- promocja
- W empik go
Apacze. Tygrysy rasy ludzkiej - ebook
Apacze. Tygrysy rasy ludzkiej - ebook
Apacze – jeden z najdzielniejszych i najbardziej znanych narodów indiańskich Ameryki Północnej. Lud legendarnych i nieposkromionych wojowników, ostatnich wolnych Indian, jacy ulegli cywilizacji białego człowieka, i słynnych wodzów, takich jak Mangas Coloradas, Cochise, Juha, Victorio i Geronimo, których imiona znają wszyscy miłośnicy Indian.
Będąc ludem bardzo wojowniczym, Apacze rodzili się i żyli do walki. Ich legendarne umiejętności i wytrzymałość są potwierdzone zeznaniami białych żołnierzy – ich przeciwników. Określenie „tygrysy rasy ludzkiej” (human tigers), którym amerykański generał George Crook obdarzył Apaczów, idealnie pasuje do sposobu prowadzenia wojny w ich surowej ojczyźnie. Ich nieustępliwa walka o wolność uczyniła z nich ikonę wszystkich Indian i zaprzątnęła umysły oraz wyobraźnię wielu amerykańskich i europejskich twórców, czyniąc z Apaczów bohaterów niezliczonej liczby książek i filmów opowiadających historię Dzikiego Zachodu.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8178-249-4 |
Rozmiar pliku: | 8,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
JASKINIA SZKIELETÓW
W środę 11 grudnia 1872 roku o godzinie czwartej po południu, kolumna stu żołnierzy ze szwadronów L i M Piątego Pułku Kawalerii pod dowództwem majora Williama Browna opuściła posterunek Camp Grant w dolinie Sulphur Spring w Arizonie i ruszyła na północny zachód, wzdłuż rzeki San Pedro przeciwko wrogim Apaczom. Żołnierzom Browna towarzyszyli dwaj doradcy ze sztabu dowódcy armii w Arizonie, podpułkownika George’a Crooka – kapitan John Bourke i porucznik William Ross – oddział trzydziestu apackich zwiadowców prowadzonych przez wodza Esquimisquina (Wielkie Usta) i półkrwi Apacza, Archie McIntosha, dwaj cywilni przewodnicy Joe Felmer i Antonio Besias, oraz karawana 60 jucznych mułów z miesięcznymi zapasami żywności. Głównym celem wyprawy było odnalezienie i zniszczenie grup renegatów Delshaya i Chunza, dwóch najbardziej dzikich i nieuchwytnych wodzów Apaczów Tonto.
Pierwszy z nich, Delshay, prawdopodobnie mieszanej krwi Tonto i Yavapai o „diabelskim obliczu”, budził podziw samym swoim wyglądem, „będąc wyjątkowo postawnym Indianinem o szerokich, wysoko osadzonych ramionach, które sprawiały wrażenie, że się garbi”. Charakterystyczny wygląd nadawał mu dodatkowo pojedynczy perłowy guzik osadzony w małżowinie lewego ucha, ponieważ „drugi taki sam w prawym uchu, przeszkadzałby mu w strzelaniu z łuku albo karabinu”. Do 1872 roku Delshay zyskał sobie złą reputację „najgorszego ze wszystkich Indian ze względu na swoją nikczemność i diabelski charakter”; przypisywano mu wszystkie napady i morderstwa dokonane w kotlinie Tonto w południowo-środkowej Arizonie.
Drugi z poszukiwanych wodzów, Chunz, cieszył się podobną reputacją zdradliwego łotra i notorycznego kłamcy. Na krótko przed wyprawą oskarżono go o zamordowanie z zimną krwią meksykańskiego chłopca w pobliżu Camp Grant, co miało być typowe dla jego okrutnej i morderczej natury.
