyłach pieśni:
Nie miała ojca, nie miała matki,
Ciotka ją z łaski zrodziła,
A na wyprawę, a na wyprawę
Jej prześcieradło uszyła.
Zaraz po napisaniu tej książki wrócę do pracy profesora Wieczorkiewicza. Ileż tu spraw do przemyślenia! Na przykład jak ciotka może kogoś z łaski zrodzić? W niektórych balladach trafiłem na kwestie szczególnie mnie interesujące, na przykład:
Czemuś nie wystawiał,
Andrusie ubogi?
Dał ci Pan Bóg ręce,
Dał ci Pan Bóg nogi.
Przyjdzie czas na dogłębną analizę tych tekstów. A na razie ruszam szlakiem moich ballad. Jak to określił Jerzy Jurandot? Jako „obdarty trubadur, produkujący swój dramatyczny repertuar przeważnie z profesjonalną obojętnością”? Wybiorę część z tych ładnych paru lat. Albo w całości, albo fragmentami. Z tych, których nie zgubiłem albo nie rozdałem, ułożę w miarę chronologicznie coś na kształt pamiętniko-przewodniko-albumo-śpiewnika. Dzięki temu każdy z czytelników będzie mógł się dowiedzieć, co się działo na przykład w Wałbrzychu 1 grudnia 2018 roku czy w Cieszynie 25 października roku 2013. Inaczej by się nie dowiedział albo by zapomniał.
Ważne! Wszystkie fragmenty prasowych publikacji cytuję w ich oryginalnym brzmieniu. Niczego nie poprawiałem, nie zmieniałem. Czasem inspirująca była dla mnie jakaś zbitka słów, bawiło zestawienie nazw, czasem jakiś błąd, jakaś literówka wywoływały zachwyt. No to niech zachwycają na zawsze.
I jeszcze jedno – w każdej z ballad pojawiają się imiona bohaterów. Zazwyczaj zmyślone. Raczej klasyczne – Halina, Hanka, Henryk, Tadeusz, Stefan, Staszek, Irena, Barbara. Po prostu staram się nawiązywać do tamtych ballad sprzed lat kilkudziesięciu, a wtedy znacznie mniej było Samant, Wanes, Brajanów i Xavierów. Zatem niech nikt się nie obraża, że jego imię jest zbyt często używane albo że używane nie jest. Tylko względy historyczne i literackie miały tu znaczenie. Do niektórych imion łatwiej się rymowało. Żadne imię nie powinno być kojarzone z cechami charakteru bohatera. Każdy człowiek może być Haliną dobrą albo Haliną złą, nawet tak naprawdę Haliną nie będąc.25 PAŹDZIERNIKA 2013, CIESZYN
„Głos Ziemi Cieszyńskiej” na pierwszej stronie ostrzega: _Nowy intruz z Czech. Żarłoczny kornik_. I następuje opis dramatycznej sytuacji: „Leśnicy robią, co mogą, by uratować świerki przed całkowitą zagładą. Jest to ciężka walka, bo żarłoczność szkodników dosłownie nie zna granic. Niedawno zagościł w ustrońskich lasach nowy przybysz z Czech, którego nie tak łatwo wykurzyć. Świerki atakowane przez korniki i grzyby w dramatycznym tempie znikają z górskich zboczy”.
Zdjęcia kornika nie ma, ale obok jest inny artykuł, a przy nim fotografia wiaduktu. Pod wiaduktem stoi grupka ludzi. To mieszkańcy ulicy Ładnej, którzy skarżą się na uciążliwości życia niedaleko drogi ekspresowej: „Przeklęty wiadukt. Wstrząsy i huk dają w kość!”.
Na stronie tytułowej „Głosu” jest jeszcze zapowiedź artykułu o kontrolach przewodów kominowych: „Weź protokół od kominiarza, bo ubezpieczenie pójdzie z dymem. Czyt. _Czas na kominiarza_ str. 12”.
Na stronie piątej czytelnik dowiaduje się, że nie tylko mieszkańcy ulicy Ładnej mają w Cieszynie niełatwo. „Spór o przejazd. Mieszkańcy ulicy Lipowej i Zaleskiego w Cieszynie mają żal do dyrekcji Szpitala Śląskiego o to, w jaki sposób zarządza parkingiem. Narzekają na problemy z przejechaniem i przejściem przez jego teren”. Artykuł ze zdjęciem, a pod zdjęciem podpis: „Mieszkańcy złorzeczą na wiecznie zastawiony chodnik”.
Od czasu do czasu w poszukiwaniu inspiracji do tekstu ballady przeglądam nawet reklamy i ogłoszenia. Poniżej informacji o pretensjach do dyrekcji szpitala trafiłem na reklamę zniczy z kuponem rabatowym na pięć procent zniżki. Każdy znicz podpisany jest właściwie kryptonimem: LA 58 po 1,98 zł, LA 212 SAT po 2,98 zł, najdroższe są LA 127 – po 2,99 zł. Nazwy jak z filmów szpiegowskich: „J23 zapalił LA36P na mogile W46”.
Ale nie wydaje mi się, żeby w Cieszynie w najbliższym czasie miała rosnąć sprzedaż zniczy, bo oto na następnej stronie: _Pierwsza pomoc w małym palcu_. Małym, bo zasady udzielania pierwszej pomocy poznawali uczniowie Szkoły Podstawowej nr 4 w Cieszynie: „Włączyli się w obchody Europejskiego Dnia Przywracania Czynności Serca. Bili rekord w prowadzeniu resuscytacji krążeniowo-oddechowej. (…) Sala gimnastyczna szczelnie wypełniła się uczniami. Czterdzieścioro z nich podzieliło się na dwa zespoły, by przez pół godziny na zmianę prowadzić resuscytację. Jeden uczeń miał za zadanie wykonać na fantomie dwa wdechy, a drugi 30 uciśnięć”.
