APOKALIPSA 1939. POCZĄTEK - ebook
APOKALIPSA 1939. POCZĄTEK - ebook
Radosław Wiśniewski (rocznik '74) towarzyszy polskim żołnierzom września '39 podczas bitew, odwrotów, chwil chwały i klęski.Jest wszędzie tam, gdzie coś się dzieje. Ze sztabów wraz z rozkazami wyrusza na pierwszą linię, a to, co dostrzega, zapisuje i w niniejszej książce dzieli się z nami wiedzą i wrażeniami. Nie znajdziemy tu suchego, lakonicznego tonu historyka.
Wiśniewski pisze o znanych nam bohaterach jak o braciach lub synach.Dostrzega ich wady, ale nie przestaje ich rozumieć i szanować. Choć zna fakty, nieustannie w nich wierzy, trzyma kciuki za udaną przeprawę, szczęśliwe lądowanie czy skuteczną szarżę.
To dziennik świadka historii, w którym z przeróżnych źródeł wyłania się obraz wojny – każdy z nas o niej słyszał, a dziś w niezwykły sposób może ją przeżyć i zrozumieć więcej. A jest nam to potrzebne, bo przecież to, że wojna naprawdę się skończyła, wcale nie jest takie oczywiste. Na pewno kiedyś się zaczęła… Bardzo osobista w tonie, emocjonalna gawęda Radka Wiśniewskiego o polskim Wrześniu. Autor opowiada historie, z których możemy być dumni i takie, których trzeba się wstydzić. Obrazowo, surowo ukazuje odwagę i tchórzostwo, egoizm i wielkoduszność, bohaterstwo i zwykłą ludzką małość. Przy tym wszystkim rzecz jasna stoi po stronie herosów: chce, abyśmy zapamiętali nazwiska Ludwika Głowackiego, Jana Bołbotta, Stanisława Dąbka, Józefa Kustronia i wielu innych, mniej znanych, a jakże wartych zadumy bohaterów tej tragicznej wojny. Ja będę pamiętał.
Marcin Ciszewski
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65904-68-3 |
Rozmiar pliku: | 3,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zlęknięci, dumni, zdumieni, znękani.
Ktoś krzyknął nagle: Wracamy! To zdrada!
Ktoś – Naprzód! – woła, a ktoś jęczy – Biada!
Inny znów ściany czerwonej dotyka
I nim coś powie – bezszelestnie znika.
Czyśmy za wolno szli, czy pobłądzili,
Czy iść przestali we zwątpienia chwili,
Czy wszystko złudą było czy omamem
I tylko w myślach weszliśmy w tę bramę –
Nie wiem i nie wie chyba nikt na świecie,
Choć wszyscy wszystko oglądali przecież.
Dość, że się toniom w pionie stać znudziło,
W chwil kilka mokrą szmatą nas przykryło
I ciężkiej ciszy przytrzasnęły drzwi
Jakby nas wchłonął kubeł pełen krwi!
(Jacek Kaczmarski, Przejście Polaków przez Morze Czerwone)Wojna musi wybuchnąć
Tego wtedy jeszcze nikt nie wiedział, ale wojna musiała wybuchnąć. Chociażby dlatego, że gospodarka niemiecka produkowała masowo broń dla błyskawicznie rozbudowywanej armii. Hitlera ostrzegano, że system ekonomiczny nie jest w stanie tego wytrzymać i musi być zasilany kolejnymi rabunkami. Inaczej załamie się, a wraz z nim przywództwo wodza i jego partii, i odżyje być może widmo tego, co jest najgorszym koszmarem nieudanego malarza – jakiś rodzaj rewolucji ludowej na wzór rosyjskiej. Austria, Czechosłowacja były łapanymi w biegu podporami, dzięki którym biegacz ciągle się nie przewracał. Wchłonięcie ich gospodarek i systemów walutowych odsuwało to załamanie o kolejne miesiące, lata, ale prawda jest taka, że rozbuchane wydatki, które pchnęły gospodarkę naprzód i dały Niemcom dobrobyt, oznaczały rozwój pod zastaw, na kredyt. Ten kredyt miała spłacić w przyszłości armia. Bo armia, w którą się inwestuje na taką skalę, budując w ciągu czterech lat z niczego sześć dywizji pancernych i cztery lekkie, które różniły się od pancernych tylko nieznacznie mniejszą ilością czołgów – nie może stać bezczynnie, ponieważ wówczas przynosi straty. Musi podbijać. Ale nie jest jeszcze gotowa na starcie z Zachodem. Dlatego Polskę trzeba rzucić na kolana w 7, 10 maksymalnie 14 dni, zatrzasnąć błyskawiczne okrążenie na lewym brzegu Wisły i tam zniszczyć Polaków, tak jak Francuzów w 1871 roku pod Sedanem. Łupinkę należy zmiażdżyć. Raz-dwa. Zanim ktokolwiek ochłonie, zanim napadnięty zdoła zmobilizować swoje rezerwy, wyjść w pole i okopać się w tym polu.
