- W empik go
Aplikant i bibliotekarka - ebook
Aplikant i bibliotekarka - ebook
Paweł przerywa aplikację adwokacką w Poznaniu, rozstaje się z narzeczoną i wraca do rodzinnego miasta, aby przygotować się do egzaminu na aplikację prokuratorską. Poznaje bibliotekarkę Sylwię, która napisała dreszczowiec i została oszukana przez wydawcę. Podczas grzybobrania Paweł znajduje zwłoki noworodka. Sprawą zajmuje się opiekunka jego stażu w prokuraturze. Śledztwo ujawnia powiązania między martwym dzieckiem a wieloma innymi rzeczami, w tym również z książką Sylwii i wydawcą z Warszawy.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8351-271-6 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ochronka znajdowała się dwa kilometry za wsią Pogubie, na brzegu Puszczy Piskiej. Wiodła do niej wąska szosa oznaczona jako droga wewnętrzna z zakazem wjazdu dla nieuprawnionych pojazdów. Dawno temu był tam pałacyk myśliwski, który należał do pruskiego junkra. Potem na długi czas obiekt przejęły Lasy Państwowe. Następnie zespół zabudowań przekazany został w użytkowanie fundacji.
Oprócz piętrowej budowli przy utwardzonym kamieniami dziedzińcu stały dwa otynkowane na szaro parterowe budynki gospodarcze. W jednym mieścił się garaż i warsztat, drugi był składem na opał i rozmaite szpargały. Niedaleko, w pewnym odosobnieniu, stał jeszcze jeden budynek. Był to mały dom z czerwonej cegły, zwany czerwonym domkiem, w którym mieszkał mężczyzna do obsługi. Pełnił rolę konserwatora, kierowcy, palacza, sprzątacza i zaopatrzeniowca. Robił w obejściu wszystko to, co trzeba było zrobić, a co wymagało męskiej ręki. Kobiety zajmowały się gotowaniem, praniem oraz wychowywaniem i uczeniem dzieci.
Dawniej w ochronce mieszkały tylko dziewczęta. Od małych dziewczynek po szesnastoletnie panny. Nie było chłopców. Przed dwoma laty całkowicie zmieniono skład osobowy. Przyjechały młodsze dzieci, chłopcy i dziewczęta, nastały nowe opiekunki, zatrudniono innego mężczyznę do obsługi.
Klara, przełożona ochronki, uważała, że dziecko da się wychować w najlepszym razie do dwunastego roku życia i wymaga to dużo czasu. Potem jest za późno. Magdę przywieziono — tymczasowo, później miała być przeniesiona do schroniska — kiedy ukończyła lat jedenaście, i czasu zabrakło. W głosie Magdy, która przechodziła mutację, w jej ruchach i spojrzeniu czarnych oczu było nieposłuszeństwo i duma, które Klarę irytowały. Magda stawiała opór, potrzebna jej była nauczka.
W ochronce przebywało dwadzieścioro podopiecznych. Dziesięciu chłopców w wieku wczesnoszkolnym, między siódmym a dziesiątym rokiem życia, którzy spali na dole, w zamykanych na noc na klucz dwóch dużych pokojach, i dziesięć dziewczynek w tym samym przedziale wiekowym, umieszczonych w pokojach na górze. Tylko Magda była starsza, miała dwanaście lat i dwa miesiące temu pierwszy raz dostała okres. Jako jedyna spośród dziewczynek stała się kobietą.
Miesiączka Magdy wytrąciła Klarę z równowagi. Klara źle znosiła menopauzę. Pozostała czysta aż do chwili, kiedy zadała sobie pytanie: Czy to koniec? Tylko tyle? To już? Gaudencja i Konsolata były zbrukane. To było widać po tym, jak chodziły, jak się schylały. Mówił o tym bujny kształt ich bioder pod roboczym strojem i nadmiar włosów, które wystawały spod nakrycia głowy.
Klara trzymała podwładne krótko. Wiedziały, że w razie niesubordynacji może zrobić z nimi, co zechce. Wystarczy, że szepnie słówko komu trzeba, a buntowniczki obudzą się w hospicjum dla nieuleczalnie chorych albo w zakładzie dla obłąkanych. To nie jest to samo, co praca ze zdrowymi dziećmi. W porównaniu z rozkładającym się ciałem staruszki, od której trzeba odnosić odchody, albo z karmieniem łyżeczką psychicznie chorych gotowanie dla dzieci i pranie ich brudnych gatek jest rozkoszą.
Klara wolała dziewczynki. Chłopcy byli nazbyt żywi, mieli za dużo energii i hardość w sobie. W ich ciałach czaiła się agresja. Małe samczyki, którym jeszcze nie urosły zęby i pazury. Dziewczynki były bardziej powolne, łatwiejsze do ułożenia. Poza Magdą.
Klara umiała wzbudzać respekt przy użyciu skromnych środków. Chłopcy jej nie pyskują. Nie czerwienią się ze złości, tylko bledną. Wrodzoną ich płci zaczepność zastąpił strach.
Od bicia była Gaudencja, krępa, silna i zahartowana, przez całe lata pracowała fizycznie. W wymyślaniu upokarzających kar celowała Konsolata. Dawniej chciała studiować, marzyła jej się psychologia. Nie pozwolono jej. Chodziło o poskromienie ambicji i wyrobienie posłuszeństwa. Klarę spotkało to samo. Wybrano jej zajęcie tak, aby musiała zrezygnować z tego, czego pragnęła.
Klara nie krzyczała. Mówiła cicho, trzymając winowajcę za ucho. Nie ściskała mocno, nie ciągnęła, tylko trzymała miękki, ciepły płatek ucha swoimi zimnymi palcami, lecz chłopak zaczynał się trząść. Leciały mu z oczu łzy jak groch. Płakał bezgłośnie, bo Klara nie cierpiała dudlenia.
Winowajca musiał iść do czerwonego domku. Wtedy Klara pozwalała mężczyźnie pić alkohol. Od sińców i opuchlizny gorsze było co innego. To było gorsze od izolatki i głodu.
Mężczyzna tego potrzebował. Był jak dzikie zwierzę na małym wybiegu. Trzeba było go poskramiać batem i rzucać mięso.
Kiedyś zapytał, czy dziewczynki też są zepsute. Pięćdziesięcioletni, duży i silny, o ryżawych włosach. Uśmiechał się krzywo. Jego żona zmarła, dorosłe dzieci wyjechały za granicę. Nie wrócą. Nieogolony.
Czuła od niego alkohol.
— Czego chcesz?
— Pani wie.
Patrzył na Klarę. Nie spuszczał oczu.
— Najstarsza jest do rzeczy.
Klara się go nie bała. Będzie utemperowany. Najpierw ona zrobi porządek z Magdą.2 Siedlisko zła
Kiedy Magda wróciła ze szkoły, matka leżała w półśnie, pijana. Barłóg cuchnął wymiocinami. Przynajmniej nie będzie Magdy wyzywać. Ale matka jej nie uderzyła. Ojciec matkę bił, poniżał, zmuszał do picia. Wolała sama się upić, kiedy miała za co, zanim ojciec przyjdzie. Po pijanemu mniej bolało. Magda też obrywała, nie tyle co matka. Lanie było lepsze od tego, co ojciec robił, kiedy się przy niej kładł.