Oddział majora Browna pomaszerował na północny wschód do górzystej krainy w samym sercu ojczyzny Apaczów, która tworzyła południowe obrzeże kotliny Tonto. 15 grudnia idący w straży przedniej zwiadowcy z McIntoshem i Besiasem wykryli w jednym z zielonych kanionów po zachodniej stronie gór Pinal niewielkie obozowisko Apaczów i ranili jednego wojownika, który po wymianie strzałów uciekł w gęste krzewy u podnóża gór. Rankiem następnego dnia zwiadowcy uderzyli na większy obóz Chunza w trawiastej dolinie potoku Pinal, ale Apacze „uciekli, pozostawiając cały swój dobytek”. Zwiadowcy ścigali ich jakiś czas na południowy zachód w kierunku rzeki Gila, jednak nie zdołali dopaść uciekającego wroga. W nocy 17 grudnia Indianie towarzyszący żołnierzom Browna uczcili zdobycie nieprzyjacielskiego obozu tańcem wojennym, „przy wtórze kilku śpiewaków, którym brakowało harmonii, ale z towarzyszeniem wystarczającej muzyki”.
W niedzielę 22 grudnia w drodze na zachód oddział Browna stoczył kolejną potyczkę z wrogimi Apaczami nad potokiem Racoon, dopływem rzeki Salt, po południowej stronie łańcucha Sierra Anchas, biorąc do niewoli dwie kobiety i dziecko. W poszukiwaniu decydującej akcji kolumna wojska wkroczyła do doliny rzeki Salt i powoli wspięła się w zaśnieżone góry Superstition. Tam w Boże Narodzenie 25 grudnia do ludzi Browna dołączył oddział 40 żołnierzy ze szwadronu G Piątego Pułku Kawalerii z Camp McDowell pod kapitanem Jamesem Burnsem oraz 98 zwiadowców z plemienia Pimów ze starym wodzem o imieniu Antonio.
Kilka dni wcześniej w miejscu zwanym Four Peaks (Cztery Szczyty) w górach Superstition, na zachód od Phoenix, patrol żołnierzy Burnsa napotkał dwoje Indian Yavapai prowadzących małego chłopca. Kiedy żołnierze rzucili się za nimi w pogoń, mężczyzna ukrył kobietę i dziecko pośród skał i uciekł. Indiankę i chłopca, siedmio- lub ośmioletniego brzdąca, schwytano i przekazano w ręce kapitana Burnsa. Wystraszony mały Yavapai o imieniu Hoomoothyah (Mokry Nos) niechętnie ujawnił, że poprzedniego dnia na prośbę ojca razem ze swoim wujem i ciotką opuścił trudno dostępną kryjówkę w kanionie rzeki Salt, gdzie znajdowali się jego rodzice i gdzie – jak sądzili żołnierze – może się ukrywać poszukiwany przez nich Delshay.
27 grudnia major Brown podzielił oddział na dwie części i zaczął przeczesywać okolicę. Wkrótce zwiadowcy natrafili na szlak, który mógł ich zaprowadzić do kryjówki wrogich Indian. Główna grupa licząca 220 kawalerzystów i zwiadowców niezwłocznie ruszyła w górę kanionu rzeki Salt. Noc z 27 na 28 grudnia ludzie Browna spędzili na zboczu góry przy ujściu potoku Cottonwood, odległego niecałe dziewięć kilometrów od celu, który umownie nazwano „warownią Delshaya”. Major pozwolił zwiadowcom upiec mięso muła, który padł wcześniej tego samego dnia. Żołnierze czyścili broń, liczyli zapasową amunicję i sprawdzali ekwipunek. Wymarsz zaplanowano w momencie, gdy na niebie pojawi się gwiazda, której światło miało zapewnić zwiadowcom powodzenie w nadchodzącej walce. Podejście do obozowiska wrogich Indian wymagało pieszego zejścia na dno kanionu, a potem wspinaczki po stromym zboczu do ukrytej wysoko w górze kryjówki. Cała droga miała wieść wąskim górskim szlakiem w zupełnych ciemnościach. Do udziału w akcji wybrano tylko 130 najsprawniejszych żołnierzy i zwiadowców. Reszta miała pozostać w obozowisku do ochrony koni i taboru mułów z zapasami żywności.
Grupa uderzeniowa prowadzona przez Felmera, McIntosha i zwiadowcę imieniem Nantaje opuściła obóz o godzinie ósmej wieczorem. Każdy żołnierz dźwigał tylko broń i amunicję, oraz jednodniową rację żywności, manierkę i zrolowany koc. Wielu założyło wysokie apackie mokasyny wypchane suchą trawą, aby nie czynić zbędnego hałasu podczas wędrówki górskim szlakiem. Po kilkugodzinnej wspinaczce w mroźnym, przeszywającym do szpiku kości wietrze, żołnierze dotarli do skraju urwistego klifu górującego nad północnym brzegiem kanionu rzeki Salt. Spoglądając w mroczną, ponad dwustumetrową przepaść, wielu miało wrażenie, że przed nimi leży biblijna Ciemna Dolina Śmierci^().
