- W empik go
ANTYterrorysta. Od marzeń po szczyt - ebook
ANTYterrorysta. Od marzeń po szczyt - ebook
"Policja jest najbardziej złożoną i największą służbą odpowiedzialną za bezpieczeństwo obywateli w Polsce. Działania kontr terrorystyczne to niewielki procent zdarzeń obsługiwanych przez policjantów ale bardzo odpowiedzialnych i niebezpiecznych. Tam niewielki błąd może kosztować życie ludzkie. Dlatego tak ważnym jest właściwy dobór i szkolenie antyterrorystów. Dostać się do służby w AT jest bardzo trudno. Trzeba mieć predyspozycje, doskonałą sprawność fizyczną i być mocno zdeterminowanym. „Cichy” pokazał, że jeśli się bardzo chce, doskonali swoje umiejętności to można osiągnąć każdy cel. Służba w pododdziałach AT nie jest łatwa, z jednej strony wymaga ogromnych poświęceń, z drugiej nie daje satysfakcjonującego wynagrodzenia. Trzeba sporej siły woli, aby zawsze stać po stronie prawa. Autobiografia „Cichego” pokazuje spojrzenie na działania policji z punktu widzenia operatora pododdziału AT. Każdego, kto interesuje się Policją, działaniami kontr terrorystycznymi zachęcam do przeczytania tej publikacji" - nadinsp. Adam Rapacki
Grzegorz "Cichy" Mikołajczyk
Całe swoje życie związany jest z Wrocławiem. Tu jako dwudziestolatek zrobił pierwszy ochroniarski kurs. Stąd wyruszył do wojska, tu przyjął się do policji i grupy antyterrorystycznej. Dziś jest szefem oraz założycielem COUNTERTERRORISM TRAINING POLAND „Cichy Fight & Tactics” Group Consulting - zespołu specjalistów zajmujących się szkoleniem taktycznym funkcjonariuszy Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, Ministerstwa Obrony Narodowej oraz Ministerstwa Sprawiedliwości. Szkoli także kadrę kierowniczą oraz pracowników firm cywilnych, przeprowadza analizy zagrożeń z zakresu bezpieczeństwa personelu i obiektów, zagrożeń terrorystycznych, bandycko-rabunkowych oraz opracowuje procedury bezpieczeństwa na prawidłowe i zgodne z prawem funkcjonowanie obiektów strategicznych oraz użyteczności publicznej.Trzykrotnie został odznaczony medalem, w tym od Prezydenta RP, za ofiarne, z narażeniem życia i zdrowia, wykonywanie zadań służbowych z poświęceniem i uratowanie życia zakładnikom oraz innym osobom.
Spis treści
Wstęp................................................................................................................................7
Tak rodzą się marzenia.............................................................................................11
Kropla drąży kamień.................................................................................................27
Pomiędzy mną a mną................................................................................................37
Życie na poważnie.....................................................................................................45
Decyzja...........................................................................................................................67
Stój, policja..................................................................................................................77
Poczuć śmierć...........................................................................................................105
Ja jestem policja........................................................................................................131
Jak pies z psem..........................................................................................................141
Polowanie na..............................................................................................................147
Auto na sprzedaż......................................................................................................155
Nie odpuszczę..........................................................................................................169
Sport to zdrowie.......................................................................................................179
Kl(o)aps.......................................................................................................................193
At w boju......................................................................................................................213
Zakończenie..............................................................................................................263
Po służbie. Niezależny na zawsze.....................................................................269
Teraz..............................................................................................................................277
Moje credo – Przesłanie dla czytelnika............................................................283
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788396210111 |
Rozmiar pliku: | 5,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chciałbym podziękować dr Małgorzacie Lizut, za inicjatywę, zaufanie oraz pełne zaangażowanie, w to aby moja autobiografia stała się faktem. Dzięki Małgorzacie, zamrożona na 9 lat praca pojawi się na półkach. Zainicjowała pomysł i zmotywowała mnie by do końca dopiąć rozpoczęte prace związane z moją książką.
Małgorzato - dziękuję.