Wyszła z domu i włóczyła się po Bytomiu jak niewidoma. Nikt jej nie zauważał. Nie wiedziała, czego chce. Była głodna, mokra, zziębnięta, ale nie chciała wracać. Miała dosyć. Nad ranem podjechali do niej policjanci i zapytali, co tu robi. Powiedziała, że nie wróci do mamy, bo mama jest pijana. Tata ją bije.
Zabrali ją do domu dziecka w Zabrzu. Po miesiącu przewieziono Magdę do ochronki na Mazurach. Wszystko było załatwione. Nikt z nią nie rozmawiał, nikt o nic nie pytał.
Tam zobaczyła wściekłość Gaudencji. Tłukła upośledzoną dziewczynkę za to, że się rozebrała i zaczęła masturbować w salce zajęciowej. Magda stanęła w obronie kulącego się jak zwierzątko dziecka. Wtedy dostała po raz pierwszy. Od razu porządnie. Gaudencja okładała Magdę pięściami po głowie i plecach tak długo, aż Magda straciła przytomność. Kobiety ją ocuciły i zaniosły do izolatki z zakratowanymi oknami. Zostawiły trochę wody i chleba. Magda siedziała tam dwa dni. Załatwiała się do wiadra. Spała na podłodze. Trzęsła się z zimna.
Małej Zosi Gaudencja wyrwała włosy z głowy. Bo się zsikała do łóżka. Została goła skóra pokryta krwią. Zosia miała na głowie łyse placki. Wstydziła się. Magda zaczesywała jej włosy tak, żeby nie było widać.
Gruba Agnieszka była łakoma. Bezwolna i ślamazarna, robiła, co jej kazano. Jakby jej pozwolono, jadłaby tak długo, aż by pękła albo zwymiotowała.
— Ty kupko mięsa! — śmiała się z niej Konsolata. — Ty głupia kupko mięsa.
Agnieszka zabrała innej dziewczynce kotlet mielony z talerza. Za karę nie dostała kolacji. Konsolata przywiązała ją do kaloryfera na korytarzu. Obok postawiła talerzyk z ciastkami, tak żeby dziewczynka nie mogła dosięgnąć. Miała siedzieć o głodzie do rana. W nocy, kiedy inne spały, Magda wykradła się z pokoju — pokoje dziewczynek nie były zamykane na klucz, tylko pokoje chłopców — i poszła na boso do Agnieszki. Przysunęła do niej talerzyk. Rano gruba Agnieszka powiedziała Konsolacie, kto jej dał ciastka. Siostra Konsolata zagroziła, że jak nie powie, to nie dostanie śniadania.
— Skończysz w szambie jak twoja matka — powiedziała Konsolata do Magdy. — Zobacz, to przez ciebie.
Na oczach Magdy włożyła głowę Agnieszki do muszli klozetowej, głęboko, aż dziewczynka miała mokrą twarz.
Magda milczała. Straciła panowanie nad językiem dopiero po tym, jak Zuza próbowała popełnić samobójstwo przez wypicie płynu do mycia naczyń. Magda głaskała Zuzę po głowie, przytulała ją. Zuza lgnęła do Magdy jak pozbawione matki szczenię, wkładała jej głowę pod pachę. Zrobiłaby wszystko za odrobinę miłości. Odwdzięczała się Magdzie za czułość w nocy, liżąc ją między udami.
Zuzę odwieziono do szpitala psychiatrycznego. Już nie wróciła. Magda nie wiedziała, co się z nią stało. Czy ma jej zazdrościć, czy współczuć.
— Ty nie jesteś kobieta — powiedziała do Konsolaty. — Ty jesteś kurwa.
Konsolata zawołała Gaudencję. Po biciu Magda spędziła trzy dni w izolatce o chlebie i wodzie. Potem Klara zawołała ambulans. Sanitariusze zapakowali Magdę w kaftan i zabrali do szpitala psychiatrycznego.
Tam ją trzymali związaną i podawali środki psychotropowe. Magda opowiadała o ochronce. Lekarze nie słuchali. Dawali jej klocki do zabawy i kazali mówić, co widzi w kleksach namalowanych na kartkach. Robili notatki. Magda błagała, żeby jej nie odwozić do ochronki. Nie słuchali.
Magda wróciła. Najbardziej bała się Klary. Nie Gaudencji, nie Konsolaty, tylko Klary, która patrzyła na nią przymrużonymi oczami. Syczała jak gęś. Miała cuchnący oddech.
— Jesteś siedliskiem zła. Nauczę cię moresu.
Klara się nie uśmiechała. Wstydziła się brązowych zębów. Jej usta przypominały pęknięcie, ciemną szczelinę w bladej masce.3 W czerwonym domku
Powiadamiano Klarę zawczasu o planowanym przybyciu gości.
Czasem był tylko jeden samochód, niekiedy dwa. Mężczyzn zjawiało się kilku. Od czterech do ośmiu, jak kiedy. Przyjeżdżali w sobotę wieczorem. Najpierw jedli kolację przygotowaną przez opiekunki. Klara nie znała godności przybyłych. Goście się nie przedstawiali, a ona mało z nimi rozmawiała. Rozpoznawała niektóre twarze, twarze tych, którzy przyjeżdżali po dwa, trzy razy, ale nie starała się ich powiązać z imionami, których używali zwracając się do siebie.
Po kolacji mężczyźni przenosili się do czerwonego domku. Widziała, jak wyjmują z bagażnika butelki, kamery i torby z narzędziami. Czerwony domek był przygotowany.
Mężczyzna do obsługi dostawał wolne i wyjeżdżał w sobotę po wczesnym obiedzie. Wracał w niedzielę po południu. Nie wyglądał świeżo. Klary nie obchodziło, co będzie robić i gdzie spędzi noc. Byle zszedł jej z oczu i trzymał się z daleka.
Kazała Gaudencji z grubsza posprzątać, ale nie zanadto starannie. Goście nie wymagali, żeby było jak w luksusowym hotelu. Przeciwnie, bałagan im nie przeszkadzał, ani smród, ani kurz, ani nieświeża pościel. Lubili to.
W nocy Klara brała klucz i szła po chłopca. Zatykała mu usta ręką i groziła palcem. Wkładał buty, ale się nie ubierał. Szedł w piżamie. Klara narzucała mu kocyk na plecy, jeśli było chłodno na dworze. Konsolata i Gaudencja spały. A jak nie spały, to siedziały jak mysz pod miotłą. Dzieliły pokój na piętrze, gdzie mieszkały dziewczynki. Klara miała swój własny gabinet i osobną sypialnię na dole, tam gdzie były pokoje chłopców.
Prowadziła chłopca do czerwonego domku, a potem wracała po dziewczynkę. Oni życzyli sobie dwoje. Parkę — jak się wyrazili.
Okna były zamknięte i zasłonięte, ale z tyłu czerwonego domku zostawał uchylony lufcik. Słychać było wyraźnie, kiedy się blisko stanęło. Klara słuchała. Dźwięki wydawane przez podnieconych, podpitych mężczyzn. Wulgarne słowa. Płacz dzieci. Ich protesty, jęki, błagania. Odgłosy bólu i rozkoszy, które wyrywały się z krtani. Zamykała oczy.
Chciała tego więcej. Kiedy goście nie przyjeżdżali, kazała mężczyźnie do obsługi karać niegrzecznych chłopców. Stawała przy lufciku i słuchała.