Wczesnym rankiem 28 grudnia ludzie Browna pod osłoną panujących ciemności zbliżyli się do indiańskiej warowni w wielkiej jaskini albo płytkim naturalnym zapadlisku około 160 metrów od wierzchołka klifu graniczącego z głębokim na 400 metrów kanionem rzeki. Pozycja wydawała się nie do zdobycia, ponieważ dostęp do niej był utrudniony i chronił ją naturalny wał obronny z gładkich kamieni i odłamków skalnych, które spadły z wysokiego klifu. Podczas gdy żołnierze zajmowali stanowiska poniżej skalnego progu, za którym znajdowała się jaskinia, zwiadowcy wspięli się wyżej, wypatrując wejścia do pieczary. Niedługo potem donieśli, że szlak zaprowadził ich do niewielkiej polanki, na której pasło się małe stado koni i mułów, co mogło wskazywać, iż jaskinia jest już niedaleko. Kapitan Bourke, który znajdował się razem z Brownem przy atakującym oddziale, wspominał dziewiętnaście lat później w artykule zatytułowanym „Generał Crook w kraju Indian”, zamieszczonym w nowojorskim czasopiśmie Century Magazine (w 1891 r.):
Posuwaliśmy się dalej przez trzy lub cztery godziny, aż dotarliśmy do małej trawiastej przesieki, gdzie pasło się piętnaście koni Pimów, które apaccy rabusie musieli przypędzić w góry ostatniej nocy. Płaty potu na ich bokach nie zdążyły jeszcze skrzepnąć, kopyta waliły o skały, a ich kolana były pełne wbitych cierni kaktusów, co świadczyło, że pędzono je nocą. Nie było księżyca, ale błyskające światła gwiazd pozwalały dostrzec, że jesteśmy w krainie pełnej wielkich skał, świetnie przystosowanej do obrony. Przed nami, prawie na wyciągnięcie ręki, czarną linią, czarniejszą niż wszystkie inne odcienie czerni nad nami, czernił się kanion rzeki Salt. Obejrzeliśmy go sobie dobrze, bo za godzinę mógł się stać naszym grobem, gdyż obecnie byliśmy zaledwie w odległości strzału z karabinu od naszych wrogów. Nantaje poprosił, abym teraz posłał z nim tuzin wybranych strzelców, których chciał poprowadzić w głąb przepaści i zająć pozycje naprzeciwko wejścia do jaskini, po to, by rozpocząć atak. Zaraz za nimi miało pójść nie zwlekając pięćdziesięciu następnych, a silny oddział strzelców miał obsadzić brzeg przepaści i nie dopuścić do tego, by wróg wychylając się zza brzegu przepaści wystrzelał z góry naszych ludzi z karabinów. Reszta naszych sił miała na spokojnie zejść dopiero wtedy, kiedy pierwsze dwa oddziały opanują pole walki, a w razie gdyby to się nie udało, osłonić odwrót niedobitków w górę skarpy.
Major Brown wysłał przodem porucznika Rossa, któremu powierzono pierwszy oddział złożony z dwunastu najlepszych strzelców spośród żołnierzy, mulników i zwiadowców. Wkrótce po jego odejściu czekający w tyle żołnierze usłyszeli „potworny hałas równy jednoczesnej salwie wystrzałów baterii sześciofuntówek”. Zaniepokojony Brown natychmiast kazał Bourke’owi wziąć kolejny oddział i sprawdzić źródło hałasu. Zbiegając w dół śliską górską ścieżką, Bourke minął ostry zakręt i wkrótce zorientował się, co było przyczyną niepokojącego alarmu.