Dlatego wojna miała wybuchnąć 26 sierpnia rano. Taki rozkaz jeszcze 25 sierpnia koło 14:00 potwierdził sam Hitler. To z tego powodu szkolny pancernik „Schleswig-Holstein” przypłynął z kurtuazyjną wizytą do Gdańska w przeddzień planowanej daty rozpoczęcia działań zbrojnych, czyli 25 sierpnia. Jednak 25 sierpnia o godzinie 18:00 świat obiegła wiadomość o tym, że Polska zawarła z Wielką Brytanią traktat sojuszniczy, a niemal w tym samym czasie, co do godziny, do Hitlera dotarł list od Benito Mussoliniego, w którym pisał, że Włochy nie są gotowe do wojny i że do niej nie przystąpią. To było przykre zaskoczenie dla Führera. Hitler podjął decyzję, że potrzebuje więcej czasu na zmobilizowanie swojego potencjału militarnego, i nakazał w trybie natychmiastowym przełożyć inwazję na Polskę z 26 sierpnia na 1 września. Rankiem tego dnia do działań zbrojnych mogło przystąpić nie więcej niż 37 dywizji niemieckich. Wprawdzie były gotowe wszystkie dywizje szybkie – pancerne, lekkie i zmotoryzowane, ale mogło zabraknąć piechoty na pierwszorzędnych kierunkach uderzenia, a istniało prawdopodobieństwo, że Polacy mogliby przerzucić siły na najbardziej zagrożone kierunki i powstrzymać główne natarcie. Na dokładkę stan polskiej obrony był w znacznej mierze zagadką. Polska nie ogłosiła wprawdzie powszechnej mobilizacji, ale to wcale nie znaczyło, że do wojny się nie szykuje. Dlatego Hitler chciał mieć więcej wojska w pierwszej linii, chciał zwiększyć swoją wyjściową przewagę. Chodziło o to, żeby zmiażdżyć pierwszy rzut przeciwnika, następnie wyrzucić daleko przed siebie podjazdy i wydzielone oddziały czołgów oraz zmotoryzowanej piechoty, nawet bez wsparcia artylerii, ale z łącznością i z lotnictwem, szczególnie tym szturmowym. One miały zastąpić artylerię, gdyby było trzeba, a przy okazji siać panikę, zamieszanie, dezorganizację. Piechota miała zajmować teren, likwidować punkty oporu, których nie dałoby się zająć z marszu, podczas gdy łączone formacje pancerno-motorowe miały obezwładniać sieć komunikacyjną, łączności, destabilizować prace tyłów i koniec końców wywołać panikę i bezładny odwrót. Całość w obecnej sytuacji nie powinna trwać dłużej niż dwa tygodnie. Bo tyle mniej więcej, według obliczeń sztabowców, trwałaby mobilizacja powszechna i koncentracja armii francuskiej, za plecami której pewnie nieco wolniej zbierałaby się armia brytyjska. Dlatego około godzin wieczornych Hitler podjął nagłą decyzję, którą natychmiast przekazano dalej.
Ale rozkaz o odwołaniu ataku na Polskę nie doszedł do wszystkich niemieckich oddziałów na czas. Szczególnie tych dywersyjnych, rekrutowanych z mniejszości niemieckiej w Polsce, z którą łączność była co najmniej utrudniona i nie bezpośrednia. Do takiego nieudanego ataku doszło w rejonie Jabłonkowa, gdzie Niemcy chcieli zająć strategicznie ważny tunel w rejonie miejscowości Mosty. Tunel kolejowy został prewencyjnie zaminowany kilka dni wcześniej przez saperów z 21 Dywizji Piechoty dowodzonej przez generała Józefa Kustronia. Codziennie po przejechaniu ostatniego planowego pociągu saperzy uzbrajali ładunki w tunelu. W rejonie stacji Mosty stale dyżurowała drużyna z 4 Pułku Strzelców Podhalańskich. Niemieccy dywersanci w liczbie około 30, do których nie dotarł rozkaz o przełożeniu ataku na Polskę, w nocy z 25 na 26 sierpnia ostrzelali stację w Mostach i próbowali ją opanować. Na moment im się to udało, ale jedna z telefonistek, z aparatu ukrytego w podziemiach budynku poinformowała o sytuacji polskie dowództwo, zaś Niemcy zorientowali się, że mimo nadawania przez radio umówionego sygnału – obiecana pomoc regularnych oddziałów nie nadchodzi, i wycofali się w kierunku Słowacji. Generał Kustroń domagał się od władz niemieckich stawienia się na rozmowy dowódcy wojskowego nadzorującego sąsiedni obszar i ukarania winnych prowokacji. Niemcy przysłali na rozmowy kapitana piechoty, co samo w sobie było dla generała obraźliwe. Ostatecznie generała Kustronia przeprosił pisemnie dowódca niemieckiej 7 Dywizji Piechoty Eugen Ott, nazywając starcie incydentem spowodowanym przez „niepoczytalnego osobnika”. Tym osobnikiem był Leutnant Hans Albrecht Herzer, odznaczony krzyżem żelaznym jako jeden z pierwszych żołnierzy niemieckich. Podobno to odznaczenie nie miało nic wspólnego z akcją w Mostach, ale też w oficjalnych dokumentach żadnej takiej akcji nie było.
Lecz nie był to jedyny taki przypadek. Na przykład 26 sierpnia o piątej rano do Komendy Głównej Straży Granicznej w Warszawie dotarł telefonogram z komendy w Tczewie informujący o próbie przejechania pięciu niemieckich czołgów przez most w Kramrowie Polskim. Most został wysadzony. Komenda Straży Granicznej w Katowicach o dziesiątej rano tego samego dnia raportowała trzy incydenty z użyciem broni palnej i próbę porwania parowozu. To ostatnie zdarzenie prawdopodobnie miało związek z napadem niemieckim na Mosty i próbą opanowania tunelu pod Przełęczą Jabłonkowską, bowiem mowa jest w meldunku, że porywacze chcieli poprowadzić parowóz torem w stronę stacji po słowackiej stronie.
Trudno powiedzieć, jak zostało to wzmożenie prowokacji odczytane w polskim sztabie. Czy wiedziano, że to odpryski planowanej inwazji, czy to chwilowe nasilenie akcji umknęło uwadze wywiadu i sztabów? Dyplomatów? Prowokacje graniczne w sierpniu były już chlebem powszednim, ale wojna nie była pewna. Równie dobrze mogła być to kolejna zagrywka na wytrącenie gracza z równowagi, prowokowanie jakiegoś dyplomatycznego lub militarnego błędu, testowanie granic wytrzymałości psychicznej.