Jej wyobraźnia pracowała intensywnie, kiedy mężczyzna robił to z Magdą. Czy mogła to sobie wyobrazić? Nigdy nie była z mężczyzną. Nie oglądała takiego filmu. Nigdy w życiu takich rzeczy nie widziała i nie robiła, a mimo to czuła rozkosz, kiedy słuchała.
W mężczyznę coś wstąpiło. Po raz pierwszy w czerwonym domku była dziewczynka. Dziewczynka, która właśnie stała się kobietą. Dziewczynko-kobieta. Zwolnione zostały jego hamulce. Był sobą na pełnym gazie, był samcem, który dostał to, co chciał.
Zrobiło się cicho. Przez pewien czas nic się nie działo, potem otworzyły się drzwi.
Wołanie mężczyzny. Poszła szybko w jego stronę. Chwiał się na nogach, bez koszuli, w niedopiętych spodniach.
— Cicho! Pobudzisz wszystkich.
— Jej coś się stało.
— Co?
— Zemdlała. Jest krew! — Znowu mówił głośniej. — Krew!
— Cicho, człowieku.
Weszła do czerwonego domku. Magda leżała na łóżku. Podrapane, zaczerwienione, posiniaczone od uderzeń i ucisków ciało. Spuchnięta na twarzy, z rozciętą, nabrzmiałą wargą. Była nieprzytomna. Pod jej biodrami pościel nasiąkała krwią.
— Do mojego pokoju! — rozkazała.
Mężczyzna niósł przez dziedziniec dziewczynę zawiniętą w koc.
— Zajmę się nią. Nic tu po tobie, wracaj. Posprzątaj tam.
Przedtem zdarzało się, że chłopiec miał obfitsze krwawienie. Nic poważnego. Otarcie mocno ukrwionej błony śluzowej, małe pęknięcia. Nie tym razem. Klara była dyplomowaną siostrą Czerwonego Krzyża, umiała rozpoznać wewnętrzny krwotok.
Magda odzyskała przytomność. Patrzyła na Klarę, trupio blada. W jej oczach nie było sprzeciwu ani dumy. Było pusto i ciemno.
— Do wesela się zagoi — powiedziała Klara.4 Rozstanie z Patrycją
Krótko po tym jak Paweł Bukowski przerwał współpracę z poznańską kancelarią prawną Cajmer i Zespół, w której od dwóch lat odbywał aplikację adwokacką, rozstał się z narzeczoną o imieniu Patrycja.
Zawarcie małżeństwa narzeczeni planowali za rok, to jest po ukończeniu przez Pawła aplikacji i przyjęciu go w poczet adwokatury.
Patrycja Cajmer studiowała psychologię i zaczęła pisanie pracy magisterskiej. Kiedy Paweł powiadomił ją o decyzji odejścia z kancelarii ojca — była połowa czerwca, najdłuższe dni w roku — ona zapytała go, co teraz będzie.
Paweł odpowiedział, że zamierza wziąć się do intensywnej nauki, żeby w pierwszych dniach września przystąpić do egzaminu na aplikację ogólną, po której będzie mógł wybierać między specjalizacją sędziowską a prokuratorską, przy czym skłaniał się ku tej ostatniej.
Patrycja myślała przez parę chwil, rozważała w swojej głowie o słomianych włosach różne za i przeciw, po czym doszła do wniosku, że posada sędziego byłaby dla niej do przyjęcia, ale miała zastrzeżenia do zarobków, o których nie słyszała dużo dobrego. Jej wątpliwości rosły, w miarę jak Paweł przedstawiał drogę dojścia do rozpatrywanej pozycji.
Aplikacja sędziowska trwa łącznie cztery lata, powiedział. W ramach aplikacji sędziowskiej aplikanci mają najpierw przez dwa i pół roku zajęcia w Krajowej Szkole Sądownictwa i Prokuratury. Nie licząc rocznej aplikacji ogólnej, którą każdy musi przedtem zaliczyć. Raz na miesiąc trzeba jeździć do Krakowa na tygodniowe zjazdy. Pozostały czas przeznaczony jest na praktyki w sądzie i prokuraturze.
Patrycja Cajmer patrzyła na niego dużymi, niebieskimi oczami, symetrycznie umiejscowionymi w szczupłej twarzy.
Potem aplikant przystępuje do egzaminu sędziowskiego. Po złożeniu egzaminu z wynikiem pozytywnym Dyrektor Krajowej Szkoły Sądownictwa i Prokuratury kieruje aplikanta na staż w zawodzie referendarza sądowego.
Oczy Patrycji podkreślone dobrze wykonanym makijażem robiły się coraz większe. Patrycja miała wyraźne brwi, które z lekka czerniła dla uwypuklenia kontrastu z jasną barwą włosów. Rzęsy długie, zagęszczone, cieniutko powleczone tuszem. Kiedy zamykała oczy przy ukośnie padającym oświetleniu, wtedy rzęsy rzucały cień na policzki.
Absolwent aplikacji sędziowskiej po ukończeniu stażu kontynuuje pracę na stanowisku referendarza sądowego. Wraz z ukończeniem aplikacji nabywa uprawnienie do ubiegania się o powołanie na stanowisko sędziego sądu rejonowego.
Paweł znajdował satysfakcję w opisie żmudnego procesu stawania się sędzią. Nie ukrywał wysokości stypendium, jakie otrzymują aplikanci, ani wielkości pensji przysługujących na najniższych stanowiskach.
Na dobre zarobki można liczyć dopiero w sądzie okręgowym lub apelacyjnym, ale tam jest mało etatów, więc na awans czeka się latami, często bezowocnie, wyjaśniał. Zresztą on i tak pewnie zdecyduje się na aplikację prokuratorską.
Patrycja słuchała, nie odzywając się ani słowem. Kiedy skończył, pomilczała jeszcze chwilę, a potem poradziła mu, żeby się zastanowił. Czy nie szkoda tych dwóch lat aplikacji adwokackiej, które już zaliczył? Jeszcze jeden rok i będzie adwokatem. A gdy zostanie partnerem w kancelarii jej ojca, wówczas od razu będzie im się dobrze wiodło, a nie po iluś tam, nie wiadomo ilu latach. Zaraz po ślubie kupiliby dom, tak będzie szybciej niż zlecać budowę. Bank zgodzi się na pożyczkę, kiedy się dowie, gdzie wnioskodawca pracuje i jakie ma perspektywy.
Paweł odpowiedział spokojnym tonem, że mimo wszystko wolałby być prokuratorem niż adwokatem, powiedzmy w Chodkowie. Czemu akurat w Chodkowie, zapytała Patrycja. Poznań jest bardzo dobrym miejscem, przyznał Paweł, ale on nie lubi dużych miast. W dużym mieście nie czuje się u siebie. Patrycja była zaskoczona. Nigdy jej o tym nie mówił. Ona sobie nie wyobraża przeprowadzki na prowincję i życia w roli żony małomiasteczkowego sędziego, ani tym bardziej prokuratora. Co miałaby tam robić? Objąć posadę w poradni psychologicznej i zajmować się problemami tamtejszych mieszkańców oraz ich dzieci? A może pracować w szkole albo bibliotece?5 Powrót do domu
Rodzina ucieszyła się z powrotu Pawła do Chodkowa. Jego młodsza o trzy lata siostra Anna zdążyła wyjść za mąż i wyprowadziła się z domu. W tej sytuacji mógł śmiało zaanektować jej pokój. Ale nie musiał, na razie jeden w zupełności mu wystarczał.