GrzegorzWSTĘP
5.57. Ciemno, nawet ciepło, podjeżdżamy pod adres cicho, na wyłączonym silniku i wyłączonych światłach. Sprawnie i bezszelestnie podbiegamy pod drzwi. Stoję pierwszy, możliwie blisko, nasłuchuję odgłosów ze środka. Cisza. Mam nadzieję, że śpi. Przede mną masywne drzwi, ale już widzę, że zamek i zawiasy słabe. W te punkty będziemy walić i strzelać. W środku poszukiwany listem gończym płatny zabójca. Wykonuje egzekucje na zlecenia mafii. Kilka tygodni wcześniej pozbawił życia strzałem w tył głowy cztery osoby. Azjata, łatwy do rozpoznania. 160 cm wzrostu, chudy, specyficzny, wygląd dojrzałego dziecka, czarne włosy. Ma broń. Może mieć materiały wybuchowe. W ułamku sekundy analizuję taktykę. Czy przygotował zasadzkę? Tego nie wiem. Całkiem niedawno była Magdalenka, gdzie zginęli policyjni antyterroryści wpadając w pułapkę. Koniec dywagacji! Nie ma czasu. Nie ma odwrotu. To ryzyko zawodowe. A więc: atak!
6.00. Nabój w komorze, unoszę broń w gotowości na wysokość wzroku, kiwamy do siebie głowami, że to już. Zaczynamy! Każdy wie, co ma robić. Na ułamek sekundy zapada „stop-klatka”, słyszę swój oddech, czuję na ramieniu rękę kolegi z zespołu, słyszę jak oddycha. Jestem gotowy. Wiem, że za chwilę muszę w ułamku sekundy ocenić, czy strzelić, czy jednak nie. Najtrudniejsza sekunda w każdej akcji. Nabieram powietrza, muskam delikatnie język spustowy mojego pistoletu maszynowego, ruszam i wpadam razem z drzwiami do środka! Po kilku sekundach „klient” leży w kajdankach, twarzą do podłogi, jak kiedyś jego ofiary, którym strzelał w tył głowy. Powoli opada kurz po wywalonej futrynie i dym po hukowym granacie. Po okolicy niesie się echo naszego taktycznego wejścia do środka i okrzyków: policjaaaaa!!!
– Powinieneś być mi wdzięczny. Jakby to byli ludzie z grupy przestępczej, która cię szuka, byłbyś trupem. Uratowałem ci życie! Uratowałem życie innych przed tobą!
Nie jestem egzekutorem. Jestem ANTY.TAK RODZĄ SIĘ MARZENIA
Nie wiem skąd to się wzięło. Od dziecka podobał mi się mundur. Szedł za mną i miałem go wciąż w głowie. Odkąd pamiętam, podobały mi się policja (wtedy to była milicja), wojsko, samoloty, spadochrony. W moim domu nie było tradycji mundurowych, nikt w rodzinie nie był żołnierzem, milicjantem, czy strażakiem. Jedynie bywałem na przysięgach wojskowych u kuzyna i kolegów. Po tych przysięgach czasem organizowano pokazy sprzętu, sprawnościowe. Oglądałem je chciwie i od razu chciałem iść do wojska, najlepiej do takiego, gdzie będę „kimś”. I chyba już wtedy zadecydowałem, że chcę zostać komandosem. Może dlatego, że zawsze imponowali mi ludzie, którzy robili coś ponadprzeciętnego, czego nie robili moi koledzy. Wtedy, będąc dzieckiem, uznawałem to za coś dla mnie niemożliwego, nieosiągalnego.
Przełom nastąpił w latach 90, gdy w telewizji zobaczyłem reklamę „Chcesz być karateką – pij mleko!”. Mleka nie lubiłem i nie piję do dziś, ale przecież chciałem być komandosem, więc wiedziałem, że muszę być twardy, dobrze wysportowany i muszę umieć się bić. No i Bruce Lee był moim bohaterem dzieciństwa. Zapisałem się na treningi karate. Zacząłem od karate tradycyjnego. To mogło być w 6 lub 7 klasie szkoły podstawowej. Niestety – trener, który mnie szkolił był chyba największą pomyłką, jaka mogła mi się przytrafić. I mówię to dziś, kiedy sam jestem instruktorem sportów walki. Biegałem wtedy na te treningi po szkole, z pełnym brzuchem, bo mama nie chciała mnie na nie puścić bez obiadu (dbała o mnie, ale na sporcie się nie znała; tak samo zresztą jak ten trener) i kiedyś przez ten obiad się spóźniłem, a ten pożal się Boże trener kazał mi skakać pięć lub dziesięć kółek, bez rozgrzewki, dookoła sali gimnastycznej. Jumpingiem, psia mać! Z przysiadu wyskakiwałem do góry z rękami za głową przez pięć okrążeń! To było takie obciążenie dla stawów kolanowych rosnącego chłopaka, że nie wiem, czy moje obecne problemy z kolanami nie zaczęły się właśnie wtedy. Dzisiaj wiem, że to był słaby trener. Już nie pamiętam, czy ćwiczyłem pół roku, czy rok, ale zrezygnowałem z karate.