Napięcie rosło. 27 sierpnia reprezentacja polski wygrała mecz piłki nożnej w Węgrami 4:2. Powszechny entuzjazm. Może nawet było w emocjonalnych reakcjach na ten mecz coś z poczucia, że jak w nogę potrafimy ograć wicemistrzów świata, to i jakby wojna wybuchła, to… Dzień później, 28 sierpnia niemiecki dywersant podłożył bombę na dworcu kolejowym w Tarnowie, wybuch ładunku zabił 20 osób, a ranił 35. Gdyby nie to, że pociąg z Krakowa spóźnił się o osiem minut – liczba ofiar byłaby większa. Jedna trzecia budynku dworca uległa całkowitemu zniszczeniu. Dywersant, Antoni Guzy, Niemiec z Bielska-Białej został ujęty tego samego dnia. Nie potrafił wskazać konkretnych współpracowników poza człowiekiem ze Skoczowa o nazwisku Neuman, z którym odebrał dwie walizki z materiałami wybuchowymi w Krakowie. Wiele więcej się nie dowiemy, bo on sam znika gdzieś w okolicach 4 września, być może rozstrzelany tuż przed wkroczeniem Niemców do Tarnowa. Ale to już za dalekie wycieczki w czasie.
29 sierpnia zostaje przez polskie władze ogłoszona mobilizacja powszechna. Nie było komórek, emaili, pagerów, tylko plakaty, które polecono rozwiesić wieczorem we wszystkich miejscowościach. Pod naciskiem ambasadorów i attachés wojskowych Francji i Wielkiej Brytanii odwołano mobilizację, żeby nie dawać Niemcom pretekstu do rozpoczęcia wojny. Jeszcze wierzono w misje ostatniej szansy, mediację Watykanu, cud opamiętania. Nikt nie mógł mieć pewności co do tego, że wojna jest w zasadzie pewna, że tylko ją przełożono o kilka dni. Ale Hitler jedynie powtarzał swoje żądania, a nawet rozszerzał je – ceną za pokój nie tylko miał być Gdańsk i korytarz pomorski, ale także Górny Śląsk. Dla wszystkich było oczywiste, że jest to eskalowanie żądań do poziomu, który jest nieakceptowalny dla jego rozmówców. W gruncie rzeczy Hitler wygłaszał kolejne ultimatum. To już nie była nowa pozycja negocjacyjna, ale szukanie pretekstu do zerwania jakichkolwiek rozmów, do powiedzenia „nie miałem innego wyjścia, jak dać rozkaz do ataku”. W związku z tym już następnego dnia, wobec fiaska wszelkich alianckich wysiłków dyplomatycznych, ogłoszono w Polsce ponownie mobilizację powszechną, a jej pierwszym dniem 31 sierpnia. Późno. Do tego z niepotrzebnym zamieszaniem na początku. Ale oczywiście nie było tak, że armia miała się nagle pojawić w polu z dnia na dzień. Tajemnicą polskiego sztabu było to, że dzięki rozlicznym niejawnym formom mobilizacji jeszcze przed ogłoszeniem mobilizacji powszechnej spora część wielkich jednostek w różnym stopniu ukompletowania była w już polu.
Marynarka, kawaleria, saperzy, łączność, częściowo artyleria, wielkie jednostki piechoty i kawalerii stacjonujące nad samą granicą i lotnictwo były mobilizowane od marca. W dniach 23 i 24 sierpnia ogłoszono kolejne etapy mobilizacji alarmowej, przeprowadzanej w trybie doręczania określonym osobom kart w odpowiednich kolorach – zielonym, brązowym, żółtym, niebieskim, czerwonym i czarnym. To dlatego mimo chełpliwych komunikatów niemieckiej propagandy z pierwszych dni wojny, często powtarzanych w powojennej literaturze anglosaskiej, polskie lotnictwo, chociaż słabe, nieliczne oraz w znacznej mierze przestarzałe, nie zostało zniszczone pierwszym uderzeniem Luftwaffe na własnych lotniskach. Nie mogło tak być, bowiem od kilku dni zarówno obsługa naziemna, jak i same samoloty przebywały na lotniskach polowych, których namierzenie, mimo niemal absolutnego panowania przez Niemców w powietrzu, nie było wcale takie łatwe. Nadgraniczne mosty, mostki, przepusty, wiadukty od trzeciej dekady sierpnia były minowane. Całą wiosnę i lato trwała gorączkowa rozbudowa przewidywanych pozycji obrony. Bo w wielu miejscach z układu dróg, lasów, rzek i jezior wprawny dowódca mógł przewidzieć ruchy przeciwnika i wypatrzyć na mapie dobre miejsca, by się tym ruchom przeciwstawić. Podobno pułkownik Julian Filipowicz, dowódca Wołyńskiej Brygady Kawalerii, która przybyła w ramach mobilizacji niejawnej 18 i 19 sierpnia w okolice na północ od Częstochowy, od samego początku upatrywał pola swojej pierwszej nadgranicznej bitwy w rejonie wsi Mokra, Wilkowice, Miedzno – chociaż rozkaz w ten konkretnie rejon przesunął jego żołnierzy dopiero 30 sierpnia. Gdzieś nad wysychającymi biebrzańskimi bagnami kończono nocami budowę schronów w rejonie Nowogrodu, Strękowej Góry. Wwożono nocą, podobno furmanką, na skłon wzgórza pancerną kopułę, może zdjętą tymczasowo z jakiegoś schronu pozycji „Stołpce” albo „Sarny” na dalekich Kresach. Milczą dzieje, jakiego urządzenia użyto, żeby ten pancerny dzwon podnieść i złożyć na właściwym miejscu. Wiele rzeczy można było przyspieszyć, ale niestety beton, z którego były robione schrony na Śląsku, nad Osą, pod Mławą, pod Węgierską Górką musiał mieć czas, aby wyschnąć, związać się. A i samą skorupę z betonu trzeba było zamknąć metalowymi zasuwami, drzwiami, wyposażyć w wentylację, żywność, podstawy i lawety dla broni, łączność – inaczej była tylko skorupą.