Po zdaniu matury w liceum ogólnokształcącym w Chodkowie, klasa o profilu chemiczno-biologicznym, Anna kontynuowała naukę w policealnym studium pielęgniarskim w Poznaniu. Po jego ukończeniu wróciła do Chodkowa i podjęła pracę w szpitalu. Obecnie przebywała na zwolnieniu lekarskim, była w czwartym miesiącu ciąży. Poród miał nastąpić w listopadzie. Po urodzeniu dziecka i wykorzystaniu rocznego urlopu macierzyńskiego Anna nie zamierzała wracać do szpitala. Chciała całkowicie poświęcić się wychowaniu dziecka i prowadzeniu domu.
Paweł zdziwił się, kiedy Anna mu to powiedziała. Nie pamiętał, aby jako nastolatka była szczególnie zainteresowana gospodarstwem domowym. W ogóle nie kojarzył jej z długim przesiadywaniem w domu.
Anna mogła sobie pozwolić na rezygnację z kariery zawodowej, ponieważ szwagier Pawła imieniem Jakub był notariuszem i z tego tytułu należał do elity zarobkowej Chodkowa. Bank udzielił dobrze rokującemu stadłu kredytu hipotecznego na dom, do którego małżonkowie świeżo się wprowadzili.
Kilka roczników wcześniej Jakub studiował na tym samym wydziale prawa Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu co Paweł. Był od niego pięć lat starszy. Nie zaliczał się do mężczyzn urodziwych. Niewysoki, ze skłonnością do tycia i łysiną. Paweł się zastanawiał, co Annę, młodą i ładną dziewczynę, dla której w czasach licealnych liczyło się tylko to, jak chłopak wygląda, mogło w dużo starszym od niej i mało przystojnym Jakubie pociągnąć do tego stopnia, że po krótkiej znajomości i bez większych ceregieli wyszła za niego za mąż.
W przeciwieństwie do Pawła, który należał do wyróżniających się, nagradzanych stypendiami studentów i na egzaminie na aplikację adwokacką osiągnął jedną z najwyższych lokat, Jakub z trudem przebrnął przez studia, zaliczając większość przedmiotów w trybie poprawkowym na ocenę dostateczną, a potem ledwo zdał egzamin na aplikację notarialną, gdzie wymagania są obniżone niemalże do poziom komornika. Tym, co stanowiło trudność aplikacji notarialnej, nie było zdanie egzaminu wstępnego, ale znalezienie patrona i miejsca odbycia praktyki. Jeżeli to się jakimś cudem udało i aplikacja zakończyła się pomyślnie, drugim graniczącym z niemożliwością zadaniem okazywało się uzyskanie zgody na otwarcie własnej kancelarii. Korporacja notarialna była jeszcze ściślej zamknięta i jeszcze pilniej strzegła swojego interesu niż korporacja adwokacka. Rekrutacja nowych członków odbywała się w oparciu o rodzinne koligacje. Na szyldach kancelarii notarialnych zmieniały się imiona, nazwiska pozostawały te same.
Matka Jakuba była notariuszką. Została nią w socjalistycznych czasach, kiedy notariusz był słabo opłacanym urzędnikiem państwowym o niskim statusie. Z wszystkich profesji prawniczych poniżej notariusza znajdował się już tylko komornik. Otyła kobieta, która po niespodziewanej odmianie losu spowodowanej wprowadzeniem wolnego rynku na usługi notarialne zdążyła przez chwilę zażyć luksusu, pewnej nocy doznała udaru, wpadła w śpiączkę i już się więcej nie obudziła. Po jej śmierci Jakub przejął kancelarię.
Ze swoim ojcem, który porzucił rodzinę, kiedy Jakub był za mały, żeby go zapamiętać, już nigdy się nie spotkał. Nie pojechał na pogrzeb, kiedy przyszło zawiadomienie o zgonie tego człowieka. Umarł w Obornikach jako bezdomny alkoholik i został tam pochowany na koszt gminy. Jakub nie miał życzenia oglądać jego grobu.
Matka Pawła większość czasu spędzała w domu, oglądając seriale i wyżywając się w kuchni. Była na wcześniejszej emeryturze, na którą przeszła po trzydziestu latach pracy w przedszkolu. Na jedną czwartą etatu dorabiała w sklepie z odzieżą damską, który należał do Ali, szkolnej koleżanki Anny. Matka chodziła do sklepu dwa razy w tygodniu, bardziej dla towarzystwa i przyjemności obcowania z nowym towarem niż dla pieniędzy. Ala przywoziła towar do sklepu bezpośrednio od małych wytwórców i importerów pod Łodzią.
Ojciec Pawła był dyrektorem technicznym w miejskim przedsiębiorstwie gospodarki komunalnej. Nie cierpiał swojej pracy, cierpiał na wrzody żołądka i borykał się z nadciśnieniem. Wrzody żołądka zwalczał obfitą, ciężkostrawną dietą, zawierającą dużo smażonego mięsa, na nadciśnienie stosował mocną kawę i wysokoprocentową nalewkę. Ratowało go to, że nie miał samochodu i bez względu na pogodę chodził do pracy pieszo.
Naprawdę dobrze czuł się w ogrodzie. Ciągnący się za domem spory ogród był jego kawałkiem raju. Ojciec kopał ziemię i sadził warzywa. Pielęgnował krzewy i drzewa owocowe. Potem uszczęśliwiał rodzinę i znajomych, którzy nie mieli siły odmówić, płodami swojej działalności ogrodniczej.6 Znalezisko na grzybobraniu
We wrześniu odbył się w Warszawie pierwszy etap egzaminu kwalifikacyjnego na aplikację ogólną. Paweł Bukowski zarezerwował pokój w hotelu Harctur na ulicy Niemcewicza, skąd było niedaleko do hal wystawowych, które znajdowały się w przemysłowej dzielnicy Wola, gdzie kandydaci mieli rozwiązywać test wyboru.
Po dobrze przespanej nocy zjadł śniadanie w hotelowej jadalni, która znajdowała się poniżej parteru i pachniała piwnicą. Wrócił na górę, wziął torbę i poszedł pieszo Alejami Jerozolimskimi do dworca Warszawa Zachodnia. Przeszedł przejściem podziemnym na drugą stronę torów i wąskimi przesmykami pomiędzy czynnymi i nieczynnymi obiektami przemysłowymi dotarł do celu. Po egzaminie tą samą drogą poszedł na dworzec Warszawa Zachodnia, zjadł w barze w podziemiu porcję kebabu z baraniny, wypił kubek coca-coli i wsiadł do pociągu pospiesznego do Poznania. W Poznaniu przesiadł się na pociąg do Chodkowa.
Wyniki ogłoszono w internecie już po kilku dniach. Testy sprawdzano komputerowo. Paweł Bukowski zdał bardzo pewnie, osiągając jeden z najlepszych rezultatów spośród prawie dwóch tysięcy zdających i przeszedł do drugiej fazy.
Osoby, które układały test, nie wysiliły się zbytnio. W trakcie zaznaczania prawidłowych odpowiedzi Paweł krzywił wargi i kręcił głową, patrząc na kruczki, które dla zdających przygotowano. Z prawa cywilnego pojawiło się słynne pytanie o to, do kogo należy rój pszczół, który uciekł z ula, w zależności od tego, gdzie potem osiądzie, oraz czyją własnością są gruszki, które spadną z drzewa na ziemię sąsiada.