Uwielbiam długie nazwy różnych akcji. Gdybym to ja miał wymyślić jakąś dla tej opisanej w artykule, zaproponowałbym „Europejski Dzień Przywracania Prawidłowych Czynności Serca, To Znaczy Przedsionków, Zastawek, Komór i Przegrody Międzykomorowej”. Nie dane mi było wpłynąć na kształt tej nazwy, natomiast ballada wyszła tak:
Porządny jestem, nie klnę, nie kradnę,
Mówią, że zacny ze mnie gość,
Mieszkam na skraju ulicy Ładnej,
Wstrząsy i huk mi dają w kość.
Mam dwie córeczki – Madzię i Lidzię,
Ostatnio nie widuję Madzi,
Bo Madzia w szkole już drugi tydzień
Resuscytację prowadzi.
A żona ma na imię Barbara,
Pochodzi aż ze Skoczowa
I choć pod samym domem ma garaż,
Jeździ pod szpital parkować.
Mój teść miał wykształcenie prawnicze,
Zmarł temu osiemnaście lat,
Teraz teściowa kupuje znicze
LA 212 SAT.
Jakżem w sobotę z małżonką leżał
Na łóżku ze świerkowych dech,
To mi to łóżko bezczelnie zeżarł
Żarłoczny kornik, intruz z Czech.
Małżonka wniosła powód sądowy,
Błagam: – Spróbujmy jeszcze raz!
A ona na to, że: – Nie ma mowy!
Teraz na kominiarza czas!
I jak tu budować dobrosąsiedzkie kontakty z różnymi krajami, jeśli atmosferę konfliktu potrafimy podgrzać nawet na poziomie kornika? A skąd wiadomo, że to czeski kornik? Bo jak żre drzewo, to słychać takie: „Hrrradec Králové, Hrrradec Králové, Hrrradec Králové?”.
A może do Czech też skądś przyszedł? Przez Austrię z Węgier. Po co te oskarżenia?
A tak na marginesie: naprawdę imponuje mi poziom wykształcenia młodego pokolenia. Gdybym, czterdzieści lat temu, ja – uczeń trzeciej czy czwartej klasy szkoły podstawowej w Bóbrce, wrócił po lekcjach do domu i powiedział: „Babciu, dzisiaj z kolegami prowadziliśmy resuscytację”, babcia natychmiast pobiegłaby po księdza, a ksiądz wezwałby egzorcystę. Dziadek zareagowałby inaczej. Przyciszyłby na chwilę Radio Wolna Europa i powiedział: „Dziecko, resuscytację to oni prowadzą u nas od czasu tej cholernej konferencji w Jałcie. Ale to się niedługo skończy”.24 LISTOPADA 2013, KIELCE
W Pałacyku Zielińskiego w Kielcach odbywa się Festiwal Kąśliwości. Prowadzę tę imprezę od lat, zastanawiając się, dlaczego do roli konferansjera zatrudniono najłagodniejszego człowieka świata, jakiego znam, czyli mnie? Doszedłem do wniosku, że tytułowa „kąśliwość” to jednak pewna forma życzliwości. Taka złośliwość, ale w dobrej wierze. Na każdej edycji festiwalu śpiewam balladę zainspirowaną najświeższymi wiadomościami.
Tym razem „Kieleckie Echo Dnia” informuje o _Nocy płonących samochodów_: „Najpierw na ulicy Świerczyńskiej ktoś prawdopodobnie podpalił dwa auta, a kilka godzin później na przyblokowym parkingu przy ulicy Dąbrowskiej w Kielcach ogień doszczętnie strawił jeden samochód i uszkodził kolejny. Policjanci na razie nie łączą tych dwóch spraw”.
Nie łączą też z trzecią, na którą trafiłem w kronice policyjnej: „38-latek z kilkunastodniowym opóźnieniem zgłosił policjantom, że został okradziony na szkolnym boisku w centrum Kielc. Jak relacjonował, ktoś wyciągnął mu z kieszeni spodni komórkę wartą 700 złotych”. Siedem lat temu 38-latek przez kilkanaście dni nie zauważył, że nie ma telefonu komórkowego! Dzisiejsi 38-latkowie tygodnia bez smartfonu nie wytrzymają… Znaczy dnia… Czy godziny?
Jest jeszcze relacja z wojewódzkiego finału Przeglądu Małych Form Teatralnych o charakterze satyrycznym _Jestem zdrowy – odrzucam dym papierosowy_. To konkurs zorganizowany przez świętokrzyskiego inspektora sanitarnego. Pod zdjęciem, na którym dzieci przy papierowej choince trzymają transparent z napisem „A papieros to nasz wróg”, informacja: „Czerwony Kapturek inaczej, czyli bajka o babci-palaczce w wykonaniu uczniów ze Szkoły Podstawowej w Kłucku koło Smykowa”. Obszerna relacja nosi tytuł _Śmiechem w nikotynowy dym_. I co się działo? „Papierosy to jest ściema – rapowały diabełki i aniołki ze Skarżyska-Kamiennej. (…) Szczególnie barwną kreację stworzyła 9-letnia Oliwia w roli diabełka Smolimordy, który kaszlał, chrypiał. (…) Natalia nauczyła się bronić, kiedy dorośli palą w jej towarzystwie: – Ja kiedyś do jednej pani powiedziałam: proszę pani, palenie powoduje raka płuc, oddech ogra, astmę. I uwierzyła. (…) Laureaci drugiego miejsca – uczniowie Szkoły Podstawowej nr 2 w Sędziszowie w »Bajce o Nikotynie« przedstawili królewnę, której nikt nie chciał za żonę, bo od palenia papierosów wyglądała tak okropnie jakby »skończyła się jej data ważności«. Mimo że królewna (9-letnia Kinga) zapewniała, że jest jeszcze na gwarancji”. Przewodnicząca jury z kieleckiego sanepidu stwierdziła, że poziom był wysoki i „to zachwyca, że dzieci pokazują to, co byśmy chcieli, czyli że nie warto palić”.