Do końca towarzyszyło temu zamieszanie: wsiadanie, wysiadanie, krzyżujące się w ostatniej chwili eszelony, transporty, które stały na stacji, i te, które toczyły się dwa razy w tę samą stronę. Na mapach widać tylko linie niebieskie i czerwone, jakby jedni drugich widzieli, czekali na siebie, a przecież to było do ostatniego momentu zgadywanie intencji i ugrupowania przeciwnika. Tymczasem o ile wiedza polskich sztabów, jak miały wykazać nadchodzące wydarzenia, była dosyć dokładna, to sztaby niemieckie miały rozpoznaną nie więcej niż połowę polskich jednostek. A do tego w ostatniej niemal chwili wiele jednostek pod bombami zmieniało swoją dyslokację. Na przykład 13 Dywizja Piechoty jeszcze w noc poprzedzającą wojnę znajduje się pod Toruniem, ale zostanie przerzucona w rejon Tomaszowa Mazowieckiego. Kresowa Brygada Kawalerii jeszcze 1 września jest w swoich garnizonach – pojawi się za kilka dni na skrzydle Armii „Łódź” nad Wartą. 22 Dywizja Piechoty z Kresów zostanie przerzucona na skrzydło Armii „Kraków”. Włącza się już wielka mapa. Ona będzie wracać, trzeba będzie jakoś nadążać. Nadchodzi Blitzkrieg. 31 sierpnia o północy mniej więcej na swoich stanowiskach znajdowała się niecała połowa przewidzianych polskim planem mobilizacyjnym jednostek, w transportach i ośrodkach zapasowych była reszta. Mało? Mobilizację ogłoszono 29 sierpnia, odwołano i następnego dnia ogłoszono znowu. Bałagan na samym początku. Tymczasem Niemcy już pousuwali zapory drogowe po swojej stronie granicy, słychać pomruk czołgowych i samochodowych motorów w miejscach koncentracji. Ale o zaskoczeniu nie ma już mowy. Cud, że się udało.
To wszystko nie działo się za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. To był skomplikowany plan kolejowy, który musiał przewidzieć porządek załadunku, rozładunku, transportu, marszu na stacje. I mimo krytyki powojennej – to był bardzo dobry plan transportowy. Jedyny możliwy. Krytykowany za to, że stawiał na przepustowość linii, a nie zwartość transportowanych oddziałów, ale jakby jakiś duch czuwał, jakby ktoś miał intuicję, że napadnięty będzie musiał szybko postawić wszystko na nogi, żeby chociażby zaznaczyć swój opór. A to była możliwość, która spędzała sen z powiek polityków i wojskowych. Że jeżeli nie zaznaczy się oporu od razu, ale pozwoli się przeciwnikowi na wejście, to po pierwsze utraci się od razu bez walki sporą ilość środków i zapasów, pokaże się aliantom, że się nie chce walczyć, a być może temu, który czeka spokojnie za wschodnią granicą, że ryba nawet nie walczy, ale poddaje się. Co wtedy by było? Alianci nie wypowiadają wojny Niemcom, ZSRR wkracza od razu i całość zamyka się w ciągu tygodnia jako jakaś mało poważna wojenka na rubieżach Europy. Mówiąc brutalnie – polski żołnierz w pierwszej linii krwią miał zmusić świat do reakcji, miał sprawić, by wojna polsko-niemiecka stała się powszechną wojną narodów. Nie dlatego, żeby Polska mogła wygrać. Żeby mogła przetrwać. ●Zanim padły pierwsze strzały, „wynikła mgła”
Połowa sierpnia. Upał. 76 Kampfgeschwader wyposażony w bombowce nurkujące Junkers 87B „Stuka” od kilku dni przebywa na nowym dla siebie lotnisku koło Cottbus na Łużycach. Trzy eskadry brzydkich, pokracznych jednosilnikowych maszyn, z płatem łamanym jakby w spłaszczoną literę „w” z charakterystycznymi owiewkami kryjącymi stałe podwozie, nazywanymi czasem „łapciami”. Podobno nikt z polskich specjalistów po pierwszych doniesieniach wywiadu nie chciał wierzyć w istnienie i sens konstruowania tak pokracznego samolotu. Miał on jednak stać się symbolem nadciągającej apokalipsy, jedną z jej oznak, wiernym jeźdźcem. Twórcom chodziło o skonstruowanie samolotu, który byłby w stanie precyzyjnie zrzucić bombę w nieduży cel punktowy. Na przykład dom, zagajnik, baterie artylerii na stanowiskach. W latach trzydziestych wszyscy sobie zdawali sprawę, że zrzucanie bomb z lotu płaskiego czy koszącego ma wymiar raczej moralny, szczególnie gdy samoloty były mało liczne, a celowniki nieprecyzyjne. Prędkość samolotu względem ziemi, masa czynników zakłócających, jak wiatr, prądy powietrza, zmiana jego temperatury w zależności od wysokości – wszystko mogło wpłynąć na celność zrzutu bomby, a metody przeliczania punktu celowania nie były jeszcze zbyt złożone. Zwykły samolot mógł zrzucać bomby w miarę celnie z niskiego lotu, narażając się na przeciwdziałanie obrony przeciwlotniczej, a nawet karabinów maszynowych piechoty, albo mógł atakować z większej wysokości, gdzie był w miarę bezpieczny, ale precyzja zrzutu bomb pozostawiała wiele do życzenia.