Równie zasadnie można było się spodziewać pytania o składniki majątku wyłączone z egzekucji. Z nieznanych powodów egzaminatorzy uważali tę kwestię za wyjątkowo podchwytliwą, tymczasem nawet słabi studenci pamiętali, że z egzekucji zwolniona jest jedna krowa, dwie kozy i trzy owce. Jedyny przepis, który z całego postępowania egzekucyjnego na ogół się pamięta.
Jeśli idzie o prawo międzynarodowe, to w teście musiały znaleźć się rzeczy, których nikt normalny nie wie i punkty dostaje świr, który z nieznanych powodów się tego nauczył, albo po prostu ten, kto ma więcej szczęścia przy zgadywaniu. Paweł Bukowski nie był stuprocentowo pewien, na których terytoriach zależnych Portugalii obowiązuje prawo Unii Europejskiej, więc strzelał.
Potem padało. Paweł siedział w domu i uczył się do następnego egzaminu. Kiedy deszcz ustał, dla wytchnienia wybrał się na grzyby.
Nieduży dom rodziców, w którym po śmierci babci i wyprowadzeniu się Anny zrobiło się przestronnie, stoi na uboczu. Jest to właściwie koniec miasta. Kawałek dalej zaczynają się pola. Duże połacie nie są już uprawiane i zamieniły się w zarastający choinkami i brzozami ugór pokryty wysoką, przywiędłą o tej porze roku trawą. Dalej jest bór sosnowy. Wyposażony w wiklinowy kosz i kozik do grzybów, Paweł wyszedł rano z domu, zjadłszy przedtem śniadanie złożone z kubka gorącego mleka i dwóch bułek z masłem i wrzosowym miodem.
Mgła wisiała nad polami, ale rzedła, spływała do zagłębienia, którym biegł rów z wolno płynącą, a właściwie stojącą wodą. Wzdłuż rowu rosły wierzby. Pejzaż mógł stanowić ilustrację mazurków Chopina. Paweł przechowywał w pamięci przenośnego odtwarzacza kolekcję muzyki klasycznej. Ale nie muzyki słuchał, idąc gruntową drogą w stronę lasu. Słuchał książki audio, czarnego kryminału szwedzkiego autora nazwiskiem Stieg Larsson. Deszcz, zimno, szybko zapadający skandynawski zmierzch.
Chodził między sosnami, co jakiś czas schylał się i wycinał kozikiem wystającego z mchu podgrzybka o brązowym kapeluszu i pękatym korzeniu.
Zbierał tylko najlepsze okazy, nieduże i jędrne. Najbardziej podobały mu się najmniejsze grzyby, dobrze ukryte. Z góry widać było tylko kapelusz jako małą brązową plamkę na zielonym mchu, która na pierwszy rzut oka nie różniła się od kawałka złuszczonej sosnowej kory. Była jednak bardziej regularna, okrągła i lekko wypukła. W środku, zagłębiony w miękki, wilgotny mech tkwił sztywny korzonek, cienki i długi albo krótki i gruby.
Daleko zaszedł, trzeba było wracać. Zebrał wystarczająco dużo grzybów. Uznał, że uzupełni koszyk w drodze powrotnej. Wybrał inną marszrutę. Często tak robił, kiedy wędrował po lesie. Starał się wracać nieznanymi ścieżkami. Miał dobrą orientację w terenie, nie tracił poczucia kierunku. Niekiedy nadkładał drogi, idąc na azymut, ale nigdy się nie gubił. Była podnieta w odkrywanie nowych widoków.
Po prawej stronie znajdowało się obniżenie. Grunt był podmokły, pokrywały go długie trawy z rodziny turzycowatych. Rosły innego typu drzewa, dęby i graby. Niespodziewany kawałek grądu pośród sosnowego boru rosnącego na piaszczystych polodowcowych wydmach.
Inaczej pachniało. Bagnem i zbutwieniem. Dęby długo umierały stojąc, niektóre były zupełnie martwe, lecz nie upadały. Gdzieniegdzie z ziemi wystawał pusty w środku kikut. W jednym na wpół obumarłym dębie była duża dziupla półtora metra nad ziemią. Czuć było brzydki zapach. Padłe zwierzę znajdowało się gdzieś w pobliżu. Paweł wiedział, że padlina długo w lesie nie leży. Najpierw ucztują na niej lisy i borsuki, potem kruki, wreszcie chrząszcze i mrówki. Zostają tylko kości rozwłóczone na dużym obszarze. Widywał białe czaszki saren i jeleni w różnych miejscach, omszone piszczele, żuchwy, miednice.
Woń dobywała się z dziupli. Stary, próchniejący dąb miał częściowo próżny pień. Padlina musiała być wewnątrz. Dlatego zwierzęta się do niej nie dostały. Zajrzał do otworu. Nie wiedział, na co patrzy. Zaświecił do środka latarką telefonu. Wtedy rozpoznał, chociaż było zniekształcone. Malutkie dziecko, niemowlę. Chyba noworodek. Częściowo zawinięte w kocyk. Zwierzęta nie mogły się do niego dobrać, ale robaki tak.
Odstąpił na parę kroków. Zbierało mu się na wymioty, serce łomotało. Zajrzał do dziupli jeszcze raz, potem odszedł dalej od drzewa. Nie czuł ręki, którą wybierał numer policji. Wydawała się obca, drętwa. Jakby spał z ręką pod głową. Głos brzmiał jak nie jego, kiedy informował o tym, co odkrył.
— Gdzie to jest? — zapytał dyżurny.
Opisał najprościej i najzwięźlej, jak mógł. Las to nie miasto, drogi nie mają nazw i są do siebie podobne, drzewa nie mają numerów, wszystko jest brązowe i zielone. Wszędzie jest tak samo, człowiek nie wie, gdzie jest. Łowcy i zbieracze sprzed tysięcy lat zaśmialiby się, gdyby to usłyszeli. Co by powiedzieli, gdyby ich umieścić w środku miasta.
— Niech pan tam zostanie i nie dotyka. Wysyłam patrol.
Rozejrzał się dokoła. Jak długo ciało martwego niemowlęcia tu leżało? Na świeże ślady raczej nie ma co liczyć. Niczego nie zauważył.
Czy niemowlę było martwe, czy jeszcze żyło, kiedy je do spróchniałego pnia włożono? Ze względów psychologicznych trudno jest zabić niemowlaka własnymi rękami. Z drugiej strony z technicznego punktu widzenia nie ma nic łatwiejszego. Bardzo prosto jest udusić noworodka, złamać mu kark, zgnieść główkę. Mimo to emocjonalnie łatwiej jest wrzucić żywe niemowlę do dziury albo do kubła na śmieci, żeby samo umarło. Lżej jest przywiązać psa do pnia w lesie, żeby sam zdechł w męczarniach, niż zdecydować się na niekomfortowy akt zabijania, który skraca mękę.
Rozmawiał o tym z Patrycją. Sprzeciwiała się eutanazji, chociaż nie potrafiła rzeczowo wyjaśnić dlaczego. Patrycja nie była humanistką. Filozofia i literatura były jej obce. Z braku innych argumentów powoływała się na religię. Paweł dostrzegał coś symptomatycznego w tym, że będąc materialistką bez reszty zanurzoną w życiu doczesnym, Patrycja mieniła się osobą wierzącą. Bez namysłu akceptowała katolickie nauki i doktryny, jeżeli nie były sprzeczne z jej stylem życia. A jeżeli były, to nawet wtedy ich nie podważała, tylko bez najmniejszych wyrzutów sumienia ignorowała.
