- promocja
Apogeum zła - ebook
Apogeum zła - ebook
Komisarza Deryłę gnębią demony przeszłości. Widuje zmarłych bliskich i ma wrażenie, że ktoś nieustannie go śledzi. Osuwa się na skraj szaleństwa, choć jego umysł stara się znaleźć logiczne wytłumaczenie. Czy to w ogóle możliwe? Przecież zmarli nie wstają z grobów...
Tymczasem pewien mężczyzna włamuje się na cmentarz i masakruje świeżo pochowane zwłoki. Kiedy zostaje przyłapany na gorącym uczynku, dochodzi do makabrycznych wydarzeń.
Czego poszukiwał w trumnie? Jaki ma związek z kolejnymi morderstwami?
Wydaje się, że ktoś stoi za tymi wszystkimi wydarzeniami. Bóg? Diabeł? A może genialny mistrz zbrodni gotów rozpętać apogeum zła?
Ta książka przysporzy wam dreszczy i wywoła gęsią skórkę. Mimo to nie będziecie potrafili się oderwać, dopóki nie poznacie prawdy. A ta przerazi was jeszcze bardziej.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8357-790-6 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(Był wieczór… jesienny wieczór…
Błoto — spleen — zapatrzenie…)
Wynieśli coś ciężkiego, nakrytego płachtą.
Postawili nosze na kamienie.
Robili rzecz zwinnie.
Lampa oświetlała ich jasno, biało.
Było cicho… Deszcz śpiewał w rynnie…
Konie cłapały kopytami…
(…Coś się stało… Coś się stało…)
Przystanęło kilku ciekawych.
Patrzyli. Pytali.
Dolatywały pojedyncze słowa.
Jakaś rozmowa urywana, krótka,
Prowadzona ściszonym staccatem…
…25 lat… Prostytutka…
…sublimatem…
Podnieśli nosze. Weszli do sieni.
(Deszcz padał… krople tłukły o dach…)
Jeden świecił im z przodu latarnią.
(…Taniec cieni…)
Ponieśli w dół po lepkich, wyślizganych schodach
Do ogromnej, sklepionej piwnicy.
Nosze stały rzędem.
Coś czarnego mignęło… przepadło…
Może szczur?… Może cień z ulicy?…
Jeden świecił latarnią.
Przystanął.
Postawili pod ścianą.
Wytarli głośno nosy.
Wyszli.
Klucz zgrzytnął w zamku…
Jeszcze ciche oddalone głosy…
Jeszcze kroki cichnące na górę…
(…Jak myśli… jak myśli…)
Potem turkot po bruku za bramą…
I nic…
Cisza…
Ciemno…
Zostawili SAMĄ, zupełnie SAMĄ…
Samą jedną na uboczu.
Nosze stały szeregiem nieruchome, nakryte.
Noga przy nodze.
Z kąta błysnęła para zielonkawych oczu…
Jedna… Druga…
Wpatrywały się długo, badawczo…
Coś szeleściło po mokrej kamiennej podłodze…
………………………………………………
Na górze paliły się lampy.
Chodnikiem wlókł się jakiś pijany robotnik,
Wieczny po oceanach ulic argonauta.
Ulicą z świstem syren ścigały się auta.
Bruno Jasieński, Morga But w Butonierce. Poezje futurystyczne, Warszawa 1921.1
Czarny bez. Krzew, który zna chyba każdy, lecz mało kto wie o jego mrocznej historii. To pod niego na wsiach wylewano wodę po obmywaniu zmarłych i wierzono, że wchłania ich choroby, ból oraz strach. Dlatego na wsiach uchodził za roślinę przeklętą, omijano go z daleka lub sadzono przy płotach, by stanowił zaporę nie do przejścia. Również dla duchów. Bat woźnicy odwożącego trumnę na cmentarz wykonywano właśnie z gałązki bzowej. Taką gałązkę wrzucano do trumny, aby umarli nie powstali z martwych.
O tym wszystkim komisarz Deryło czytał całkiem niedawno. Na jednym z forów internetowych lub w jakiejś książce, już sam nie wiedział gdzie. Źródło nie miało znaczenia. Liczyło się tylko sedno, które jego mózg trawił za każdym razem, gdy dostrzegał czarny bez. Jednak teraz obecność rośliny odnotował tylko w głębinach podświadomości. Zlekceważył ją, choć stał tuż obok.