W drodze do jaskini porucznik Ross natknął się niespodziewanie na grupę wojowników, którzy na skalnej półce przed wejściem palili ognisko i odprawiali tańce. Ludziom Rossa wydawało się, że Indianie świętują powrót z udanej wyprawy, ale ponieważ panował ranny przymrozek, równie dobrze mogli tańczyć dla rozgrzewki. W pobliżu ogniska widać było także kilka kobiet krzątających się przy gotowaniu posiłku. Ross, bojąc się, że jego widoczni na odkrytym szlaku ludzie mogą zostać zaatakowani przez Indian, natychmiast dał rozkaz do salwy, od której padło sześciu wojowników. To właśnie echo tej salwy, które po odbiciu od ścian kanionu zabrzmiało jak armatni wystrzał, zaalarmowało kapitana Browna i żołnierzy oczekujących na skraju przepaści.
Porucznik William J. Ross z 21. Pułku Piechoty został wyznaczony do poprowadzenia pierwszego oddziału – wspominał dalej Bourke. Ja miałem objąć komendę nad drugim oddziałem. Nasza czołówka, posuwając się wzdłuż szlaku, na którym jeden nieostrożny krok mógł się skończyć roztrzaskaniem na drobne kawałki, podeszła do skraju przepaści bez kłopotów. Po kilkuset krokach droga doprowadziła ich dokładnie na przeciwko jaskini, nie dalej jak na odległość dwustu stóp. Przed wejściem do jaskini znajdowała się grupa rabusiów, którzy właśnie wrócili z udanej wyprawy, podczas której dokonali mordów i grabieży w osiedlach koło Florence nad rzeką Gila. Urządzili sobie tańce, żeby się rozgrzać i uczcić szczęśliwy powrót z wyprawy. Pół tuzina albo więcej kobiet wstało ze swoich posłań i kręciło się wokół ognia, przygotowując śniadanie dla swoich walecznych współplemieńców. Indianie, mężczyźni i kobiety, byli w doskonałym nastroju, bo dlaczegóż mieli by nie być? Mieli schronienie w głębokiej przepaści, gdzie tylko orzeł, jastrząb, sęp albo kozica górska mogłyby zmącić im spokój. Ale co to? Cóż to za hałas? Czy to poranny wiatr może nieść dźwięk „klik”, „klik”. Za chwilę się przekonacie, wy biedne, nieświadome, czerwonoskóre łotry, kiedy huk wystrzałów „bang!” i „boom!” z karabinów, które rozniosą się jak ryk działa po szczytach gór, położy trupem sześciu z was i rzuci w skalny kurz”.
Indianie, osłupiali niespodziewanym atakiem w miejscu, które wydawało im się całkowicie bezpieczne i niedostępne dla wojska, przez dłuższą chwilę nie wiedzieli, co zrobić. Zanim ochłonęli, żołnierze Bourke’a zdążyli zająć pozycje obok czołowego oddziału Rossa i utworzyć linię ogniową, odcinając wrogowi możliwość odwrotu. Wreszcie pierwszy szok minął i wojownicy odpowiedzieli dzikimi okrzykami oraz strzałami z łuków i karabinów, kryjąc się za niskim skalnym wałem zasłaniającym wejście do jaskini. Brown, pamiętając o rozkazie podpułkownika Crooka, aby w miarę możliwości oszczędzać kobiety i dzieci, zaproponował Indianom kapitulację, na co oblężeni odpowiedzieli „okrzykami wrogości i nienawistnymi groźbami”.
Pokonując szarość chłodnego grudniowego poranka, pierwsze promienie słońca zabłysły ponad horyzontem i oświetliły jedną z najgorszych band Apaczów w Arizonie, schwytaną niczym wilki w pułapkę – kontynuował swą opowieść Bourke. Odrzucili z pogardą naszą propozycję kapitulacji i wyzywająco wrzeszczeli, że nikt z nas nie wyjdzie żywy z tego kanionu. Usłyszeliśmy, jak zaczęli nucić swoją pieśń śmierci, a potem z czeluści jaskini i zza barykady kamieni, która chroniła niczym parapet wejście do niej, wychynęli wojownicy. Ale my przewyższaliśmy ich liczbą trzykrotnie i zasypaliśmy deszczem ołowiu. Kule odbijające się od stropu i wejścia do pieczary wpadały pomiędzy tych dzikusów, którzy znajdowali się poza parapetem, i raniły niektóre kobiety i dzieci, których żałosne lamenty zaraz wypełniły powietrze. Podczas najgorętszej wymiany strzałów mały chłopiec, mający najwyżej cztery lata, wybiegł na drugą stronę barykady i stanął bezradnie pomiędzy dwiema liniami ognia. Nantaje bez chwili wahania wyskoczył do przodu, chwycił malca w ramiona i uciekł bezpiecznie na naszą stronę. Kula, która prawdopodobnie rykoszetowała od stropu, trafiła chłopca w czubek głowy i rozorała mu kark, zostawiając głęboką bruzdę, ale nie wyrządziła mu większej szkody. Nasi ludzie przerwali na chwilę ogień, aby wydać okrzyk na cześć Nantaje i powitać nowego gościa^().