Policjanci kontaktowali się z Pawłem jeszcze dwa razy, gubili się, krążyli po leśnych duktach, zanim po ponad półgodzinie dotarli na miejsce. Paweł pokazał drzewo.
— Faktycznie — powiedział policjant w stopniu sierżanta, który pierwszy zajrzał do dziupli. Starszy posterunkowy, który zlustrował dziuplę po sierżancie, nic nie mówił. Był młody i blady.
— Trzeba zawołać ekipę z lekarzem — zadecydował sierżant. — Niech zadzwonią do prokuratury. Ładne grzybki — zwrócił się Pawła. — Zamarynować i pod wódeczkę.
Paweł zostawił policjantom dane kontaktowe. Nie miał przy sobie dokumentów. Powiedzieli mu, że go wezwą na komendę, żeby potwierdził swoją tożsamość i podpisał zeznanie.
Wracając lasem, wypatrzył jeszcze sporo ładnych, niedużych podgrzybków. Widział też przerośnięte, z rozłożystymi, wywiniętymi kapeluszami, jeszcze z poprzedniego wysypu. Tych nie ruszał. Niech je zjedzą ślimaki.
Gdy wszedł do domu z pełnym koszem, matka była wniebowzięta. Zabrała się do marynowania, stół pokrył się słoikami, kuchnię wypełnił aromat gotowanych grzybów, octu, pieprzu i liści bobkowych. Część grzybów matka nanizała na nitkę i zawiesiła do suszenia. Będą do barszczu i uszek na święta. I do bigosu.
Solidna porcja została na kolację. Matka usmażyła obgotowane grzyby z cebulą i jajecznicą dla niego i dla ojca. Sama nie jadła, ponieważ ta smaczna i aromatyczna potrawa była ciężkostrawna. Dla ojca z powodu jego choroby wrzodowej smażone grzyby też nie były polecane, ale pokusa okazała się nie do przezwyciężenia.
Paweł nie powiedział rodzicom o tym, co zaszło w lesie. W kuchni było ciepło i jasno, pachniało jedzeniem. Atmosfera jesiennego wieczoru.7 Dziwne spotkanie
To było dziwne spotkanie. Nie dlatego, że do tej pory nie zetknął się z żadnym ze swoich dawnych kolegów i koleżanek. Część znajomych z liceum wyprowadziła się z Chodkowa, ale niektórzy zostali. Jednak Paweł Bukowski i jego szkolni koledzy i koleżanki niewiele mieli sobie do powiedzenia. Kiedy widzieli się na ulicy, w sklepie, na Rynku albo na promenadzie nad jeziorem, wymieniali parę zdań, mówili cześć i szli w swoją stronę.
Z Piotrem było inaczej. Piotr nigdy nie był jego dobrym kolegą. W latach licealnych znali się właściwie bardziej z widzenia. Piotr chodził do klasy humanistycznej, Paweł do matematyczno-fizycznej. Rozmawiali ze sobą dwa lub trzy razy, krótko i o niczym istotnym. Paweł nie uczęszczał już wtenczas na religię ani do kościoła, podczas gdy Piotr był znany z pobożności. Uprawiał poezję. Na akademii szkolnej recytował swój wiersz o róży. Ale jakoś tak, nie wiadomo dlaczego, dobrze im się rozmawiało. Coś ich do siebie nawzajem ciągnęło. Gdyby chodzili do jednej klasy i mieli ze sobą więcej styczności, pewnie zostaliby przyjaciółmi.
Na rok przed maturą Piotr postanowił zostać księdzem. W czasie letnich wakacji wziął udział w rekolekcjach Ignacego Loyoli, a potem wstąpił do zakonu jezuitów. Paweł poszedł na studia prawnicze. Od tamtego czasu nie mieli ze sobą kontaktu. Mimo to kiedy mijali się tego październikowego przedpołudnia na ulicy Piekary, poznali się od razu i ucieszyli na swój widok. Zaczęli rozmowę w sposób tak naturalny, jakby zawsze byli dobrymi przyjaciółmi i widywali się regularnie.
Piotr latem ukończył studia teologiczne w Warszawie, we wrześniu przyjął święcenia kapłańskie. Przebywał w Chodkowie na krótkim urlopie z powodów rodzinnych. Umówili się na pogawędkę następnego dnia po południu w restauracji Wielkopolanka.
Zamówili to samo. Klasyczny zestaw kuchni wielkopolskiej: czernina z kaczej krwi z lanymi kluskami i suszonymi owocami oraz kotlet schabowy z ziemniakami i zasmażaną kwaśną kapustą.
— Wolisz być prokuratorem niż adwokatem? — zapytał Piotr tonem, jaki zwykle pobrzmiewa w pytaniach kierowanych do młodych księży na temat celibatu.
— Tak. Jeszcze kawał drogi przede mną. Ty już jesteś tym, czym chciałeś być.
— Nie. Droga do Boga jest długa. A do człowieka jeszcze dłuższa.
— Złożyłeś stałe śluby zakonne? Czy dopiero później?
— Złożyłem dawno temu. Już po dwóch latach nowicjatu. U jezuitów nie ma ślubów czasowych jak w innych zakonach. Od razu składa się śluby wieczyste. Czystości, ubóstwa i posłuszeństwa.
— Nie za wcześnie? Miałeś dwadzieścia jeden lat.
— Niełatwo odpowiedzieć. Ale kilka lat po święceniach kapłańskich jezuici składają jeszcze raz śluby wieczyste. W sposób publiczny i uroczysty. Wtedy przysięgają posłuszeństwo papieżowi.
— Gdzie robiłeś nowicjat?
— W Gdyni. Mieszkaliśmy na wzgórzu. Z tarasu na dachu rozciągał się widok na miasto i morze.
— Pięknie. Ciężko było?
— Bo ja wiem. Trudne jest to, czego nie chcesz i nie lubisz. To, co jest twoim celem, wydaje się łatwiejsze.
— Mieszkaliście w celach?
Piotr zaśmiał się z wyobrażeń Pawła na temat zakonów.
— Zakon to nie więzienie. Zajmowaliśmy dwa piętra w domu zakonnym. Oprócz nowicjatu mieścił się tam dom rekolekcyjny, parafia i liceum prowadzone przez jezuitów, ośrodek doskonalenia nauczycieli, poradnia profilaktyki uzależnień i infirmeria.
Paweł domyślił się znaczenia ostatniego słowa. Szczątkowa znajomość łaciny była tym, co łączyło prawników z duchownymi. Były też inne punkty zbieżne.
— Infirmeria to szpital.
— Miejsce pobytu schorowanych braci i ojców.
— Na czym polega różnica?
— Co masz na myśli?
— Mam na myśli różnicę między braćmi i ojcami. Nigdy tego nie rozumiałem.
— Tytułu ojciec używa się w stosunku do zakonników, którzy studiowali filozofię i teologię i przyjęli święcenia kapłańskie. Bracia nie kształcą się w tych kierunkach i nie sprawują posługi kapłańskiej. Zabiegają o to, co stanowi zaplecze. Pełnią funkcję zakrystianów, organistów, kucharzy, krawców, bibliotekarzy, kierowców, ogrodników, pielęgniarzy.