Dyszał. Odkasływał po krótkim, lecz bardzo szybkim biegu. Krew dudniła mu w żyłach i rozsadzała skronie, a czoło zrosił pot. Wiatr rozwiewający pierwsze opadłe tej jesieni liście wydawał się przerażająco zimny. Jakby pochodził nie z tego świata.
Deryło wyprostował się i zadrżał. Wsunął ręce do kieszeni, po czym jeszcze raz bacznie rozejrzał się dokoła.
Nic. Cisza. Żywej duszy w zasięgu wzroku.
Odetchnął i powoli ruszył przed siebie. Podążył alejką niewielkiego parku, lecz zaraz gwałtownie się odwrócił. Liczył, że zaskoczy śledzące go demony, ale nic takiego się nie stało. Z pobliskiego drzewa zerwało się jedynie kilka gawronów. Kolejne symbole śmierci.
Ponownie przystanął. Miał ochotę z całej siły rąbnąć się w głowę i wrzeszczeć z wściekłości. Przestawał ufać własnym zmysłom. Po raz kolejny w ostatnim czasie wydawało mu się, że widzi zjawę. Kogoś, kto od dawna był martwy. Przywidzenie powtarzało się i nawracało, a on za każdym razem usiłował je ścigać. Zawsze bezskutecznie. W końcu duchy rozpływały się w powietrzu.
– Bzdury – wymamrotał, zaciskając pięść. Jednocześnie ponownie czujnie rozejrzał się po okolicy.
Nic. Cisza. Żywej duszy.
A jednak wydawało mu się, że ktoś go obserwuje. Ktoś patrzy…
KILKA MIESIĘCY PÓŹNIEJ
2
Czas. Jak zawsze upływający zbyt szybko. Sekunda po sekundzie, niczym szufle ziemi przerzucanej przez grabarza. Nie wiedział, dlaczego o tym pomyślał.
Cmentarny mur znajdował się tuż za jego plecami. W tym miejscu był niski, mierzył zaledwie dwa metry, a kilka cegieł było wyłupanych. W świetle latarni wyraźnie widział ich wnęki oraz ubytki. Mógłby po nich wspiąć się niczym po szczeblach drabiny. Miał już upatrzony świeży grób, w którym przed paroma godzinami złożono trumnę z ciałem jakiejś nastolatki. Na pogrzebie było mnóstwo osób. Dziewczyna odeszła po kilkuletniej walce z jakąś rzadką chorobą, a jej zmagania śledziły setki tysięcy internautów. Prowadzono zbiórki, organizowano licytacje charytatywne, rozważano możliwość odbycia terapii w Arabii Saudyjskiej i w USA. Na marne. W okresie buntu nastolatkowie po raz pierwszy się upijają i uciekają z domów. Ta uciekła na zawsze.
Czas… Jedna z internetowych zrzutek miała zakończyć się dopiero za tydzień, a już zebrano dość środków na leczenie. Nikt nie przewidział, że dziewczyna umrze tak szybko. W mediach pojawiło się mnóstwo smutnych artykułów oraz wywiadów z rzekomymi przyjaciółmi zmarłej. Zupełnie jakby przed śmiercią nie robiła nic innego poza zawieraniem znajomości. A ona wywinęła wszystkim numer i zawinęła się z tego świata. Żartownisia.
Dość o tym. Te myśli stanowiły jedynie próbę ucieczki od rzeczywistości. On również był chory. Bardzo chory…
Westchnął i oparł się plecami o mur. Przyjął taką pozycję, starając się jak najbardziej unieruchomić ciało. Rozejrzał się, jeszcze raz upewniwszy się, czy od strony ulicy nikt go nie może dostrzec.
Był bezpieczny. Mógł wreszcie zrobić to, po co tu przyszedł. Koniec z wahaniem. Doskonale wiedział, jaka jest stawka i co może się wydarzyć, jeśli…
– Zamknij się – wyszeptał do siebie. Uderzył się otwartą dłonią w policzek tak mocno, że rozciął sobie zębem wargę. – Zamknij się, zamknij…
Starał się opanować chaos myśli oraz wątpliwości. Nie było odwrotu. Wszystko przygotowywał od dawna i miał przemyślany każdy krok. Tyle że zwlekał za długo. Robiło się już zbyt późno, a on nie potrafił się zdobyć na ostateczny ruch. Odkładał go, choćby przez poprzedni kwadrans, gdy tępo gapił się na stróża zamykającego cmentarną bramę.