Idziemy sobie z małżonką Alą
W nocnym sklepie kupić mleko,
A na Świerczyńskiej auta się palą,
Choć do sylwestra daleko.
Z podziwem patrzy moja Alicja,
Ludzie strażakom nie szczędzą braw,
W miejscu pożaru stoi policja,
Ale nie łączy tych dwóch spraw.
W stronę osiedla idzie Andrzejek,
Brat mojej matki Brygidki,
Andrzejek jest z zawodu złodziejem,
Któren okrada zabytki.
Koszul nie zmienia, nie zmienia spodni,
(Choć na kolanie ma dziurkę),
Nie zauważył od trzech tygodni,
Że mu ukradli komórkę.
Kupiłem mleka dwa sześciopaki,
Chipsy i karton paluszków,
Przed snem poczytam bajkę o takim
Kopciuszku, co palił w łóżku.
Nauczył tego się od macochy,
Co też paliła niestety,
I jednej nocy, przez papierochy,
Zjarała cztery karety.
Muszę sprawdzić, czy konkurs _Jestem zdrowy – odrzucam dym papierosowy_ jeszcze się odbywa. Jeśli tak, mam pomysł na bajkę _Mam zdrowe płuca, bo mnie dym odrzuca_. Jej bohaterem będzie 38-latek, który aż tak bardzo rzucił palenie, że za zaoszczędzone 700 złotych kupił sobie nową komórkę, ale mu ją ukradli razem z samochodem, kupionym za pieniądze niewydane wcześniej na papierosy. Kradzież samochodu z komórką też zauważył z dużym opóźnieniem.1 GRUDNIA 2013, WARSZAWA, DOKŁADNIE URSYNÓW
W „Tygodniku Sąsiadów PASSA” duże zdjęcie z podpisem „Turniej nadziei”. Uśmiechnięci młodzi ludzie z transparentem „KS SEMP WARSZAWA”. To promocja wydarzenia sportowego: „Arcyciekawie zapowiada się międzynarodowy turniej dziecięcego futbolu organizowany przez SEMP-a na Ursynowie”.
Na stronie tytułowej zwracam uwagę na dwie reklamy: „Fryzjer. Najtaniej na Ursynowie. Piątki: studenci 17 zł, studentki 32 zł” i „Zajęcia edukacyjne dla niemowląt od 6 miesiąca. Fitness dla mam z maluchami. Fitness dla dzieci od 3 do 6 lat. Zabawy z pomponami” (to propozycja domu kultury).
Jest informacja o tym, że „Burmistrz Ursynowa walczy z lotniskiem o ograniczenie hałasu”. Gospodarz dzielnicy opisał skargi mieszkańców w liście do szefa przedsiębiorstwa Porty Lotnicze i zaapelował o ograniczenie ruchu powietrznego w godzinach nocnych. „W odpowiedzi od P.P. Porty Lotnicze dyrektor Michał Marzec poinformował, że »Oddziaływanie hałasu lotniczego na terenie Ursynowa związane jest przede wszystkim z wykonywaniem operacji lądowań na progu 29 oraz startów z progu 11 drogi startowej nr 1. (…) Operacje startów i lądowań na ww. kierunku wykonywane są w ostatniej kolejności«”. I już. Myślę, że sama świadomość, że chodzi o lądowania na progu 29 i starty z progu 11 drogi startowej numer jeden, wpłynęła na uspokojenie sytuacji i znacznie zmniejszyła się liczba skarg na hałas. Wypadałoby jednak, żeby burmistrz Ursynowa podziękował za rozwiązanie problemu chociażby krótkim: „A, no chyba że tak. Jeżeli z progów 29. i 11, to całkowicie zmienia postać rzeczy”. Informacji o jakiejkolwiek odpowiedzi na odpowiedź już nie znalazłem.
I jeszcze informacja kryminalna: „Strzelali na ulicy Rosoła! Na Ursynowie przy skrzyżowaniu ul. Rosoła i Gandhi było słychać odgłosy strzałów. Do zdarzenia doszło ok. godz. 13.00 przy skrzyżowaniu Rosoła i Gandhi. W trakcie zdarzenia zatrzymane zostały trzy osoby. Policjanci prawdopodobnie ścigali mężczyzn podejrzanych o włamanie do mieszkań. Dwukrotnie strzelano do samochodu audi, który prawdopodobnie został skradziony”.