W trakcie przerwy major Brown ponowił propozycję kapitulacji, dając Indianom możliwość wyprowadzenia z pola walki ich rodzin. I na tę propozycję obrońcy odpowiedzieli szyderstwami. Lekceważąco klepali się po pośladkach i miotali groźby pod adresem swoich wrogów (hayko). Brown, czując, że zrobił wszystko, aby przerwać rozlew krwi, kazał żołnierzom wznowić ostrzał. Jego skutek okazał się straszny. W bitewnym szale każdy strzelec po stronie wojska „otwierał zamek swojego karabinu tak szybko, jak tylko mogły nadążyć jego ręce i strzelał celując w sklepienie jaskini z takim zamiarem, aby kule padały między ludzi, którzy kryli się w tyle za kamiennym szańcem”.
Ostrzał prowadzony w taki sposób odniósł zamierzony skutek. Rykoszetujące kule zmusiły Indian do opuszczenia kryjówki i odważnej wymiany strzałów z żołnierzami, podczas gdy niektóre z ich kobiet ładowały karabiny poległych wojowników. W tym czasie pozostawiony w odwodzie oddział kapitana Burnsa wspiął się niezauważony na sam szczyt klifu górującego nad jaskinią i przystąpił do walki, strącając z góry kamienie i ostrzeliwując kryjących się w dole Indian.
Znowu wezwaliśmy Apaczów do poddania – ciągnął Bourke – a w razie, gdyby nie chcieli się poddać, pozwolili przynajmniej przejść linię frontu swoim kobietom i dzieciom, ale oni ponownie odpowiedzieli wrzeszcząc wyzywająco. W końcu nadszedł ich koniec. Oddział pozostawiony przez majora Browna na skraju przepaści, mający w razie potrzeby osłonić nasz odwrót, otworzył sobie drogę na skalną półkę znajdującą się ponad kryjówką wroga i zaczął zrzucać wielkie głazy, które spadając zmiażdżyły większość Apaczów.
Wkrótce został tylko jeden żywy obrońca, dobrze ukryty w skalnej dziurze. Ostatnią kulą, jaka mu została, zabił około południa jednego ze zwiadowców Pimów. Być może mógłby zabić więcej wrogów, ale kiedy się wychylił z dziury, aby sięgnąć po woreczek z amunicją, trafiła go jedna lub dwie kule. Bezbronnego wojownika wkrótce dobito. „To był mój szwagier” – napisał wiele lat później w swojej biografii Hoomoothyah. „Wszyscy znali go z tego, że nigdy nie chybiał. Był ostatnim, którego zabito, i zginął jak prawdziwy mężczyzna”. Po czterech godzinach krwawej walki nad polem bitwy w kanionie rzeki Salt zapanowała cisza, przerywana tylko jękami umierających oraz płaczem poranionych kobiet i dzieci.
Wszyscy wojownicy polegli na swoich stanowiskach – wspominał Bourke. Kobiety i dzieci, które ukryły się wewnątrz niezbyt głębokiej pieczary, zostały pojmane i zabrane do Camp McDowell. Wiele z nich odniosło rany od rykoszetów i kawałków spadających skał. Jak tylko przyprowadzono konie i muły, załadowaliśmy na nie naszych jeńców i pospieszyliśmy do wspomnianego posterunku wojskowego, który znajdował się ponad pięćdziesiąt mil od nas.