Z podziemnego parkingu centrum handlowego wyjechał sznur aut. Ich reflektory padały najpierw w niebo, a potem na ulicę przed nim. Zapewne właśnie zakończył się jeden z seansów filmowych, gdyż dla klientów sklepów galeria była zamknięta od paru godzin.
– Dość…
Jednym ruchem rozerwał mankiet koszuli. Odgarnął dwa zwisające strzępy materiału i zacisnął zęby. Cięcie żyletką poprowadził głęboko, zanurzając stalowe ostrze jakieś pół centymetra w ręce. Płaty skóry oddzieliły się, ze środka wypłynęła czarna w tym świetle krew, a jego ciało przeszył ostry ból. Uszkodzenie nerwów lub ścięgien sprawiło, że poczuł gwałtowne drętwienie. Jakby stado mrówek przebiegło mu od nadgarstka aż do łokcia. Mimo to nie przestawał.
Prowadził żyletkę w górę, powiększając ranę. Kiedy ta mierzyła już około sześciu centymetrów, zwolnił nacisk. Dyszał i cicho parskał jak zdenerwowany koń. Z oczu płynęły mu łzy, a serce tłoczyło podwójną porcję krwi. Żałował, że nie robi wszystkiego na siedząco. Bał się, że lada moment zakręci mu się w głowie i upadnie. A to byłoby jeszcze większym dowcipem losu niż przedwczesna śmierć tamtej nastolatki.
Nie mógł upaść. Nie mógł teraz przerwać.
Czas. Cholera… Zebrał wszystkie siły, by podnieść rękę, i zerknął na zegarek. Musiał podtrzymać nadgarstek drugą dłonią.
Czas… Niech to diabli.
Chwycił mocniej żyletkę i poprowadził cięcie jeszcze głębiej. Nie udało mu się dokładnie powtórzyć śladu, więc powstało drugie rozcięcie. Krew oblepiała mu dłoń i skapywała na ziemię. Lepiła się jak rozwodniony klej.
Zrobiło mu się bardzo zimno. Nagły dreszcz wstrząsnął jego ciałem.
Przestąpił z nogi na nogę, po czym wstrzymał powietrze. Kręciło mu się w głowie i miał wrażenie, że jego serce opuchło, wypełniając mu całą klatkę piersiową. Odbierając dech. Naciskając na płuca.
Cholera.
Przełknął ślinę i wypuścił żyletkę. Chciał ją wściekle rzucić na ziemię, lecz nie miał na to dość siły. Albo jakiś naturalny instynkt nakazał mu, by nie marnować jej na bezproduktywne napady złości.
Napiął mięśnie i jeszcze mocniej zagryzł zęby. Jednocześnie wsunął palec prawej dłoni w świeżą ranę. Poprowadził nim, jakby była szczeliną, z której chce wytrzeć kurz. Zanurzał opuszkę tak głęboko, że podrażnił kolejny nerw. Bezwiednie rozprostował wszystkie palce. Ból był paraliżujący. Zachwiał się, lecz jakimś cudem nie upadł.
Miał wrażenie, że po jego całym ciele spływa krew. Zupełnie jakby ktoś chlusnął w niego całym jej wiadrem. Jej mdły odór oblepiał mu usta, a na języku czuł słodkawy posmak.
Z rany wypełzały robaki. Dziesiątki maleńkich białych glizd, wijących się w jego poharatanej tkance.
A może to tylko przywidzenie? Jeszcze raz chciał wsunąć palec w rozcięcie, lecz jego wzrok padł na tarczę zegarka.
Czas. Cholera! Był już spóźniony. Musiał jak najszybciej stąd iść.
Przynajmniej cmentarz był tuż za jego plecami.
3
Sprzyjało mu szczęście. Choć właściwie zależało to wyłącznie od perspektywy. Nie udało mu się wystarczająco rozgrzebać rany i stracił tylko czas. Być może było to niewykonalne, a może od początku wiedział, że mu się nie uda. Dlatego przygotował plan awaryjny.
Szczęście polegało na tym, że z jakiegoś powodu grób nie został do końca zamurowany. Płyta została położona bokiem, by zakryć otwór, lecz przednią ściankę tworzyło jedynie kilka cegieł. Zauważył to już wcześniej, gdy popołudniem kolejny raz tędy przechodził. Dlatego wziął ze sobą linę oraz młotek. Miał je wsunięte do wewnętrznych kieszeni ortalionowej bluzy.