Pomysł był rewelacyjnie prosty i zdaje się, że wpadło na niego wielu konstruktorów naraz. Samolot musiał się złożyć do lotu nurkowego, jak najbardziej stromego, i celowanie odbywało się po prostu… całym samolotem. Bomba musiała wisieć pod kadłubem, wtedy była pewność, że dzięki celowaniu maszyną bomba poleci dokładnie w założonym kierunku. Tuż nad ziemią pilot zwalniał ładunek i podrywał samolot do góry. Czasami, na przykład w amerykańskich bombowcach SBD „Dauntless”, bomba była montowana na ruchomym wysięgniku i w czasie lotu nurkowego wysuwała się na nim poza obrys kręgu śmigła, tak żeby nurkujący samolot sam się nie uszkodził po zrzucie ładunku. Zrzut musiał nastąpić najniżej jak się dało, aby wyeliminować wszelkie czynniki, które mogły zakłócić lot bomby. Już sama technika zrzutu bomby, pochylenie samolotu i skierowanie jego nosa niemal pionowo w dół musiały wywoływać piorunujące wrażenie na ludziach poddanych takiemu bombardowaniu. Bywało, że ludziom się zdawało, że samolot ulega awarii albo po prostu został trafiony przez obronę przeciwlotniczą i spada na swoją zgubę. A do tego Junkersy 87 miały zamontowane specjalne syreny włączane w czasie nurkowania, zaś bomby wyposażane były w specjalne rurki dla potęgowania świstu. Jakby tego było mało – „Stuka”, niemrawy w locie poziomym, w nurkowaniu potrafił osiągnąć nawet 600 kilometrów na godzinę i powietrze opływające niezgrabny kadłub samo wywoływało ogromny hałas. No i jeszcze ta sylwetka. Z dołu, pod kątem, przypominająca kontur jakiegoś drapieżnego ptaka, może sępa? Krogulca? Zły wygląd do złej, brudnej roboty.
Dzisiaj, 15 sierpnia 1939 roku, 1, 2 i 3 eskadra pułku I/76 ma wykonać pokazowe bombardowanie ćwiczebne na poligonie Neuhammer, obecnie Świętoszów. Rozgrzewane są silniki, ostatnią odprawę przeprowadza kierujący dzisiejszym lotem ćwiczebnym Hauptman Walter Sigel. Kiedy kończy, obok pojawiają się lotnicy z patrolu pogodowego. Prognozy prognozami, ale nawet obecnie wysyła się patrol, który naocznie potwierdza stan zachmurzenia nad rejonem wykonania zadania. Sigel odbiera meldunek – podstawa chmur nad poligonem ma wynosić około 900 metrów, zachmurzenie dwie trzecie. Sigel przekazuje wszystkim ostatnie szczegóły lotu. Szyk eskadr, on prowadzi, wysokość dolotu 4000 metrów, nad celem nurkowanie prosto w chmury, po wyjściu z chmur szybka identyfikacja celów, zrzut ćwiczebnych bomb z betonu, potem utworzenie formacji powrotnej.
– Do maszyn, połamania karków! – rzucił podobno na koniec zwyczajowym życzeniem do swoich załóg.
Kolejno trzy eskadry wzbiły się w powietrze, najpierw 1, potem 2 i 3. Około godziny szóstej rano, będąc nad celem i formując szyk bojowy z marszowego, dowódca grupy ze swoim kluczem wychodzi na czoło, za nim ustawia się grupa, ale w zaburzonej kolejności – najpierw eskadra 2, potem 3 i na końcu 1, prowadzona przez Oberleutnanta Dietera Peltza. Dowódca grupy decyduje o rozpoczęciu ataku.
Samoloty jeden po drugim z głośnym wyciem silników i syren przechodzą z lotu poziomego do niemal pionowego nurkowania, przeciążenie wciska pilotów w fotele, krew odpływa z głowy. Dlatego właśnie samolot został wyposażony między innymi w system automatycznie wyprowadzający go z nurkowania – na wypadek gdyby pilot zemdlał w trakcie ataku. Ale tutaj nikt nie mdleje, to jeszcze nie jest prawdziwa akcja. Wchodzą w chmury warstwowe, z początku białe, potem coraz ciemniejsze, szare. Za moment wypadną po ich drugiej stronie, tuż przed oczami obserwatorów, i wykonają po raz kolejny pokazowo celne bombardowanie punktowych celów na poligonie. Mają zademonstrować, że posiadając takie wsparcie i łączność radiową, nawet wysforowane daleko przed swoje linie czołgi i piechota zmotoryzowana są w stanie obezwładnić każdy cel. „Stuka” to latająca artyleria pierwszej linii. Ma być blisko swoich kameraden z sił lądowych, blisko frontu i reagować na ich wezwanie. Jak straż ogniowa. Dlatego to niskie, wytrzymałe podwozie jest stałe, a nie chowane. Dla większej wytrzymałości. „Stuka” będzie operować z lotnisk polowych, tylko i wyłącznie. Dlatego nie skupiano się specjalnie na jego prędkości, zwrotności, urodzie, osiągach wysokościowych. To ma być armata ze skrzydłami. I to nie byle jaka. Bo jaka armata potrafi oddać taką salwę z 500-kilogramowego pocisku? A „Stuka” to potrafi. I jeszcze poprawi z karabinów maszynowych.
Samoloty nadal pędzą przez chmury prosto w dół, to nieprzyjemna chwila, nic nie widać, gdyby nie grawitacja, można by było stracić orientację co do kierunków w przestrzeni. To jest jeden z tych momentów, kiedy zmienia się gęstość czasu i zdaje się on rozciągać. Wiadomo, że trzeba być skupionym, bowiem wyjście z chmur nawet na wysokości kilkuset metrów daje zaledwie ułamek sekundy na wybór celu, korektę rozpędzonego samolotu, zrzut bomby i odbicie do góry, żeby nie roztrzaskać się o ziemię. Zatem sekundy rozciągają się w nieskończoność, jak to mówią w takich momentach narratorzy wojennych powieści, albo naprawdę przebijanie się przez chmury trwa strasznie długo. Nikt nie patrzy na wysokościomierz, bo on i tak wariuje w gwałtownym nurkowaniu. Aż nagle biel ustępuje i Sigel widzi ziemię. Ale blisko, bardzo blisko. Ziemia nie jest tam, gdzie się jej spodziewał, gdzie widziała ją eskadra rozpoznania meteo. Samolot dowódcy ma do niej zaledwie sto metrów, w zasadzie w chwili, kiedy to zrozumiał – jeszcze mniej, bo maszyna przecież pikuje z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę. Do wierzchołków drzew prosto pod sobą jest bardzo blisko. W jednej chwili ściąga na siebie drążek, wbija przycisk automatycznego wyjścia z nurkowania i drze się w mikrofon:
– Ziehen! Alles ziehen!