Nie umiem powiedzieć, czy to była wyłącznie wina trenera, czy to nie był sport dla mnie, ale w tych treningach czegoś mi brakowało. Chciałem, żeby mnie ktoś nauczył, jak się dobrze napieprzać w sytuacji zagrożenia, a tu tylko takie udawanie, bo przecież tradycyjne karate jest bezkontaktowe. Dziś także wiem, że mój ówczesny idol, Bruce Lee, nie był aż takim fighterem, na jakiego się kreował – nie można mu ujmować umiejętności, ale był przede wszystkim aktorem. Myślę, że w starciu z dzisiejszymi zawodnikami z UFC (Ultimate Fighting Championship – amerykańska organizacja mieszanych sztuk walki, MMA) za wiele by nie podziałał.
Potem miałem chwilę przerwy i w szóstej klasie podstawówki wstąpiłem do harcerstwa. Chciałem natychmiast mieć mundur, chciałem pójść do wojska, koniecznie do czerwonych beretów, i chciałem być na to przygotowany. Harcerze mieli do wyboru dwa kolory beretów – zielony i à la czerwony. Dostałem zielony i niemal na kolanach błagałem mojego druha, żeby przeniósł mnie do drużyny, która miała czerwone berety. To było przecież moje marzenie! ”Czerwone berety” to także tytuł mojego ulubionego filmu, którego akcja toczy się wśród żołnierzy słynnej w latach PRL–u 6 Pomorskiej Dywizji Powietrzno–Desantowej (lubiłem też „Czterech Pancernych”, ale nie widziałem siebie w roli czołgisty). Już wtedy wiedziałem, czego chcę, tak bardzo, że nie wiem, czy to nie zakrawało na fanatyzm. A miałem dopiero 12–13 lat. Po pewnym czasie stwierdziłem, że harcerstwo także nie daje mi satysfakcji i gdy skończyłem podstawówkę już więcej w harcerski mundur się nie ubrałem.
Byłem dobrym dzieckiem i – kiedy dziś na to patrzę – miałem dużo zdrowego rozsądku. Rzadko wagarowałem, bo dla mnie wagary to była strata czasu. Nie lubiłem i nie lubię marnować czasu. Pierwszego papierosa zapaliłem w 8 klasie. Pierwszy alkohol pojawił się też mniej więcej wtedy. Wiedziałem, że to nie jest dobre dla komandosa, ale robiłem to, żeby zaimponować dziewczynom. Chyba jak każdy małolat. Do narkotyków czy dopalaczy wtedy w ogóle nie mieliśmy dostępu, więc to mnie ominęło. Po szkole zwykle chodziłem na treningi lub zbiórki. Wtedy zaprenumerowałem gazety: „Super Komandos”, później „Komandos”, „Żołnierz Polski” i czytałem je zamiast odrabiać lekcje. Te pisma były głównym źródłem mojej wiedzy – nie było przecież internetu. Pod wpływem tych lektur utwierdzałem się w przekonaniu, że wojska specjalne to moja droga.
W dzieciństwie, kiedy byłem szczeniakiem, bardzo mocno wspierała mnie babcia, mama mojej mamy. Miałem z nią bardzo dobry kontakt. Nie wychowywała mnie na co dzień, ale spędzałem u niej każdy weekend i każde wakacje. Jeździłem do niej często nawet wówczas, gdy byłem już dorosły. Babcia zawsze wiedziała, kiedy dodać mi otuchy. Modliła się za mnie i powtarzała, że jeśli się będę starał, to z Bożą pomocą mogę osiągnąć wszystko, co sobie zaplanuję. Była mi bardzo bliska, wiele rozmawialiśmy. Często opowiadała mi o dawnych czasach, także o wojnie. Bardzo te nasze rozmowy lubiłem. Babcia znała moje pragnienia, ale w sercu chciała, żebym był księdzem… Cóż, nie o takim mundurze marzyłem…
Wiele lat później, kiedy byłem już żonaty, dużo rozmawiałem z dziadkiem mojej żony, który podczas wojny był w partyzantce i został ranny. Niemiecki pocisk trafił go w twarz i wyleciał z tyłu głowy. Na szczęście nie przerwał rdzenia kręgowego. W trudnych warunkach, kiedy jego oddział ciągle ukrywał się po lasach, często zmieniał miejsce postoju, aby nie dać się wykryć wrogowi, dziadek wiele dni przeleżał na noszach, pod opieką kolegów, zanim doszedł do siebie. Pokazywał mi swoje blizny i opowiadał o wojsku. Dziadek wyraźnie ożywił się, kiedy był u mnie na przysiędze wojskowej.