W bitwie o jaskinię w kanionie rzeki Salt, której nadano potem złowrogą nazwę Jaskini Szkieletów (Skeleton Cave), na miejscu zginęło co najmniej 54 wrogich Indian, mężczyzn, kobiet i dzieci, a 36 osób trafiło do niewoli. Wśród zabitych była także cała rodzina małego Hoomoothyaha. Wielu jeńców miało ciężkie rany, które przy braku dostatecznej ilości leków, środków opatrunkowych i noszy uniemożliwiły ich konny transport. Tych pozostawiono na pastwę losu i krwiożerczych Pimów, którzy po odejściu wojska wrócili i porozbijali im głowy uderzeniami kamieni i ciosami pałek. Zabrano jedynie 18 zdrowych i najlżej rannych kobiet i dzieci. Po stronie wojska zginął tylko jeden zwiadowca z plemienia Pimów. Dopiero po walce wyszło na jaw, że Indianie w jaskini nie byli poszukiwanymi Apaczami, ale należeli do liczącej około stu osób grupy Indian Yavapai z odłamu Kwevkepayas wodza Nanni-Chaddi. Z całej grupy uratował się prawdopodobnie tylko jeden mężczyzna ukryty wśród martwych ciał i odłamków skał, oraz jedna starsza kobieta i sześć młodych dziewcząt, które tuż przed walką opuściły kryjówkę w poszukiwaniu liści dziko rosnącej na dnie kanionu agawy.
Tak zakończyła się bitwa, w której zadano największy cios Apaczom w Arizonie. Nie tylko, że zniszczyliśmy całą bandę, ale na dodatek była to banda, która brała aktywny udział w napadach na osiedla nad rzeką Gila i która odrzuciła wszystkie pokojowe oferty naszego rządu. Do dziś Indianie z San Carlos opłakują siedemdziesięciu sześciu swoich krewnych, których pozbawiliśmy ducha w Jaskini Szkieletów – podsumował całą opowieść Bourke.
Po sukcesie w bitwie o Jaskinię Szkieletów 29 grudnia kolumna majora Browna powróciła ze swoimi jeńcami do Camp Verde. Po tygodniowym odpoczynku, wzmocniona trzema kolejnymi szwadronami (B, C i H) Piątego Pułku Kawalerii, od 6 stycznia 1873 roku kontynuowała pościg za wrogimi Apaczami w dół rzeki Salt. 15 stycznia zwiadowcy Browna trafili na kolejne, dobrze ukryte obozowisko w dzikich górach Superstition, niedaleko dzisiejszego Apache Junction. Po nocnej wspinaczce żołnierze zaatakowali siedlisko Indian, ale – jak przyznał kapitan Bourke – tym razem jego mieszkańcy okazali się „za sprytni dla nas i uciekli, pozostawiając w naszych rękach trzech zabitych i trzynaścioro jeńców, same kobiety i dzieci”. Wojsko pojmało także starego wodza grupy, „który, podobnie jak jego ludzie, wydawał się wyjątkowo biedny”.
Bitwa w kanionie rzeki Salt oraz potyczka w górach Superstition, chociaż nie doprowadziły do wytropienia i zniszczenia obu poszukiwanych wodzów, Delshaya i Chunza, pokazały wrogim Apaczom, że armia jest w stanie spenetrować nawet najbardziej odległe i niedostępne rejony ich kraju. Oba starcia stały się tym samym groźnym ostrzeżeniem dla wszystkich wojujących Indian w Arizonie.
Mały Yavapai, Hoomoothyah, który nieświadomie doprowadził do masakry swoich krewnych w Jaskini Szkieletów, został adoptowany przez kapitana Burnsa i stał się potem znany jako Mike Burns. Po śmierci przybranego ojca w 1874 roku chłopcem zaopiekował się jego przyjaciel, kapitan Hall Bishop. Młody Mike towarzyszył żołnierzom w kampaniach przeciwko Siuksom i Czejenom na Wielkich Równinach, potem uczęszczał do szkół w Pensylwanii i Nowym Jorku, ukończył osławioną szkołę dla dzieci indiańskich w Carlisle, aż w końcu wrócił do Arizony i w latach 80. XIX wieku służył jako zwiadowca i tłumacz w kampanii generała Crooka przeciwko słynnemu Geronimo. Ostatnie lata życia spędził w rezerwacie San Carlos, ucząc dzieci indiańskie języka angielskiego i namawiając współplemieńców, aby posyłali swoje pociechy do szkół. Zmarł w 1934 roku w forcie McDowell i został pochowany na tamtejszym cmentarzu.