Czyli w wolnym tłumaczeniu – „Wyciągać! Wszyscy wyciągać!”, albo jak darł się wiele lat później pokładowy system o kolizji z ziemią w pewnym rządowym samolocie: „Pull up! Pull up!”. On może za pół sekundy zginie, ale za nim lecą tym samym kursem prosto w ziemię trzy eskadry, samolot za samolotem, klucz za kluczem i nic nie widzą, są przygotowani na wyjście z chmur na wysokości dziewięciuset metrów. Jednocześnie Sigel już wie, że zabraknie mu kilkunastu metrów, nie wyprowadzi samolotu nad wierzchołkami drzew, w kolejnym ułamku sekundy dostrzega niedużą przesiekę leśną i popycha tam samolot, wyrównuje dwa metry nad ziemią i pędzi nad leśną drogą, jakby miał zamiar na niej lądować, ma drzewa po obu stronach na szerokość skrzydeł. Odzyskuje kontrolę nad „Stuką”, odbija w górę, ale w tym czasie jego boczni – Oberleutnanci Eppen i Mueller nie mają tyle szczęścia i wpadają na drzewa. Pierwszy rozbija się i resztki samolotu zawisają na pniach sosen, drugi kończy lot w kuli ognia. Podobny los spotyka jeden po drugim pozostałe samoloty 2 eskadry i część 3 eskadry, chociaż z tej ostatniej kilku samolotom udaje się wcześniej przerwać nurkowanie i wyjść cało nad chmury. Słysząc wrzaski dowódcy, prowadzący 1 eskadrę Leutnant Hans Stepp przerywa nurkowanie jeszcze nad chmurami, wyrównuje lot i czeka. Ta eskadra długo krąży w oczekiwaniu na powracające samoloty swoich towarzyszy, ale się nie doczeka. Trzynaście samolotów, kolejno, niemal w tym samym miejscu roztrzaska się o ziemię, grzebiąc 13 pilotów i 13 strzelców pokładowych. Trzynaście wyszkolonych załóg, trzynaście nowych, prosto spod igły maszyn.
Kiedy Hitlerowi doniesiono o katastrofie na poligonie w Neuhammer, podobno wstał i dłuższy czas patrzył w okno w milczeniu. Powołany jeszcze tego samego dnia specjalny sąd wojenny miał zbadać sprawę. Składowi przewodniczył były dowódca Legionu „Condor” w Hiszpanii Hugo Sperle. Sąd nie znalazł winnych. Uznano, że w przeciągu godziny między powrotem eskadry pogodowej a dolotem eskadr bojowych pojawiła się mgła przygruntowa. „Wynikła mgła”, jak by to powiedział wiele lat później jeden z pilotów pewnego rządowego samolotu. Było to, jak uznał specjalny sąd wojenny pod przewodem Sperlego, zdarzenie z kategorii losowych, które zawsze mogą się przytrafić. Sąd orzekł ponadto, że dowódca lotu – Walter Sigel – zrobił wszystko, co się dało, by ostrzec i uratować swoich ludzi. Ostatecznie na lotniska wróciła część 3 i wszystkie samoloty 1 eskadry. Można założyć, że gdyby Sigel miał gorszy refleks – wszyscy by zginęli tego dnia pod Świętoszowem.
A tak, cudem ocalony Walter Sigel mógł 17 dni później, 1 września 1939 roku przed świtem, zasiąść za sterami swojego „Stukasa”, objuczonego tym razem już prawdziwymi bombami, i poprowadzić 29 maszyn z lotniska Strachowice pod Wrocławiem, w kierunku niczego niepodejrzewającego, śpiącego, bezbronnego polskiego miasteczka Wieluń. ●Zaczęło się w Łapach. Opowieść Babci Jadwigi
Babcia Jadwiga była zawsze wesoła, rubaszna, skora do dowcipów i chyba rzadko zdarzały jej się chwile powagi, a może tak mi się wydawało jako wnukowi, może taka była dla mnie, nawet kiedy umierała na raka płuc w szpitalu przy ulicy Kolejowej we Wrocławiu. Nawet wtedy. Leżała z rurkami z tlenem przy nosie, z jedną nogą odkrytą, bo rak dusił i wydawało się jej, że jest gorąco, i wskazując na moją ówczesną dziewczynę, komenderowała jak w wojsku:
– Murzyn, wachlować! Murzyn, nie wachlować!
A kiedy niosłem na pogrzebie urnę z popiołami babci po kremacji, nie umiałem się powstrzymać od uśmiechu, bo w głowie nawracała jak zdarta płyta hipotetyczna wymiana zdań z babcią Jadwigą, którą mógłbym teraz przeprowadzić.
– Jak się czujesz, babcia, w tej urnie?
– A wiesz – odpowiadała w mojej głowie ochrypłym od lat palenia fajek głosem – …jakaś zgaszona…
I śmialiśmy się oboje, mimo że szliśmy w kondukcie pogrzebowym. Ja z trudem trzymając mięśnie twarzy na wodzy, a babcia Jadzia w mojej głowie śmiała się jak to ona, całą sobą, kaszląc do taktu, bo lata kopcenia klubowych zrobiły swoje. Kiedy z nią rozmawiałem przez telefon i opowiadaliśmy sobie wulgarne dowcipy, nikt nie mógł uwierzyć, że rozmawiałem ze swoją babcią, lat osiemdziesiąt. „Co to za babcia?” – widziałem w oczach pytanie. A ja w myślach odpowiadałem: „A taka babcia z poprawczaka”. Tak, bo kiedyś przyszła z pracy na obiad do swojej mamy, a mojej prababci na ulicę Cichą w Brzegu w nowym fryzie, jakiejś paskudnej ondulacji trwałej, i zapytała, jak wygląda, a że wyglądała fatalnie, to powiedziałem, że jakby cię babcia przed terminem z poprawczaka wypuścili. Na to ona się roześmiała i odwdzięczyła się naszym stałym tekstem:
– Raduś, będziesz bity!