Żeby nie było żadnych wątpliwości, przypomnę tylko, że wszystko działo się przy skrzyżowaniu Rosoła i Gandhi. A skrzyżowanie Rosoła i Gandhi jest prawdopodobnie jakieś 500 metrów od Multikina Ursynów, które 3 grudnia zapraszało na „Kino na obcasach”. Jest miniaturka plakatu filmu _Ani słowa więcej_, informacja „Seans tylko dla Pań!”, ale najbardziej rzuca się w oczy zdjęcie trzech przystojnych młodych mężczyzn, rozebranych do połowy. To BadBoys Polish Chippendales. Wystąpią w ramach seansu kinowego? Często na tego typu propozycje trafia się w okolicy Dnia Kobiet. Ale dlaczego 3 grudnia? I jak to wygląda? Zamiast reklam? Walki półnagich mężczyzn w świeżo wyprażonym popcornie? I w rytm słynnego sygnału Polskiej Kroniki Filmowej?
Ja mam rodzinę raczej ciekawą,
Dwie córki: Basię i Hanię,
Hania dlatego studiuje prawo,
Że u fryzjera ma taniej.
Martwię się z moją małżonką Wiesią,
Bo wnuk się ledwo urodził,
Jeszcze nie stuknął mu szósty miesiąc,
A na angielski już chodzi.
Jeszcze nie minął wiek niemowlęcy,
A to dopiero męki wstęp,
Bo jak mu stuknie osiem miesięcy,
Zapiszą go do klubu SEMP.
Od urodzenia wnuk ma kłopoty,
Niełatwe życie ma nasz wnuk,
Bo w nocy budzą go samoloty,
A zwłaszcza jedenasty próg.
Spaliśmy długo, bo to niedziela,
W niedzielę taka tradycja,
Prawdopodobnie zaczęła strzelać
Prawdopodobnie policja.
Więc córka Basia kołysze syna,
Chociaż powoli traci chęć,
Idzie wieczorem do Multikina,
Gdzie striptizerem jest nasz zięć.
Zięć jak najlepiej tańczyć się stara,
Zięć ma smykałkę do tego,
Pradziadek zięcia tańczył za cara
W epoce kina niemego.
Mam dylemat. Czy w tekście, który w założeniu ma być lekki, zabawny i przyjemny, może się pojawić coś o śmierci? Właściwie nie o śmierci, tylko o czymś, co jej często towarzyszy. O patosie. Zazwyczaj trudno nad nim zapanować. I jeżeli jest autentyczny – wzrusza mnie. Natomiast nie robi na mnie wrażenia patos w słowach wypowiadanych przez polityków. Czuję jakieś wyrachowanie. Ale, w sytuacjach pozapolitycznych, zdarza się patos szczery. W tym wydaniu gazety znalazłem na przykład wspomnienie o zmarłym niedawno prezesie spółdzielni mieszkaniowej. Ślad autentycznego patosu pojawił się już w tytule – _Zastał wielką płytę, zostawił cegłę_ – i wrócił na końcu: „Na mszy świętej w kościele Wniebowstąpienia Pańskiego zgromadziło się liczne grono przyjaciół, całkowicie pewnych, że śp. Krzysztof również wstąpił prosto do Nieba”. To emocje. Na pogrzebie mojego kolegi Bogusia, żegnający go komendant Ochotniczej Straży Pożarnej (Boguś był strażakiem) z przejęcia złożył rodzinie gratulacje zamiast kondolencji. No więc można o takich sprawach? Odwołuję się przecież do ballad podwórzowych, a przynajmniej co druga z nich opierała się na schemacie: miłość – balanga – awantura – zgon. Autentyczne przykłady:
Bo na libacji raz
Gdy bawił się wesoło,
Otoczono go wkoło
I nadszedł śmierci czas.
W kochanki wpadł ramiona
Bez życia zimny trup,
A ręka okrwawiona
Tuliła się do stóp.
Równocześnie twórcy tych pieśni przekazywali słuchaczom jedynie słuszne podejście do śmierci – za bardzo się nią nie przejmować:
Młoda Felusiowa już w grobie spoczywa,
A my na to konto gruchniem sobie piwa!
albo
Na Czerniakowskiej, Górnej, na Woli,
Pośród spelunek dziś cicho tam.
Hej, czyj to pogrzeb sunie powoli?
To Czarnej Mańki, jednej z tych „dam”.
Wśród kwiatów leży blada i cicha,
I płynie z wolna tam, gdzie nasz kres…
Psiakrew! To życia historia licha.
Ach, cóż tam! – zresztą nie trzeba łez¹.
Wynika z tego, że taka tematyka nie tylko może, ale nawet powinna się pojawiać w opowieściach o prawdziwym życiu. To dobrze, bo…12 GRUDNIA 2013, ZAMOŚĆ
Jedną z ważniejszych wiadomości ze strony tytułowej „Tygodnika Zamojskiego” jest: „Cmentarny deweloper. Jeden z tomaszowskich zakładów pogrzebowych chciał kupić miejsca na cmentarzu. Zakład Usług Komunalnych, zarządzający nim, odmówił. Bo miejsce może kupić tylko prywatny obywatel. Na pochówek, nie na handel”. I dalej: „Na cmentarzach – zwłaszcza tam, gdzie jest ciasno – toczą się boje o każdą piędź ziemi. (…) Prosiliśmy o komentarz współwłaściciela firmy starającej się o wykup miejsc na cmentarzu. Odmówił, być może w myśl znanego powiedzenia: ciszej nad tą trumną”.