— Jak wszędzie. Kasta kapłanów potrzebuje kasty robotników. Jakoś nie umiem wyobrazić sobie życia zakonnego.
— Opowiem ci o nowicjuszach. Będziesz miał przedsmak.
Czernina była pyszna. Anna by jej nie tknęła, o Patrycji nie wspominając. Paweł nie brzydził się krwią. Nie miał nic przeciwko kaszance, robionej ze świńskiej juchy. Lubił kaszankę na zimno, do obłożenia chleba ze smalcem, i na ciepło, podsmażoną z cebulą.
— Na trzecim piętrze była kaplica, w której odbywały się codzienne msze i modlitwy. Na tym samym piętrze znajdowała się aula telewizyjna.
— I co? Oglądaliście „M jak miłość”?
Piotr zaśmiał się z niewyszukanego dowcipu.
— Tego akurat nie oglądaliśmy. Ani „Pulp fiction”. „Pulp fiction” obejrzałem później, kiedy byłem na studiach filozoficznych w Krakowie. Na co dzień obowiązkowo oglądaliśmy wiadomości w publicznej telewizji. Dwa razy w tygodniu filmy. W czwartki dokumentalne, w soboty fabularne. Obok sali telewizyjnej była pracownia komputerowa z internetem i pocztą elektroniczną.
— Mieliście dostęp do wszystkich witryn?
— Tylko do wybranych przez ojca magistra i ojca socjusza. Najczęściej odwiedzanym miejscem na czwartym piętrze była kawiarenka. Na tym samym piętrze była aula rekreacyjna, miejsce spotkań po obiedzie i kolacji. Naprzeciw mieściła się aula konferencyjna, miejsce konferencji duchowych i porządkowych. Lektoratów, dykcji. Była tam czytelnia. Dużo czasu w niej spędzałem.
— Zupełnie jakbyś opowiadał o moich studiach.
— Na czwartym piętrze znajdowało się oratorium, czyli miejsce modlitwy. W piwnicy było jeszcze jedno, szczególnie ważne miejsce dla nowicjuszy. Sala gimnastyczna i siłownia. W wolnych chwilach chętni mogli wyładować tam nadmiar emocji bez większych szkód dla współbraci.
Paweł roześmiał się i pokiwał głową. Pamiętał, jak dobroczynne były dla niego regularne ćwiczenia. Treningi dżudo pomogły mu zachować równowagę fizyczną i psychiczną.
Kelnerka, zgrabna dziewczyna w granatowej bluzce i białym fartuchu, zabrała puste miski po czerninie. Miała lekkiego zeza, ale była tak młoda, że drobne wady urody dodawały jej tylko uroku. Piotr obejrzał się za nią w taki sam sposób jak Paweł.
— Posiłki spożywaliśmy w refektarzu. Trzeba było po kolei wykonywać prace związane z posługą przy stole, były to tak zwane oficja.
Ta sama ładna kelnerka z pomocą mniej przystojnej koleżanki przyniosła drugie danie i piwo. Pili piwo z browaru w Czarnkowie, niepasteryzowane, niefiltrowane. Wydawało się mętnawe, nie tak klarowne, ale miało o niebo bogatszy smak.
— Jak wyglądała wasza codzienność?
— Dzień zaczynaliśmy poranną modlitwą o wpół do siódmej rano. Potem był czas na medytację nauk Ignacego Loyoli albo kontemplację fragmentu Pisma Świętego. O wpół do ósmej msza w kaplicy. Po strawie duchowej posilaliśmy ciała. Kwadrans po ósmej schodziliśmy do refektarza na śniadanie. Po śniadaniu robiliśmy laboresy.
— Laboresy?
Paweł znał znaczenie łacińskiego słowa, ale nie miał pojęcia, o jakie prace konkretnie szło. Podejrzewał, że było to to samo, co żołnierze w wojsku nazywali rejonami.
— Sprzątanie. Potem lektura, konferencja, lektorat angielskiego i łaciny. O wpół do pierwszej rozlegał się dzwonek, który mówił nam, że powinniśmy zrobić rachunek sumienia. Po kwadransie odzywał się drugi dzwonek. Wtedy kilku nowicjuszy szło do refektarza, aby przygotować obiad, natomiast reszta gromadziła się w kaplicy na nabożeństwie południowym. Punktualnie o trzynastej schodziliśmy na obiad.
Paweł nie mógł się opędzić od myśli, że skojarzenie dzwonka z porą obiadu miało coś wspólnego z eksperymentem Pawłowa. Ciekawe, czy ślinka nowicjuszom zaczynała lecieć już przy pierwszym dzwonku, czy dopiero przy drugim?
— Po obiedzie rekreacja. Po południu był czas na różaniec, własne formy pobożności i zajęcia indywidualne. Ponownie spotykaliśmy się na kolacji o godzinie osiemnastej. Po kolacji oficja, sprzątanie refektarza, zmywanie naczyń. Potem rekreacja, oglądanie wiadomości, rozmawianie, przeglądanie prasy katolickiej. Po rekreacji była pora na czytanie fragmentu Pisma Świętego i wieczorny rachunek sumienia. O dwudziestej pierwszej wspólna modlitwa w kaplicy. Cisza nocna w nowicjacie rozpoczynała się o godzinie dwudziestej drugiej.
Paweł mimo woli przypomniał sobie „Jeden dzień Iwana Denisowicza”. Zaprawdę nieodgadnione są ścieżki, którymi wędrują skojarzenia w ludzkim mózgu.
— Nie było tak źle. Z tego, co słyszałem, w więzieniu i w wojsku jest jeszcze gorzej.
— W więzieniu i w wojsku? Masz rację. My, jezuici, jesteśmy żołnierzami Chrystusa i więźniami jego miłości.
— Ładnie powiedziane. Znać, że studiowałeś filozofię i teologię.
Roześmiali się i poprosili o drugie piwo. Piotr uśmiechnął się do kelnerki.
— Co z ascezą i próbami? Nie było żadnych prób?
— Próby były. To jest charakterystyczny rys jezuickiej formacji. Pierwsza z nich i trwająca najdłużej to próba codzienności.
— Właśnie mi ją opisałeś. Były jeszcze straszniejsze?
— Na przykład próba wielkich rekolekcji, trwająca trzydzieści dni. Nowicjusze odprawiają wówczas ćwiczenia duchowe Ignacego Loyoli. To czas milczenia i wchodzenia w siebie.
— Może boleć.
— Po wielkich rekolekcjach był miesiąc posługi w szpitalu w charakterze salowego.
— Mów dalej. Zniosę wszystko.
— W drugim roku nowicjatu następuje próba katechizacji w szkole.
— To dopiero musiał być ból.
— Kolejną próbą była próba wakacyjna. Pomoc na rekolekcjach dla chorych i niepełnosprawnych, pielgrzymki, półkolonie, wyjazd z ministrantami, obóz harcerski, pomoc na zakrystii.
— Bezlik pokus.
— Oraz próba domowa.
— Próba domowa?
— Tydzień spędzony w domu.
— Brzmi niewinnie. Ale domyślam się, że to gwóźdź do trumny woli nowicjusza.
— Bywało i tak. No i próba pielgrzymia o chlebie i wodzie. Tydzień wędrówki we dwóch do sanktuarium w Świętej Lipce. Zero pieniędzy, odciski, spanie pod gołym niebem, głód i pragnienie. Przygody.