Jak już wspomniałem, miałem zawsze chęć nauczyć się bić, walczyć jak mężczyzna, na pięści. Kiedy zobaczyłem film „Wejście smoka” zrozumiałem, co to znaczy naprawdę lać się po mordach. Zobaczyłem prawdziwą walkę. I wtedy odkryłem, czego brakowało mi w tradycyjnym karate. To bardzo szlachetna sztuka walki, ale wtedy, będąc młokosem, nie rozumiałem czemu służą starcia z cieniem i te wszystkie bezkontaktowe „walki”. Tamten nieudany trener też jakoś mnie do tego nie przekonał, nie wytłumaczył zasad, nie zauważył mojego talentu do sztuk walki i nie zatrzymał, kiedy postanowiłem odejść. Zauważył mnie ktoś inny – trener kickboxingu Ludwik Denderys. Pod jego kierunkiem przekonałem się, że sporty walki kontaktowej to mój żywioł! Od spotkania z Ludwikiem Denderysem moja sportowa kariera potoczyła się błyskawicznie.
Trenowałem we Wrocławiu, ale było mi tego mało, więc zorganizowałem też ekipę na swoim osiedlu, gdzie wtedy mieszkałem. Ćwiczyliśmy sami, doskonaląc to, czego uczyłem się od trenera. Dość szybko zacząłem wyjeżdżać na zawody, osiągając coraz większe sukcesy. Zdobywałem indywidualnie i grupowo medale, brąz i srebro. Złota nie miałem nigdy, ale nie dbałem o to szczególnie – w końcu nie chciałem być sportowcem, tylko żołnierzem. Jasne! Dzisiaj fajnie byłoby mieć złoty medal. Myślę, że gdybym wówczas poszedł w sport, pewnie dzisiaj byłbym emerytowanym sportowcem i trenował dzieciaki. Jednak nie byłbym pewnie żołnierzem, komandosem, policjantem, antyterrorystą, i tak naprawdę tym, kim jestem właśnie dzisiaj! Kocham sport i uprawiam go stale, ale w młodości widziałem w nim tylko środek do celu – dostania się do służby w wojskach powietrzno–desantowych. I tak się stało.
Kiedy miałem 17–18 lat, zostawiłem na krótką chwilę swoje marzenia, żeby przejść okres papierosowo–alkoholowo–dyskotekowy i nasycić się odkryciem, że dziewczyny nie są po to, żeby je omijać. Szybko jednak się zreflektowałem, że taki tryb życia nie pomoże mi realizacji mojego celu. Nadal najważniejsze było, abym kiedyś został komandosem.
Przyszedł czas, kiedy upomniało się o mnie wojsko. Nie byłem wyjątkiem. W tamtych czasach służba w wojsku była obowiązkowa. Dwa lata wyjęte z życiorysu – tak się wtedy mówiło. Niektórym, mającym przydział do jednostek pływających marynarki wojennej, nawet trzy! Nie muszę dodawać, że znakomitej większości chłopaków w wieku poborowym do wojska się nie paliła. Ja byłem inny – ktoś mógłby powiedzieć, że nienormalny. Już na pierwszej rejestracji poborowych zgłosiłem, że chcę być komandosem. Myślę, że oficer, który mnie wtedy rejestrował, miał to gdzieś i pewnie moja prośba trafiła do kosza od razu po moim wyjściu. Kiedy przyszło powołanie do zasadniczej służby wojskowej, byłem tak pewny, że mam przydział do czerwonych beretów, że kiedy okazało się, że trafię do wojsk inżynieryjnych, jakby grom we mnie strzelił! Poszedłem prosić o zmianę przydziału, omal nie błagałem ich na kolanach, żeby to zmienili.