To na szczęście niejedyny temat w tym wydaniu tygodnika. Jest jeszcze taka wiadomość: „Zamość. Niecodzienny przebieg reklamacji. Groził bronią i gryzł. 81-letni zamościanin, klient serwisu AGD, miał grozić przedsiębiorcy śmiercią. Gdy mężczyzna się z nim szarpał, dziarski staruszek podobno ugryzł go w rękę”. Starszy pan (Ryszard H.) przyszedł do punktu AGD i stwierdził, że pracownik zakładu wziął od niego 40 zł za naprawę, której nie dokonał. Akcja jak z filmu sensacyjnego rozegrała się przed zakładem: „Na dworze klient ponoć znów zaczął ubliżać właścicielowi, mówiąc do niego: »Ty, ch… napraw mi lodówkę«, po czym wyjął pistolet gazowy i zaczął z niego mierzyć, a potem ugryzł broniącego się mężczyznę. Starszy pan wszystkiemu zaprzeczył. Sprawa trafiła do sądu, 81-latkowi grozi od trzech miesięcy do pięciu lat pozbawienia wolności”.
Znalazłem jeszcze artykuł ze zdjęciem – „Tramwaj w Zamościu. Mieszkańcy, którzy 9 grudnia przejeżdżali ulicą Piłsudskiego, przecierali oczy ze zdumienia. W mieście pojawił się… tramwaj. Niebieski, z żółtymi pasami wagonik, przegubowiec, podróżował na naczepie… Tych, którzy oczyma wyobraźni widzieli już tramwaje sunące po szynach zamojskich ulic, uspokajamy. Wagonik przyjechał do Zamościa tranzytem, zatrzymał się w jednej z baz transportowych na dwa dni w drodze do stolicy Bułgarii – Sofii”.
W tym wydaniu gazety znalazłem aż dziewięć reklam punktów skupu fasoli.
W każdą niedzielę małżonka jedzie
Do swojej siostry Marioli,
Mariola ze swym kochankiem Edziem
Prowadzą skupy fasoli.
Edek to bardzo w porządku gościu,
Choć czasem szajby dostaje,
I po pijaku, nawet w Zamościu,
Edek widuje tramwaje.
W domu ma flintę, sztucer i kuszę,
Chodzi na dziki i sarny,
Na polowania jeździ z Januszem,
Deweloperem cmentarnym.
A dziadek Rysiek miał dwie rozprawy,
Ponieważ wyszło na jaw, że
Chodzi po mieście i dla zabawy
Gryzie w serwisach AGieDe².
A że go nie stać na adwokata,
To pewnie pójdzie w niewolę
I będzie dziadek przez cztery lata
Za karę łuskał fasolę.
Kino nigdy nie prześcignie życia. Najzdolniejszy scenarzysta czy autor dialogów nie wymyśli czegoś takiego, co zdarza się naprawdę. Proszę sobie wyobrazić, jaką moc miałaby słynna scena z drugiej części _Terminatora_, gdyby Arnold Schwarzenegger zamiast subtelnego „Hasta la vista, baby” powiedział: „Ty, ch… Napraw mi lodówkę”.9 LUTEGO 2014, ŁOWICZ 18 PAŹDZIERNIKA 2014, ŻARY 9 WRZEŚNIA 2019, WARSZAWA
9 lutego 2014, ŁOWICZ
18 października 2014, ŻARY
9 września 2019, WARSZAWA
Pomysły na scenariusze filmowe pojawiają się w gazetach nierzadko. Tylko potem, oglądając coś takiego na kinowym ekranie, ludzie mówiliby, że przekombinowane, że scenarzystę za bardzo poniosła fantazja, że to niemożliwe. A jednak. Scenariusz w dwóch odcinkach trafił mi się na początku i pod koniec roku 2014.
„Nowy Łowiczanin” z 30 stycznia na stronie 14, w prawym górnym rogu informuje: „Zwierzęta. Nie odleciał do Afryki. Uratowali bociana, bo zrobiło im się go żal”. I poniżej relacja jednego z bohaterów zdarzenia: „Jechaliśmy z kolegą przez Bobrowniki i nagle mijamy stojącego w śniegu bociana. Kolega cofnął się, złapaliśmy go i wnieśliśmy do samochodu, aby się ogrzał. Żal nam się go zrobiło, bo przecież gdyby nikt mu nie pomógł, to pewnie by zginął na mrozie – opowiada nam pan P., mieszkaniec Bełchowa, który chce zachować anonimowość. Ptak został znaleziony w środę 22 stycznia około godz. 13.00. Po zabraniu go siedział z mężczyznami w szoferce samochodu dostawczego, którym jechali, ogrzał się, zjadł bułkę (…)”. Szybko uspokoję czytelników: wszystko skończyło się dobrze, bocian trafił do schroniska dla zwierząt, gdzie się nim zaopiekowano. Czytelników może uspokoiłem, ale sam siebie długo nie mogłem uspokoić. Bo wyobraziłem sobie, co by było, gdybym był przypadkowym świadkiem tego zdarzenia? Co bym o sobie pomyślał, gdybym jadąc, zauważył ciężarówkę, w której siedzi dwóch mężczyzn i bocian jedzący bułkę? Co by pomyślała o mnie rodzina, której bym to opowiedział? Jak widać, nie tylko ja miałem tego typu obawy. Bo niby dlaczego „pan P., mieszkaniec Bełchowa”, chciał pozostać anonimowy? Na pewno ma rodzinę, jest poważanym obywatelem, a tu nagle zaczyna się go łączyć z bocianem jedzącym bułki w szoferkach samochodów dostawczych. Zniszczona reputacja!