Rana wciąż krwawiła i cały się trząsł. Miał wrażenie, że jest kompletnie mokry od krwi. Było mu zimno, a lewa dłoń całkowicie ścierpła. Musiał ją podtrzymywać. Aby przeciągnąć sznur pod płytą grobowca, pomagał sobie zębami i butem.
Co chwilę nasłuchiwał, upewniając się, czy nikt nie idzie. O tej porze oczywiście na cmentarzu nie było odwiedzających groby, ale nie miał pojęcia, czy nadal strzeże go jakiś stróż. Przed paru laty, po inwazji Rosjan na Ukrainę ktoś zniszczył wiele zabytkowych nagrobków carskich oficerów. Sprawcy albo sprawców nie znaleziono. Wówczas pisano o braku monitoringu oraz jakichkolwiek zabezpieczeń. Czy od tamtego czasu cokolwiek się zmieniło?
Zebrał w sobie wszystkie siły i się pochylił. Owiązana wokół piersi lina napięła się, wrzynając się w skórę. Jęknął. Rana na ręce rozszerzyła się, a krew chlusnęła z niej niemal strumieniem.
Płyta grobowca z głuchym szmerem przesunęła się o parę centymetrów. Coś ją zablokowało.
Mężczyzna wyprostował się i poruszył ramionami, aby rozluźnić mięśnie karku. Rozejrzał się dokoła siebie. Kiedy tylko tu przyszedł, zagasił znicze stojące obok grobu. Poza nimi w pobliżu nie było żadnych źródeł światła. Pozostawił tylko jeden, który zestawił na półkę grobowca, aby oświetlał jego wnętrze.
Na cmentarzu panowała martwa cisza. Ta myśl wydała mu się całkiem zabawna, ale się nie uśmiechnął. Serce waliło mu w piersi jak oszalałe, a po skroniach spływał pot. O tej porze roku niewielu ludzi przychodziło na groby bliskich. Tylko gdzieniegdzie paliły się pojedyncze znicze. Najwięcej ustawiono tam, gdzie odbyły się ostatnie pochówki.
Czas. Upływał nieubłaganie…
Mężczyzna wydął pierś i zaczął z całej siły ciągnąć. Lina napięła się do granic wytrzymałości. Gdyby teraz pękła, upadłby prosto na twarz. Być może roztrzaskałby czaszkę o pobliski grobowiec.
Nie byłoby to najgorsze wyjście. Gdyby śmierć nastąpiła naprawdę szybko…
Nie. Nie mógł myśleć w ten sposób. Jeżeli rzeczywiście chciał się uwolnić, musiał wierzyć, że mu się uda.
Płyta przesunęła się o kolejne kilkanaście centymetrów. Otwór powinien być już wystarczająco duży. Mimo to napierał jeszcze przez chwilę, zdobywając kolejne centymetry potrzebnej przestrzeni.
Już. Dość. Wreszcie mógł wejść do środka.
4
Otwarcie trumny nie było trudne. Wystarczyło podważyć wieko i zrobić mały wyłom. Następnie za pomocą młotka można było roztrzaskać deskę. Sosnowe, lakierowane drewno było kruche i cienkie. Najwyraźniej pieniądze z licytacji charytatywnych nie posłużyły do zorganizowania porządnego pogrzebu. A może było to ostentacyjne, umyślne zagranie? Ostateczne pokazanie zdruzgotanych rodziców, że od początku do końca życie oraz śmierć ich córki opierały się na pieniądzach? A raczej na ich braku.
Po co o tym myśleć? W końcu wszyscy umrzemy i nie napakujemy sobie kieszeni forsą. Różni nas tylko to, ile czasu mamy na ziemi.
Bzdury. Oszukiwanie samego siebie i zakłamywanie rzeczywistości. Forsa mogła zmienić wszystko. Na pewno na tym świecie, a może również na tamtym. Dlatego Grecy wkładali zmarłym do ust obole, Egipcjanie dawali im wyprawkę niczym do ślubu, a nawet do tej pory zwyczajowo chowało się trupom do kieszeni pieniądze. Dlaczego by nie? Przezorny zawsze ubezpieczony.