Oni przekonywali, że w wojskach inżynieryjnych mogę podczas służby zrobić wszystkie kategorie prawa jazdy, uprawnienia na jakieś maszyny, koparki, spycharki, i że to mi się w cywilu przyda. Nie przekonali mnie. Ani ja ich. Kiedy stanowczo odmówili zmiany decyzji postanowiłem, że skoro nie będę komandosem, to do żadnego woja iść nie chcę i będę dalej uczyć się na mechanika samochodowego. W tamtych czasach szkoła dawała odroczenie od odbywania zasadniczej służby wojskowej. W dodatku moja żona spodziewała się dziecka, więc wolałem zostać przy niej. Tak to, przez nieodpowiednie dla mnie powołanie do wojska, zdobyłem średnie wykształcenie, które pomogło mi później w realizacji moich dalszych marzeń.
Z tym średnim wykształceniem także mogło być różnie, bo w czasie nauki w technikum byłem gotów w każdej chwili rzucić szkołę i iść do armii, jeśli tylko byłoby dla mnie miejsce w wojskach powietrzno–desantowych. Czerwone berety to było moje zboczenie! Tymczasem o przydział tam było coraz trudniej. W wyniku reorganizacji w Wojsku Polskim rozwiązano 6 Dywizję Powietrzno–Desantową i kompanie specjalne w Bolesławcu, Dziwnowie i Szczecinie, a w zamian utworzono 6 Brygadę Desantowo–Szturmową w Krakowie, 1 Pułk Specjalny Komandosów w Lublińcu i 25 Brygadę Kawalerii Powietrznej w Leźnicy Wielkiej. Trzy jednostki w całej Polsce. Prawdopodobieństwo, że się tam dostanę znacznie spadło. Na cały lokalny garnizon przychodziły rocznie dwa, może trzy bilety do tych jednostek. Czekałem 4 lata na taką okazję. Bez skutku. Kiedyś, tuż przed urodzeniem się mojego syna, zgłosiłem się po bilet do wojska. Wtedy – o ironio! – pani w WKU próbowała mi wybić wojsko z głowy. Nie! Nie dlatego, że była dla mnie taka miła, tylko kiedy jako ojciec i jedyny żywiciel rodziny poszedłbym w kamasze, wojsko musiałoby wypłacać mojej żonie zasiłek na dziecko, a mnie żołd. Armia chyba by zbankrutowała… Kiedy się upierałem, ta pani nie mogła zrozumieć, że ja chciałem iść do wojska, czekałem na przydział i marzyłem o służbie w komandosach. Patrzyła na mnie jak na zjawisko nie z tej ziemi. Chyba byłem wówczas jednym z niewielu chłopaków, który nie migał się od wojska. W końcu kazała mi napisać podanie o wcielenie mnie na ochotnika do zasadniczej służby wojskowej. Dopiero to poskutkowało i po kilku tygodniach meldowałem się już w jednostce kawalerii powietrznej w Leźnicy Wielkiej.
Myślałem wtedy, że spełnia się moje marzenie. Szybko jednak stwierdziłem, że służba ta nie spełnia moich oczekiwań, że to nie jest to, czego się spodziewałem. Mierzyłem znacznie wyżej! Nie zmienia to mojej opinii, że wojsko dla młodych mężczyzn jest niedocenianą szkołą życia.
Podczas służby w kawalerii powietrznej byłem tak zdeterminowany, że nie opuściłem żadnej zaprawy, brałem udział we wszystkim, co kiedykolwiek tam organizowano, robiłem kursy i zdobywałem uprawnienia. Dawałem z siebie wszystko. Jeździłem także na zawody, mieliśmy testy sprawnościowe na torach przeszkód, byłem wybiegany, silny, sprawny, zwinny. Kiedy moja służba zasadnicza zbliżała się do końca, złożono mi ofertę pozostania w wojsku. Miałem być odpowiedzialny za prowadzenie szkoleń WF. W końcu byłem sportowcem, fighterem. Konsultowałem wtedy z żoną, czy mam przyjąć tę propozycję. Rodzina była dla mnie najważniejsza, ale nie chciałem także rezygnować ze swoich marzeń. Na szczęście żona mnie zawsze wspierała i rozumiała moje decyzje. Wiem, że poszłaby za mną wszędzie. W czasie rozmów z nią uświadomiłem sobie, że wojsko to jest tylko pewien etap na mojej drodze do celu. Byłem także zawiedziony, że w wojsku nie wykorzystano w pełni moich możliwości. Nie przyjąłem więc oferty pozostania w armii.