Mija kilka miesięcy. Jestem w Żarach, przeglądam „Gazetę Regionalną” z 17 października. Na stronie 38 bogato ilustrowany zdjęciami artykuł pod tytułem _Uratowali dzika_. Matko! Może to ci sami?! Czyli pan P. i jego kolega? To co prawda ponad 400 kilometrów od Bełchowa, ale może musieli się przenieść? Może nie mieli już spokojnego życia? Poinformowane przez bociana ptaki chmarami zlatywały się do ich szoferki, kłapiąc dziobami: „Buuułkęęę! Chcę buuułkęęę!”.
Czytam artykuł z Żar: „Mały dzik wpadł do dołu po wapnie. Ludzie dobrego serca, zamiast zrobić z niego kiełbasę, uratowali mu życie”. To zapowiedź tekstu, a dalej rozwinięcie: „Mały dzik wpadł do dołu po wapnie na terenie dawnego zakładu budowlanego w Mielnie. – Prowadzimy prace nad zabezpieczeniem tego obiektu przed kradzieżami. Dzisiaj poszedłem na mały spacer do pobliskiego lasu i w dole zobaczyłem małego dzika. Widać, że jakiś czas tu był (…)”. Swoją drogą – po czym można rozpoznać, że dzik jakiś czas już tu był? Miał sierść z czwartku? Ale to dygresja, czytam dalej: „Próbował wyskoczyć, ale prawie dwumetrowe ściany silosu po wapnie to dla niego za wysoko – relacjonuje właściciel żarskiej firmy montującej alarmy, Andrzej Chicheł. Na miejscu pojawili się ochotnicy z OSP w Piotrowie. Pierwszy pomysł polegał na wstawieniu starych drzwi do silosu. Dzik nawet się nimi zainteresował. Kolejny pomysł to złapanie dzika na lasso utworzone ze strażackiej liny. Zwierzak znalazł się na powierzchni. Wypłoszony dzik wyrwał do przodu na tyle pechowo, że wpadł do kolejnego dołu. Z drugiej pułapki też został wyciągnięty na linie. Przed ratownikami stanęło kolejne zadanie. Jak bezpiecznie zdjąć pętlę z dzika, nie narażając się przy tym na kontakt z ostrymi kłami. Odwagą wykazał się druh Dariusz Kokosza, który nie bał się trzymać dzika za ryj. Po zdjęciu pętli, zwierzę wróciło do lasu”. Koniec tekstu. Ale są jeszcze ciekawe zdjęcia. Na jednym pięciu strażaków przytrzymujących drzwi, jeden trzyma lasso. Podpis: „Do ratowania dzika używano starych drzwi i grubej liny”. A na drugim uwieczniono moment zdejmowania liny z twarzy dzika. Podpis: „Druh Dariusz Kokosza nie bał się dzika trzymać za ryj”. I czy to nie wystarczy na film, a nawet kilka? Nie umiem pisać scenariuszy, postanowiłem utrwalić ten dramat tak, jak umiem. Ale tym razem nie jakąś dziadowską balladą. Napisałem patetyczny wiersz wprowadzający i tekst wzruszającej pieśni do bardzo znanej melodii.
Wiersz:
Kiedy z gardła wyrywa się kwik,
Kiedy ktoś kopnie, kiedy coś drapnie,
I czujesz się jak mały dzik
W dużym silosie po wapnie,
Zanim pochłonie cię jesień
I duszy zabraknie karmy,
Może wyjdzie na spacer po lesie
Ktoś, kto zakłada alarmy?!
Nim sponiewiera ci serce
Jakaś śmiertelna choroba,
Może ktoś jeszcze w szoferce
Włoży ci bułkę do dzioba?!
A jeśli smutki nie miną
I nie odejdzie strach,
Zrób sobie zdjęcie ze starą liną
Przy równie starych drzwiach.
Kiedy kolejny trudny egzamin
Zły los ci znowu zgotował,
Pamiętaj, że tymi drzwiami
Dzik się interesował!
Pieśń (na melodię _We Are The Champions_ zespołu Queen):
Gdy łut szczęścia masz,
Pojawi się straż,
I choć trudne są czasy,
Ludzie dobrego serca nie zrobią z ciebie kiełbasy…
Wielki strach szybko znika,
Bóg powie ci: – Żyj!
I nie bój się małego dzika
Brać za ryyyyj!
Wyrwać się ciężko, my friends!
Bo z losu silosu, z jego pęt,
Wyrwać się ciężko!
Wyrwać się ciężko!
I nie ciesz się, no bo
Już czeka tuż obok…
Drugi dół.
Myślałem, że to koniec. Że więcej się wydarzyć nie może. Tymczasem 9 września 2019 roku stacje radiowe, portale internetowe i telewizje podały wiadomość (cytuję za RMF24.pl): „Niezwykły gość w warszawskim mieszkaniu. Papuga z nogą w gipsie wleciała przez okno. Do jednego z mieszkań stołecznego Mokotowa przez otwarte okno wleciała zielona papuga. Właścicielka mieszkania zauważyła, że papuga ma jedną nóżkę w gipsie. Kobieta zawiadomiła Ekopatrol warszawskiej straży miejskiej. Funkcjonariusze, którzy przybyli na miejsce, delikatnie umieścili papugę w specjalistycznym transporterze i odwieźli do Ptasiego Azylu w warszawskim zoo”. I jak tu nie zareagować na taką wiadomość? Szczęśliwie był to moment, w którym dla stacji RMF Classic, razem z kompozytorem Łukaszem Borowieckim, pisaliśmy „Piosenki z prawdziwego zdarzenia”. Ta stała się jedną z popularniejszych. Piosenkę _Zwłaszcza jesień wrzesień spłaszcza_ zaśpiewały artystki Zespołu Pieśni i Tańca „Mazowsze”.