Kiedyś mężczyzna był przekonany, że nie boi się śmierci. Pomyślał o swojej pierwszej poważnej dziewczynie. Miał siedemnaście lat i zakochał się na zabój.
– Dorota – wymówił jej imię, jakby na przekór otaczającej go rzeczywistości. – Dorota…
Urocza blondynka o niebieskich oczach, pełnych ustach i krągłych kształtach. Może nieco zbyt poważna, nie zawsze łapiąca jego żarty, ale mógł nad tym popracować.
Kiedyś był wesoły. Sypał dowcipami jak z rękawa, a towarzystwo skupiało się wokół niego. Ludzie go lubili, często zapraszano go na rozmaite imprezy. Na studiach przez dwa lata pobierał stypendium naukowe, które pozwalało mu związać koniec z końcem. No dobrze… Nie przesadzajmy.
To było dawno temu. Teraz był całkowicie innym człowiekiem i wspominki nie mogły tego zmienić.
Z impetem uderzył młotkiem w bok wieka. To pękło w poprzek tak, że mógł wyrwać jego spory kawał. Odrzucił go na bok, lecz nim zajrzał do trumny, podciągnął się i rozejrzał ponad grobem. Okolica była zupełnie pusta. Nie dostrzegł żadnego ruchu.
Dobrze. W pełgającym płomieniu znicza chciał zerknąć na zegarek, lecz lewa dłoń była niemal całkowicie niesprawna. Uznał, że nie warto tracić na to czasu. Musiał się śpieszyć, i tyle.
Chciał się ostrożnie opuścić, ale nie miał dość siły i z łoskotem spadł prosto na trumnę. Prawą dłonią otarł się o sterczące z rozbitego wieka drzazgi. Kilka z nich przebiło mu skórę między palcem wskazującym a kciukiem. Jęknął z bólu.
Nie mógł teraz przestać. Nie mógł się poddać ani zawahać. Nie bacząc na rany, nachylił się nad otworem. Zrobił go od strony głowy zmarłej, która spoczywała na ciemnej poduszeczce. Być może amarantowej, a może granatowej. W tym świetle nie mógł tego rozpoznać. Widział jedynie rysy twarzy dziewczyny, jej szpiczasty nos, zapadnięte, wąskie usta oraz zebrane do tyłu włosy. Oczy były zamknięte. To właśnie ku nim wyciągnął dłoń. Drżał.
Dotknął powieki zmarłej i delikatnie nacisnął. Zagłębił palec pomiędzy kość oczodołu a gałkę oczną. Mógł wziąć ze sobą jakiś odpowiedni przyrząd, ale teraz już nie było czasu zastanawiać się, skąd go zdobyć. Chyba że… Mógłby użyć kawałka wieka trumny albo nawet grubej łodygi jednego z kwiatów. Róży lub tego drugiego…
Zaraz. Wydało mu się, że coś słyszy. Wstrzymał oddech i wówczas wyraźnie dotarł do niego jakiś szmer.
Cholera. Jak oparzony wyprostował się i podciągnął na zaczepionej linie. Wsparł się na łokciu, nie zważając na ból przekłutej dłoni oraz rozciętego przedramienia. Wyjrzał ponad grób.
Wtedy ich dostrzegł. Ruszyła za nim pogoń.
5
Policjant jeszcze biegł w stronę grobu w momencie, gdy mężczyźnie udało się z niego wydostać. Kucał jeszcze na ziemi, nie wiedząc, co zrobić. Gliniarz nagle zwolnił i znacznie ostrożniej ruszył w jego stronę.
– Jest tu – wypowiedział do nadajnika. Jego głos lekko zadrżał. Zapewne nawet dla uzbrojonego policjanta widok kogoś wyłażącego z wnętrza grobu jest niepokojący. – Faktycznie ktoś tu jest. Stój!
Mężczyzna zerwał się do ucieczki. Wykorzystał zawahanie gliniarza i przeskoczył ponad przesuniętą płytą. Strącił kilka zgaszonych zniczy, które stłukły się w głębinie kwatery.
– Stój!
Wrzask funkcjonariusza nie mógł go powstrzymać. Wiedział, że teraz walczy na śmierć i życie. I wcale nie chodziło o bycie złapanym. Jak wielka kara mogła grozić za włamanie do grobu? Grzywna? Więzienie w zawiasach? W rzeczywistości stawka była znacznie większa. Nie zatrzymałby się nawet, gdyby gliniarz zaczął strzelać. Wydawało mu się, że tamten właśnie go przed tym ostrzega, lecz adrenalina odebrała mu słuch. W czaszce wręcz dudniła mu pulsująca krew.