Wtedy miałem już kolejny cel: policyjny oddział antyterrorystyczny. Coś, co już wyżej być nie może. Ostatnia deska ratunku dla utrzymania bezpieczeństwa obywateli, bezpośredni kontakt z tym czymś najgorszym, niebezpiecznym… Walka z gangsterami.
Z początku, kiedy poznałem wymogi stawiane kandydatom, wydawało mi się to nie do osiągnięcia. Uznałem, że nie mam wiele szans, a zwykłym policjantem nigdy nie chciałem zostać, bo bycie tzw. krawężnikiem mnie nie interesowało. Rozważałem więc wstąpienie do jednostki wojskowej GROM. Zapisałem się u nich do selekcji kandydatów do oddziału, kiedy pojawiła się iskierka nadziei na zostanie antyterrorystą w Policji.
Było to po niechlubnej akcji policyjnych antyterrorystów w klubie nocnym Reduta we Wrocławiu w marcu 1996 roku, kiedy to funkcjonariusze postanowili skonfrontować się z bandytami poza godzinami służby. W gruncie rzeczy to były porachunki. Kilka dni wcześniej kilku policjantów bawiących się w dyskotece po służbie, po cywilnemu, zostało rozpoznanych i poturbowanych przez przebywających tam wówczas gangsterów. Trzeba dodać, że antyterroryści znali się z wieloma opryszkami ze wspólnych treningów sztuk walki. Znali się, to nie znaczy przyjaźnili, ale rozpoznawali ich. I w drugą stronę – sami byli rozpoznawani przez przeciwników. Dlatego dostali wtedy w czerep, bo bandyci mieli przewagę liczebną. Dla policjantów to był dyshonor i dowódca wydał zgodę na odwet. Nie trzeba być policjantem, aby wiedzieć, że taka samowolka jest nieregulaminowa. Niemniej, chłopaki chcieli się odegrać. Było ich więcej, mieli poczucie siły. Niestety dla nich, jeden wygadał się, będąc tam na bańce dzień wcześniej, i element zaskoczenia zawiódł. Za to gangsterzy dobrze się przygotowali na przyjęcie gości. Nie tylko było ich tam wielu, gotowych do walki, co tam kto najlepiej potrafił, ale właściciele lokalu, też szemrane typy, sprowadzili na miejsce lokalną telewizję, której kamery wszystko nagrały. No i zrobiła się afera na całą Polskę, czego rezultatem było rozwiązanie wrocławskiej kompanii antyterrorystycznej.
Dzisiaj mogę powiedzieć tym chłopakom: wielki szacun! Takich kozaków właśnie w Policji potrzeba. Ale przepisy są przepisami. Glina nie może sam zachowywać się jak gangster. Oddział rozwiązano, a większość chłopaków pożegnała się z pracą w Policji. Niektórzy jeszcze przez wiele lat byli ciągani po sądach za ten kozacki numer.
W takich to okolicznościach pojawiła się szansa dla mnie. Rozpoczęto poszukiwanie i dobór kandydatów do nowo powstającego wrocławskiego pododdziału antyterrorystycznego (AT). Natychmiast postanowiłem spróbować wykorzystać tę szansę. Jednak na selekcję do GROM–u też pojechałem, mimo obaw, że mogłem spędzić tam życie na szkoleniu się, mając świadomość, że jeśli nie pojadę na misję zagraniczną, to nigdy ze swoich umiejętności nie skorzystam, czyli będę wyłącznie doskonale wyszkolonym teoretykiem. A ja chciałem być praktykiem!
Służba w policyjnym oddziale antyterrorystycznym dawała możliwości wykorzystania wiedzy i umiejętności niemal na co dzień. Wiedziałem, że bezpośredni kontakt z przestępczością, mafią, oko w oko z gangsterami, płatnymi zabójcami, zwykłymi mordercami, to będzie coś dla mnie. Chciałem także być tym, który wymierza sprawiedliwość. Lekarzem sprawiedliwości.
WARTOŚCI „CICHEGO"
PEWNOŚĆ SIEBIE – to poczucie silnej wartości, tej wrodzonej. Jako przywódcy dawała mi możliwość podejmowania najskuteczniejszych działań.