— Jak Verlaine z Rimbaudem.8 Paweł Bukowski zostaje aplikantem
Pod koniec października Paweł Bukowski pojechał do Warszawy na drugi egzamin.
Z dwóch tysięcy kandydatów na samym początku pozostało czterysta osób, wśród których prym wiedli kandydaci z Krakowa. Dla nikogo nie było niespodzianką, że kontyngent krakusów był najliczniejszy. Od lat wydział prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego specjalizował się nie tyle w kształceniu dobrych prawników, ile w produkcji osób biegłych w zdawaniu testów aplikacyjnych. Tak się przyjęło mówić w Poznaniu, skąd aplikantów pochodziło niewielu. Z podobną opinią zgadzała się Warszawa, która również pozostawała w tyle za Krakowem.
Z czterystu wybranych, którzy przecisnęli się przez ucho igielne pierwszej fazy egzaminacyjnej, po drugim etapie miała się ostać nawet nie połowa.
Zatrzymał się w tym samym tanim hotelu o nazwie Harctur.
Było wyjątkowo ciepło jak na tę porę roku. Zjadł kurczaka w pięciu smakach z ryżem i kapustą w małym barze blisko hotelu, na rogu Niemcewicza i Grójeckiej, potem wrócił do pokoju i odpoczywał, słuchając muzyki z odtwarzacza. Wieczorem poszedł na spacer Alejami Jerozolimskimi.
Po jezdni z nieprzerwanym hukiem przesuwała się zwarta masa pojazdów.
Skręcił w Nowy Świat i dotarł do Krakowskiego Przedmieścia. Chodniki były pełne ludzi ubranych po letniemu, ciepły wiatr pachniał kawą, kebabem i spalinami.
Położył się wcześnie i spał mocno, zmęczony całodzienną podróżą i długim wieczornym spacerem.
Nad ranem obudził go szum samochodów z ulicy, okno było nieszczelne.
Wziął prysznic, zjadł śniadanie i tak samo jak zeszłym razem poszedł pieszo Alejami Jerozolimskimi do Dworca Zachodniego. Świeciło przymglone słońce, nie było zimno mimo zaawansowanej jesieni i wczesnej pory dnia. Przedostał się tunelem pod dworcem na drugą stronę torów kolejowych. Podziemne przejście wypełniał tłum ludzi spieszących do różnych miejsc. Szedł dalej wąską uliczką przemysłowej Woli, wiodącą wśród zakładów, warsztatów i budynków fabrycznych, które nie wyglądały źle w porannym świetle, okolone kolorowymi drzewami. Egzamin odbywał się w tym samym miejscu, w jednej z hal wystawienniczych kompleksu Expo, ale w mniejszej sali.
Paweł Bukowski rozwiązał przedłożone do analizy kazusy i w ciepłym słońcu październikowego popołudnia udał się na dworzec Warszawa Zachodnia, aby wrócić do domu. W drodze powrotnej aż do zapadnięcia zmroku patrzył przez okno na umykające widoki. Potem włączył tablet.
Była pierwsza dekada listopada, kiedy ogłoszono wyniki. Paweł Bukowski zakwalifikował się do dalszego szkolenia teoretycznego i praktycznego. Został aplikantem.
W Święto Niepodległości zrobiło się zimno. Wiało i popadywało. Ludzie siedzieli w domach. Pod pomnikiem powstańców wielkopolskich w parku miejskim wyznaczone przez zwierzchność delegacje złożyły wieńce przy pomocy zziębniętych harcerzy i harcerek w szarych płóciennych mundurach. Powstanie wielkopolskie, jako jedyne, które zostało wygrane, i jako jedyne, którego skutkiem nie była ruina i śmierć tysięcy ludzi, było najmniej czczonym i najmniej pamiętanym z licznych powstań.
Początek aplikacji wyznaczono na koniec stycznia, rozciągał się przed nim szmat wolnego czasu. Od lutego miał dostawać stypendium. Nie dziwił się zbytnio temu, że stypendium aplikanta prokuratorsko-sędziowskiego było wyższe od pensji wypłacanej mu w adwokackiej kancelarii Cajmer i Zespół. W legendarnej opowieści o tym, jakoby Poznań założyli przed wiekami Szkoci wypędzeni ze swojej ojczyzny za skąpstwo, tkwiło ziarno prawdy.
W Poznaniu nie narzekał na nadmiar czasu do zagospodarowania. Studia, życie towarzyskie. Patrycja, praca. Dwa razy w tygodniu chodził na treningi dżudo.
Zaczęło się od obowiązkowych zajęć wychowania fizycznego na pierwszym roku studiów. Bez szczególnego powodu wybrał zajęcia z samoobrony, które początkowo polegały na treningu ogólnym, siłowym i sprawnościowym. Potem doszły elementy dżudo. Ćwiczyli pady, chwyty, rzuty. Spodobało mu się to. Dobrze sobie radził, miał naturalne zdolności w tym kierunku. Kiedy przewidziane przez program studiów zajęcia wychowania fizycznego się skończyły, zapisał się do klubu dżudo. Treningi były ciężkie, nagrodę stanowiło poczucie zadowolenia i odprężenia, jakie dawało zmęczenie wysiłkiem fizycznym. Wydzielane przez mózg endorfiny wprowadzały go w stan, który graniczył z euforią.
Po czterech latach zdał egzamin na pierwszy dan i mógł nosić czarny pas. Jeździł na zawody, ale aspekt sportowy niezbyt go pociągał. Kiedy otrzymał drugi dan, całkiem zrezygnował z rywalizacji sportowej. Wtedy najstarszy stażem i najwyższy stopniem nauczyciel, miłośnik takich aspektów kultury japońskiej, jak ceremonia herbaty, poezja haiku ilustrowana szkicami tuszem oraz kolorowe drzeworyty Ukiyo-e, zwane obrazami przepływającego świata, zaczął go uczyć uderzeń i kopnięć w czułe miejsca. Techniki atemi-waza, jako zagrażające zdrowiu i życiu walczących, nie były stosowane w sportowym dżudo, ale były częścią tradycji. Stanowiły składnik kata, rytualnego tańca wojennego, walki z cieniem wyszlifowanej do form baletowych. Wykonywanie kata stanowiło osobną sztukę i dyscyplinę sportową.
W Chodkowie brakowało mu systematycznych treningów w prawdziwej sali dodżo z wymagającymi partnerami, pod okiem wykwalifikowanych instruktorów. Wyćwiczone mięśnie czuły głód wysiłku. Mózg domagał się większych porcji endorfin. Ćwiczył kata w ogrodzie i w lesie, kiedy nie było mokro. Usunął dywan i kilka mebli z pokoju Anny i zamienił go na salkę ćwiczeń.18 Wypadek
W piątek rano Paweł Bukowski zdawał w Pile egzamin na prawo jazdy. O dziesiątej miał egzamin teoretyczny, za kwadrans jedenasta rozpoczynała się część praktyczna.
Pociąg z Poznania do Kołobrzegu przez Piłę przyjechał do Chodkowa punktualnie. W przedziale było mocno nagrzane. Patrzył na pokryte szronem pola. Osiwiałe od szadzi drzewa. Blade słońce prześwitywało z rzedniejącej mgły.
Miał tremę. Przed każdym egzaminem czuł zdenerwowanie. Nie było jeszcze egzaminu, którego by nie zdał z łatwością, a mimo to uczucie niepokoju nigdy nie znikało.