Pędził przed siebie jedną z głównych alejek. Po bokach ciągnęły się rzędy kamiennych figur, ponurych aniołów oraz cherubinów. Cienie przeszłości. Szpiczaste czubki dawnych obelisków kierowały w niebo nieme pretensje. Czas pochylił je, pozbawiwszy pionu. Ta część cmentarza od niedawna była porządkowana oraz sukcesywnie restaurowana. Pamięć o przeszłości to również pamięć o zmarłych… Śmierć to wspólna przyszłość całej ludzkości.
Ból przedramienia rozlał się na całe ciało mężczyzny. Być może rana rozszerzyła się i ponownie zaczęła intensywnie krwawić. Od krwi miał chyba mokrą całą bluzę oraz górę spodni. Lodowaty pot spływał mu wzdłuż kręgosłupa. W płucach brakowało powietrza.
Biegł co sił, lecz zaczęły plątać mu się nogi. Zataczał się jak pijany. Kroki pędzącego policjanta wybrzmiewały coraz bliżej. Gliniarz nie musiał strzelać, gdyż nie miał już wątpliwości, że go dopadnie. Chyba że…
Mężczyzna gwałtownie skręcił między nagrobki. Wysokie krzyże rozdzielało tylko kilkadziesiąt centymetrów i musiał się między nimi przecisnąć. Nagły ruch sprawił, że zakręciło mu się w głowie. Stracił orientację, jakby zdzielono go czymś w czerep. Chciał się chwycić granitowej tablicy, lecz jego dłoń przecięła pustkę.
Ciężko dysząc, upadł na ziemię. Był żałosny. Nie mógł nawet unieść dłoni, by się obronić. Ułamek sekundy później policjant wypadł zza nagrobka i się zatrzymał. W dłoni ściskał pistolet. A może były to jedynie kajdanki?
– Co ty chciałeś, do cholery, zrobić? – syknął. – Jesteś cholernym zboczeńcem? Dorywasz się do trupów?
– Nie, ja…
– Zamknij się. Na kolana.
Mężczyzna usiłował się podnieść, lecz nie był w stanie. Przypominał chrabąszcza rzuconego na plecy, który daremnie próbuje się obrócić.
– Wstawaj.
– Ale ja…
– Wstawaj!
– Proszę nie podchodzić. Naprawdę… Proszę tego nie robić. Niech pan…
Policjant się zawahał. Być może to krótkie zastanowienie uratowało mu życie. W momencie, gdy wykonał ruch w stronę mężczyzny, nastąpiła eksplozja. Niewielka detonacja wystarczyła, aby oderwać głowę ściganego.
DZIEŃ 2
6
Deryło doczytał do końca ostatnią stronę raportu. Zawsze prosił, by przynoszono je w formie drukowanej, gdyż nie znosił lektury z monitora. Z wiekiem coraz trudniej było mu dopasować właściwe okulary, a poza tym ostatnio wprowadzone programy komputerowe przekraczały jego umiejętności informatyczne. Nieustannie, zamiast zaznaczyć fragment tekstu, usuwał go albo kopiował. Przewinięcie w górę lub w dół kończyło się powrotem do samego początku lub przeskoczeniem na sam koniec dokumentu. Nie miał do tego cierpliwości. Poza tym uważał, że w pewnym momencie życia nie wypada się już uczyć nowinek technologicznych. Lepiej skupić się na tym, na czym się znało.
Komisarz był już w wieku emerytalnym. To znaczy zależało to ponoć od sposobu wyliczeń oraz decyzji kadr, ale te miały go w odpowiednim czasie wezwać do swoich upiornych, zionących aktami czeluści. Nie czekał na to. Dla niego emerytura równała się niebytowi. Co miałby robić? Zaszyć się w jakimś domku nad jeziorem i łowić ryby? Okej, gdyby tylko dopuszczono połowy przy użyciu granatów albo lasek dynamitu… A może miałby zachodzić spacerem na plac Litewski i grać w karty lub szachy? Od paru lat niemal nie spotykało się tam już podstarzałych hazardzistów.