Udeszczona i zamglona
Krąży ziemia po elipsie,
Ej, przeleciał dzisiaj do nas
Ptaszek z nóżką w gipsie.
Jak się coś takiego zdarza,
Trzeba wiedzieć wtedy,
Czy iść do weterynarza,
Czy do ortopedy?
Ref.:
Słońca dużo, wiatru mało,
Zwłaszcza wrzesień jesień spłaszcza,
Powiedzże nam, co się stało,
Papużko hulaszcza.
Czy wypadek to czy napad?
Ptaszek zdrową nóżką grzebie,
Czy to jakaś cwana gapa
Nie pobiła ciebie?
Czy cię jeszcze nóżka boli
I czy do przychodni
Masz się zgłosić do kontroli
Za kilka tygodni?
Ref.:
Słońca dużo, wiatru mało,
Zwłaszcza wrzesień jesień spłaszcza,
Powiedzże nam, co się stało,
Papużko hulaszcza.
Jarzębina mokra cała,
Płyną z nieba deszczu strużki,
Gdyby kózka nie skakała…
Wróćmy do papużki.
Wyjaśniło się, oj dana,
Oj di ri di dina,
Że to jest papużka znana
Z filmów Tarantina.10 LUTEGO 2014, POZNAŃ
Sprawdzam, co robi konkurencja. Kto i gdzie gra, czy przypadkiem nie ma w pobliżu za dużo atrakcji. Bo to może mieć bezpośredni wpływ na liczbę widzów na moim występie. A jeszcze jak się zdarzy nieuczciwa konkurencja?
Prowadziłem kiedyś koncert plenerowy w jakimś niedużym mieście. Kilkadziesiąt metrów od sceny było wesołe miasteczko. To, że do słuchaczy koncertu piosenki poetyckiej docierały reakcje z pobliskiej komnaty strachu, to nic. Reakcje publiczności na niektóre piosenki były zresztą podobne. Wiedziałem, że mam dłuższą przerwę w zapowiedziach, więc dyskretnie przeszedłem się do wesołego miasteczka. Na kasie wisiała kartka, która była dowodem nieuczciwej konkurencji i bezlitosnych zasad obowiązujących w show-biznesie: „W czasie występu artystów karuzela gratis”. Nie wspomniałem o tym kolegom, którzy przygotowywali się do występu. Lepiej, żeby myśleli, że ktoś odchodzi w czasie ich recitalu, bo wezwano go do pożaru albo musi zażyć tabletki.
W Poznaniu zawsze jest konkurencja. Tam się zawsze coś dzieje. 10 lutego 2014, w poniedziałek, „Głos Wielkopolski” relacjonował imprezy, które odbyły się w weekend:
„Prawdziwe pierzaste piękności na MTP. Ponad 1400 gołębi należących do kilkudziesięciu różnych ras, 140 królików i drób ozdobny. Takie cuda natury można było oglądać w miniony weekend na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich”.
A jak ktoś już obejrzał gołębie i króliki na wystawie, mógł się inaczej zabawić, bo „Disco polo kiedyś i dziś, czyli tysiące fanów gatunku w Arenie. Wczoraj wieczorem w poznańskiej Arenie setki miłośników muzyki disco bawiło się przy największych przebojach zespołów Weekend, Boys i Akcent”. Ciekawe, że w tytule „fanów” było tysiące, a w treści notatki – „miłośników” już tylko setki. Wiem, ktoś powie, że się czepiam, bo przecież jak było dwadzieścia setek, to przecież były tysiące. Ale czepiam się, bo to poznańska gazeta. A w Poznaniu zawsze precyzyjnie wszystko policzone. Porządnie. No, chyba że „fani” to kto inny niż „miłośnicy”? Mam nadzieję, że przynajmniej liczba gołębi i królików na Międzynarodowych Targach Poznańskich nie pozostawia żadnych wątpliwości.
Jeszcze jedna relacja: „Wikingowie, Fenicjanie i barwne kramy, czyli weekend kupiecki w Muzeum Archeologicznym. W sobotę, na dziedzińcu Pałacu Górków bawiły się całe rodziny. Wszystko za sprawą jarmarku, jaki zorganizowało Muzeum Archeologiczne. Były wykłady, pokaz rzemiosła i rękodzieła, koncert na lirze korbowej i kramy ze słodkościami, biżuterią, świecami, serami i przetworami”.
To nie ostatnia atrakcja, bo w piątek odbył się w Poznaniu Bal Sportowca: „Futbolową gwiazdą wieczoru był piłkarz stulecia w naszym regionie, czyli Mirosław Okoński. Zdjęcie z »Okoniem« to bezcenna pamiątka. W piątek marzenie wielu osób zostało spełnione…”.
Przy takiej masie propozycji trudno było się przebić z czymś jeszcze. Myślę, że wielu organizatorów weekendowych imprez w Poznaniu odetchnęło przynajmniej na wieść, że zamknięta jest biblioteka uniwersytecka. To znaczy, że jest w remoncie. O czym informowała „Gazeta Wyborcza”: „Mikrofala w bibliotece. Biblioteka Uniwersytecka się zmienia. W miejscu dawnej czytelni niemieckiej powstanie pokój spotkań, w którym studenci będą mogli odpocząć od nauki i podgrzać sobie posiłek. W przyszłości w podziemiach mogłyby powstać kawiarnie, a na dziedzińcu czytelnia letnia”.