A ja na to automatycznym odzewem:
– Babcia, a kto ci rękę rozhuśta?
Byłem pewnie za młody i za głupi, żeby pytać, żeby zadawać bardzo ważne pytania, zapisywać odpowiedzi. Tak to jest, kiedy chce się zapytać człowieka o tyle rzeczy, to on już nie żyje albo jest zniszczony chorobą, nie pamięta, konfabuluje. No, ale jedną opowieść babcia powtarzała kilka razy, dlatego zapamiętałem. Przed wojną rodzina babci Jadwigi mieszkała w miejscowości Łapy pod Białymstokiem. Jej ojciec, mój pradziadek Franciszek Szopf był tam policjantem, jej mama, moja prababcia Sabina z domu Koziuk zajmowała się domem i dziećmi – oprócz babci chłopakami – Staszkiem, Zbyszkiem i Lutkiem. Nie znam adresu. Kilka lat temu krążyłem po współczesnych Łapach od centrum miasteczka po przedmieścia, gdzieś koło węzła kolejowego, bocznic, przypatrywałem się uważnie domom, szacując, który z nich mógł tutaj stać przed wojną. W domowych szpargałach zachowało się jedno, jak się wydaje jedyne zdjęcie rodzinne przed domem, zakładam, że w Łapach. W tle widać drewnianą, raczej dość lichą ścianę, otwarte okno, w oknie firankę. Nie mam żadnej pewności, że na tym zdjęciu jest ktoś z rodziny, zdjęcia nie mówią. Widać, że były wyrwane z albumów, na odwrotnych stronach zostały zaschnięte strupy kleju do kartonu. Patrzą na mnie z tych zdjęć ludzie zdecydowani, wyprostowani, w sztucznych pozach w atelier fotografa, czasem w kilku miejscach – w bardziej naturalnych, swobodnych. Dlatego pamiętam to zdjęcie przed domem. Ktoś tam stoi w mundurze, ktoś siedzi na drewnianym krześle, w tle widać kawałek ulicy, chyba brukowanej, za ulicą jakby otwarta przestrzeń.
Dlatego, kiedy błądząc, trafiłem w Łapach na ciągnącą się wzdłuż bocznic kolejowych ulicę podpułkownika Stanisława Nilskiego-Łapińskiego, wówczas pewnie jakiegoś innego imienia, poczułem, że to mogło być tutaj. Po lewej tory, magazyny, bocznice, wieża ciśnień. Po prawej bieda-ogródki ze śladami zabudowy, parterowych, względnie piętrowych domków z drewna, w sam raz takich, na jakie mogło być stać biedne państwo polskie dla swoich urzędników na krawędzi Kresów. Bo przecież Podlasie to przedsionek kresowej ziemi. Stawałem przed każdym z nich, odwracałem się w stronę torów, obracałem w pamięci tę jedyną fotografię, zastanawiałem się, czy to mogło być tutaj. Takie miałem silne poczucie, tak mówiło serce, że to gdzieś tu zaczynała się i zarazem kończyła historia mojej rodziny. Policja państwowa w Łapach była ostatnim przydziałem służbowym mojego pradziadka Franciszka, o czym nie wiedziała jeszcze Jadzia, która miała wówczas 11 lat, ani Sabina, żona Franciszka, latem 1939 roku lat równo 39, czyli młodsza niż ja teraz, kiedy piszę te słowa, o sześć lat.
– Słuchaj, wnuku-zbuku – mówiła wiele lat później babcia Jadwiga, kiedy kończyła jeść obiad u swojej mamy w Brzegu, przy ulicy Cichej 2, a ja, żeby jej towarzyszyć do autobusu na dworzec, pakowałem właśnie gorące ziemniaki prosto z talerza do kieszeni kurtki. – Wojna nie zaczęła się pierwszego września o czwartej rano.
– Nie? – Patrzyłem na nią pytająco, wzrokiem pełnym wyższości, bo co tam „babcia z poprawczaka”, mogła mi powiedzieć o historii. Przecież wiedziałem już wszystko. Przeczytałem wówczas dziesiątki tomików serii „Żołtego Tygrysa” i miałem poczucie wszechwiedzy. To poczucie, które jest wspólne wszystkim głupcom i ignorantom.
– Nie – odpowiedziała, wstając od stołu, dziękując swojej mamie, a mojej prababci za obiad i chwytając siatkę z plastikowymi kółkami zamiast uszu – wojna zaczęła się dwudziestego ósmego sierpnia w Łapach.
– Serio? – podtrzymałem rozmowę, nieco znudzony, bo wolałem z babcią się wygłupiać niż toczyć poważne rozmowy, w których uprzejmość nakazywała nie wchodzić w polemikę. Wychodziliśmy już z poniemieckiego domu, schodami, wzdłuż których poręcze poczerniałe były od brudu z wycierających je rąk, gdzie czuć zawsze było łajno kur, które ciotka z dołu trzymała w pomieszczeniu, które łączyło klatkę schodową z ogrodem na zapleczu domu, a za Niemca było letnią kuchnią.
Musiał być kwiecień, może maj, było ciepło, zbliżała się trzecia, skręciliśmy w dół ślepej ulicy Cichej, żeby dojść nią do ulicy Pstrowskiego, obecnie Lwowskiej, i tą ulicą dotrzeć za kolejne dwieście metrów na przystanek linii 0B, która dowoziła ludzi z tzw. „osiedla” na dworzec. „Osiedle” z kolei przed wojną, co odkrywaliśmy z kolegami, było budowane dla ludzi obsługujących pobliskie lotnisko i bazę Luftwaffe. Tak musiało być, bo jedna z piwnic każdej z poniemieckich willi miała znacznie obniżony strop i była wzmocniona stalowymi szynami, bywało, że miała płytę pancerną od strony ogrodu i zasuwy. Oni wiedzieli, że w tej wojnie nie będą oszczędzali takich miasteczek, więc nie będą mogli liczyć też na to, że ktoś oszczędzi ich, i byli gotowi. Wyjąłem z kieszeni ziemniaka, zagryzłem i zapytałem:
– No to jak było z tą wojną?