Nie miał pomysłu na emeryturę i piekielnie się jej bał. Wiedział, że w chwili, gdy odejdzie ze służby, ciężar codzienności spadnie na niego niczym betonowy sufit. Pustka mieszkania, brak kontaktu z jedyną córką i śmierć żony staną się znacznie bardziej namacalne. Od wielu miesięcy udawało mu się odsuwać ich świadomość gdzieś na bok. Oddawał się pracy, wyrabiał nadgodziny i zarywał noce. Ostatni urlop okazał się katastrofą. Zbyt dużo czasu, zbyt dużo myśli…
Przeczesał palcami krótkie, posiwiałe włosy i ponownie chwycił raport. Wydarł ze zszywek ostatnią kartkę, po czym zaczął składać z niej żurawia origami. Było to jedno z jego natręctw i sposób na uporządkowanie myśli.
– Co o tym sądzisz?
Głos Sofii Dmitris przywołał go do rzeczywistości. Policjantka została przydzielona do jego zespołu w miejsce Tamary Haler. Choć udało im się poprowadzić kilka spraw, Deryło nadal nie potrafił się do niej przekonać. Czasem irytowały go jej wesołość oraz beztroska. W końcu nie tylko nazwisko łączyło Dmitris z Bałkanami. Miała smoliste, kręcone włosy, wydatny nos, ciemną cerę oraz mocny podbródek. Świat lustrowała rozbawionym spojrzeniem czarnych oczu. Do tego smakowała życie, jakby nieustannie była po kieliszku grappy albo sambuki.
– Facet chciał się wyżyć ze zwłokami – bąknął Deryło. – Ot co.
– A wybuch, który urwał mu głowę, to od emocji?
– Nie wiem. Może przegiął z jakimś fetyszem.
Raport był świeży i nie zawierał zbyt wielu konkretów. Kryminalistycy jeszcze badali miejsce przestępstwa. Ciało niedawno trafiło do zakładu medycyny sądowej, a wyniki autopsji powinny spłynąć do końca dnia. Oczywiście bez wyników toksykologii i jej podobnych dziedzin, których sprostanie wymaganiom laboratoryjnym zajmowało czasem tygodnie.
Prawdę powiedziawszy, Deryło przeczytał raport dość pobieżnie. Sprawa została mu przydzielona przed paroma godzinami i zamierzał poczekać na więcej informacji. Teraz to inni mieli pracować na niego. To był ten krótki moment w każdym śledztwie, kiedy to nie policja wysuwała się na pierwszy plan.
– Co robimy? – dopytała Dmitris. Podkomisarz już dwukrotnie przeczytała każdy dokument przesłany na wewnętrzną skrzynkę pocztową.
– Nic – odparł Deryło cierpko. – Czekamy.
– Czekamy?
– Wy w Grecji robicie to najlepiej, prawda? Śpiesz się powoli i tak dalej…
– Wiesz, że pochodzę z Macedonii – odfuknęła Dmitris. – Poza tym nie znoszę czekania. Ono jest jak… Jak… Jak trzymanie na widelcu paprykowanej kiełbaski, która jest zbyt gorąca, by ją ugryźć.
Deryło machnął ręką. Wypowiadane całkowicie poważnym tonem porównania Sofii były niezrównane. Dwadzieścia lat temu zapewne pokładałby się z nich ze śmiechu.
– Chcesz nazwać trupa kiełbaską? – zapytał, mnąc złożonego żurawia. – To miałaś na myśli?
– Nie, ja tylko…
– Ty tylko co? – burknął, po czym podniósł się z fotela. Zrobiło mu się głupio przez własną szorstkość, więc zaraz dodał: – Skoro marzysz o tym, żeby coś robić, zapewnię ci rozrywkę. Chodź.
– Dokąd?
– Czy naprawdę musisz nieustannie pytać?
– Nie. Po prostu jestem ciekawa.
– W raporcie nie napisano jednego…
– Czego?
– Niech cię cholera, Sofio. Liczę, że to ty zaczniesz odpowiadać na moje pytania.
Chwilę później oboje wyszli z komisariatu i skierowali się prosto na parking. W Deryle powoli ożywała chęć łowów. Pragnął jak najszybciej złapać trop, choć miał złe przeczucie, dokąd ten może go zaprowadzić. Był jak dzikie zwierzę, które powoli trawiło ostatnią zdobycz i rozglądało się za następną. Tyle że w tym starciu on również mógł zostać ofiarą.
Ciąg dalszy w wersji pełnej