Jeszcze na wargach zimowa skarga,
Bo jeszcze luty nad miastem,
A tu tymczasem w weekend na targach
Same piękności pierzaste.
Wiatr na ulicach przechodniów ziębi,
A tu atrakcji bez liku:
Tysiąc czterysta z górą gołębi
I sto czterdzieści królików.
Poszliśmy na tę wystawę z Jolą
I choć robiła wrażenie,
Wyszliśmy szybko, bo disco polo
Grało w poznańskiej Arenie.
Potem w muzeum kupiłem szklanki,
Na imieniny zaś żonie:
Brodę Wikinga, strój Fenicjanki
I zdjęcie szwagra z Okoniem.
Kupiłem piwo, schab i koperek,
Wszystko dla syna Kamila,
Syn idzie w piątek na uniwerek,
Do biblioteki na grilla.
Kiedyśmy z Jolą wracali rano
I koło targów żeśmy szli,
Zauważyliśmy, że ktoś na noc
Zostawił uchylone drzwi.
Jola stwierdziła, wchodząc na hale,
Że zwierz z okazji zawsze skorzysta:
Gołębi w halach nie było wcale,
Królików było już trzysta.
Ależ się czasy zmieniają! Gdybym ja, będąc studentem, przyszedł do biblioteki uniwersyteckiej i powiedział: „Dzień dobry, chciałbym wypożyczyć _Wstęp do badań historycznych_ Benona Miśkiewicza i proszę mi podgrzać bigos”, wyleciałbym na zbity pysk z czerwoną kartą biblioteczną (zakaz wypożyczania na wynos, zbliżania się do kserokopiarki i brak miejsca siedzącego w czytelni do końca semestru).23 PAŹDZIERNIKA 2015, RADOMSKO
Zauważyłem, że mniej więcej w tym czasie zacząłem bardziej stylizować ballady. Używać słów pozornie gwarowych, wplatać celowo błędy językowe, ortograficzne, przenosić akcent w słowach, końcówki „ą” zamieniałem na „om”, „ę” na „e” albo na „em”. Tak, żeby jeszcze bardziej podkreślić ich dziadowski charakter.
Bywało, że do napisania wystarczył horoskop, zdarzało się, że inspiracji dostarczyły same tytuły artykułów. Sztuka zanęcania tytułem przeniosła się ostatnio do internetu. Na wszelkiego rodzaju portalach roi się od tekstów typu „Czy radna ukradła pół budżetu miasta?”. Wystarczy kliknąć w taką wiadomość, żeby się dowiedzieć, że nie. Że radna jest porządna i niczego nie ukradła. W tradycyjnej prasie coraz mniej uwagi poświęca się tytułom, ale są wyjątki.
W „Gazecie Radomszczańskiej” znalazłem reklamę wyjazdów na operacje zaćmy w czeskich klinikach i relację z akcji _Młodzi przeciw dopalaczom_. W jej ramach „Uczniowie I LO zorganizowali panel dyskusyjny. (…) Po panelu rozpoczęła się część organizacyjno-warsztatowa z zakresu topografii i orientacji w terenie leśnym. Drugi etap to bieg na orientację, który odbył się 16 października (…)”. Skojarzenie dopalaczy z biegami na orientację… Hmmm. Może chodzi o to, że jak zażyjesz, to nie trafisz, jak rzucisz, to się od razu zorientujesz, jak bardzo byłeś w lesie. Nie wiem, lepiej nie będę kombinował.
A teraz trzy tytuły bardzo pobudzające wyobraźnię. Podam tylko ogólnie, czego dotyczyły teksty, proszę sobie przyporządkować. Było o młodych, którzy narzekają, że w Radomsku za dużo starości i trudno coś zdziałać, o nieprawdziwych pogłoskach na temat likwidacji oddziału pediatrycznego i trudnej sytuacji osób prowadzących szkolne sklepiki, w związku z nowymi przepisami dietetycznymi. A tytuły: _Zgredy i reszta_, _Pediatra działa po remoncie_ i _W poszukiwaniu drożdżówki_. Przecież każdy z nich to gotowy tytuł książki!
Trzeba mieć w życiu marzenia, plany!
Gdy masz w portfelu dwie stówki,
Ruszaj za morza i oceany
W poszukiwaniu drożdżówki!
Niech cie usłyszom, niech cie zobaczom
W sportowych butach i w dresie,
Jak w ramach akcji „Stop dopalaczom”
Biegasz z kompasem po lesie!
Popatrz, kobieto! Jak dumnie kroczy,
Mimo że młodzież go beszta!
Zęby ma nowe, nowe ma oczy,
Jak z filmu _Zgredy i reszta_.
Oczy mu błyszczom ogniem jak watra,
A z piersi sie wyrywa śmiech,
To po remoncie stary pediatra
Właśnie do pracy wraca z Czech!Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Cytaty z autentycznych ballad, za: Bronisław Wieczorkiewicz, _Warszawskie ballady podwórzowe_.
2.
Pisz: AGD.
3.
Pisz: iPada.
4.
Pisz: LCD.
5.
Pisz: Flaszką trzecią/ Pokonałem przeciwników!/ I rząd nie odbierze dzieciom/ Darowanych podręczników!
6.
Fenomen ów stał się inspiracją do stworzenia pieśni buntu zatytułowanej _Jeszcze_. Przywołuję ją w notce datowanej na 7 maja 2020 r.
7.
Pisz: Daewoo. Taka marka samochodu.
8.
Pisz: all inclusive.