– Pierwsze bomby poleciały dwudziestego ósmego sierpnia. Samolot przyleciał nad Łapy, miał dwa motory, chyba robił zdjęcia, a na koniec zrzucił bomby koło miasta, trafiły w pole, zabiły dwie krowy i pastucha.
– A jak się nazywał?
– Raduś, a skąd ja mam wiedzieć? Kto by pamiętał imię pastucha, ale wiem, bo widziałam ten samolot, słyszałam wybuchy i potem całe miasto mówiło o tych krowach i pastuchu, pastuszku w sumie, bo to chłopczyk był.
– Eeeee, to jaka tam wojna – odpowiedziałem, zawiedziony. Wojna przecież to są żołnierze w hełmach, o zaciętych obliczach, mają mundury jak z filmów, nie robią kupy, nie sikają i nie popuszczają ze strachu, zakładają bagnet na broń albo do ostatka mierzą w nadjeżdżające czołgi przez lunetkę celowniczą działka przeciwpancernego. Wojna to przecież nie jest pastuch i dwie krowy zabici na polu przypadkową bombą.
Nadjechał autobus, stary, kanciasty jelcz na licencji Berlieta, z pociętymi żyletkami siedziskami ze skaju i wyrysowanymi na siedzeniach penisami, wulgarnymi słowami oraz wyznaniami miłości. Czasami zdarzało się, że nie tylko odprowadzałem babcię na przystanek, ale wsiadałem razem z nią i jechałem na dworzec, żeby spokojnie wrócić sobie na piechotę do domu, ciesząc się ładną pogodą i kompletnym bezmiarem czasu, w jakim się pławiłem, nie wiedząc, co czynię. Tak było i tym razem. Ta wojna, ten pastuch i dwie krowy domagały się jakiegoś uzupełnienia.
– A potem wojna przyszła naprawdę – dodała babcia już w autobusie. – Pierwszego dnia wojny samoloty nadleciały nad dworzec, zakłady naprawcze taboru kolejowego i tory kolejowe. Nie wiedzieliśmy, gdzie biec. Do domu? Dom z drewna nic nam nie pomoże. Mama powiedziała, żeby kłaść się głowami w stronę ziemi, w stronę ziemi, a ja głupia położyłam się na plecach.
– Dlaczego na plecach?
– Bo ja nie wiedziałam, jak ten cały nalot wygląda, ja byłam dzieckiem i mnie to ciekawiło…
– No i?
– I to było straszne. Bo widziałam samoloty i bomby, jak się od nich odrywały, i jak leżałam na tej ziemi na plecach, to każda bomba leciała prosto na mnie, na moją twarz, i kiedy wybuchały gdzieś obok, to cała ziemia drżała, poruszała się razem ze mną, a ja myślałam, że to nie ma końca, jak widziałam kolejną i kolejną bombę. Już nigdy później się tak bardzo nie bałam. Nigdy. Ani tu, ani na Syberii. I jak były kolejne naloty, to już zawsze się kładłam twarzą do ziemi.
– A ktoś zginął wtedy? – zapytałem, bo strach babci jako jedenastoletniej dziewczynki wydawał mi się zbyt mało wyrazisty dla kolejnej opowieści o wojnie.
– Podobno fryzjer, dwie rodziny, w których domy trafiły bomby, kilku kolejarzy, bo to był dzień wypłat…
– Aha – powiedziałem, wysiadłem z babcią z autobusu przy dworcu, przełknąłem drugiego ziemniaka, który w międzyczasie stał się już ledwo ciepły. – To cześć, babcia!
– No cześć – uśmiechnęła się i dodała rymowanką: – idę coś zjeeeść…
– Okej – dorzuciłem, a babcia nachyliła się do mnie, konfidencjonalnym półszeptem dodając odzew naszej mamrotki:
– Gdzie stoisz, tam lej!
Zaśmialiśmy się przestronnie, jak by to powiedział Stachura, i rozeszliśmy się, ja poszedłem drogą wzdłuż magazynów kolejowych i bocznic stacji kolejowej w Brzegu, dawniej Brieg, w stronę domu, a babcia Jadwiga na peron, gdzie lada moment miał wjechać pociąg do Wrocławia, dawniej Breslau.
Gdy byłem starszy, może na etapie, kiedy uznałem, że czas pojechać do Łap samemu i zobaczyć miejsce, gdzie ta historia, moja historia się zaczęła i skończyła, sprawdzałem w dokumentach, relacjach opowieść babci – ale nic mi do siebie nie pasowało. Ani ten pastuch, ani dwie krowy 28 sierpnia, ani to bombardowanie Łap 1 września. Relacje potwierdzały bombardowanie 2 i 5 września, gdzieś znalazłem ślad informacji o śmierci fryzjera, o wypłacie dla kolejarzy, ale nie w tych dniach, o których mówiła babcia Jadwiga. Z kolei w meldunkach z sieci dozoru, które organizowała obrona przeciwlotnicza kraju, Łapy pojawiają się dwa razy – raz 7, a drugi raz 9 września, przy czym wydaje się, że ten drugi meldunek jest uzupełnieniem meldunków z 7 września. Jest mowa o bombardowaniu transportu wojska i pociągu sanitarnego, wzmianka o zabitych dziewięciu żołnierzach i 14 mieszkańcach miasta. Mowa jest o braku łączności z posterunkami i o tym, że całe miasto płonie. Nie trafiono ani razu warsztatów kolejowych ani wieży ciśnień.
Jedno jest pewne. Nie należy kłaść się na plecach w czasie bombardowania. ●