Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

APOKALIPSA 1939. POCZĄTEK - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 kwietnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,90

APOKALIPSA 1939. POCZĄTEK - ebook

Radosław Wiśniewski (rocznik '74) towarzyszy polskim żołnierzom września '39 podczas bitew, odwrotów, chwil chwały i klęski.Jest wszędzie tam, gdzie coś się dzieje. Ze sztabów wraz z rozkazami wyrusza na pierwszą linię, a to, co dostrzega, zapisuje i w niniejszej książce dzieli się z nami wiedzą i wrażeniami. Nie znajdziemy tu suchego, lakonicznego tonu historyka.

Wiśniewski pisze o znanych nam bohaterach jak o braciach lub synach.Dostrzega ich wady, ale nie przestaje ich rozumieć i szanować. Choć zna fakty, nieustannie w nich wierzy, trzyma kciuki za udaną przeprawę, szczęśliwe lądowanie czy skuteczną szarżę.

To dziennik świadka historii, w którym z przeróżnych źródeł wyłania się obraz wojny – każdy z nas o niej słyszał, a dziś w niezwykły sposób może ją przeżyć i zrozumieć więcej. A jest nam to potrzebne, bo przecież to, że wojna naprawdę się skończyła, wcale nie jest takie oczywiste. Na pewno kiedyś się zaczęła… Bardzo osobista w tonie, emocjonalna gawęda Radka Wiśniewskiego o polskim Wrześniu. Autor opowiada historie, z których możemy być dumni i takie, których trzeba się wstydzić. Obrazowo, surowo ukazuje odwagę i tchórzostwo, egoizm i wielkoduszność, bohaterstwo i zwykłą ludzką małość. Przy tym wszystkim rzecz jasna stoi po stronie herosów: chce, abyśmy zapamiętali nazwiska Ludwika Głowackiego, Jana Bołbotta, Stanisława Dąbka, Józefa Kustronia i wielu innych, mniej znanych, a jakże wartych zadumy bohaterów tej tragicznej wojny. Ja będę pamiętał.
Marcin Ciszewski

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65904-68-3
Rozmiar pliku: 3,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Idziemy rzędem wzdłuż krwistych otchłani –

Zlęknięci, dumni, zdumieni, znękani.

Ktoś krzyknął nagle: Wracamy! To zdrada!

Ktoś – Naprzód! – woła, a ktoś jęczy – Biada!

Inny znów ściany czerwonej dotyka

I nim coś powie – bezszelestnie znika.

Czyśmy za wolno szli, czy pobłądzili,

Czy iść przestali we zwątpienia chwili,

Czy wszystko złudą było czy omamem

I tylko w myślach weszliśmy w tę bramę –

Nie wiem i nie wie chyba nikt na świecie,

Choć wszyscy wszystko oglądali przecież.

Dość, że się toniom w pionie stać znudziło,

W chwil kilka mokrą szmatą nas przykryło

I ciężkiej ciszy przytrzasnęły drzwi

Jakby nas wchłonął kubeł pełen krwi!

(Jacek Kaczmarski, Przejście Polaków przez Morze Czerwone)Wojna musi wybuchnąć

Tego wte­dy jesz­cze nikt nie wie­dział, ale woj­na mu­sia­ła wy­buch­nąć. Cho­ciaż­by dla­te­go, że go­spo­dar­ka nie­miec­ka pro­du­ko­wa­ła ma­so­wo broń dla bły­ska­wicz­nie roz­bu­do­wy­wa­nej ar­mii. Hi­tle­ra ostrze­ga­no, że sys­tem eko­no­micz­ny nie jest w sta­nie tego wy­trzy­mać i musi być za­si­la­ny ko­lej­ny­mi ra­bun­ka­mi. Ina­czej za­ła­mie się, a wraz z nim przy­wódz­two wo­dza i jego par­tii, i od­ży­je być może wid­mo tego, co jest naj­gor­szym kosz­ma­rem nie­uda­ne­go ma­la­rza – ja­kiś ro­dzaj re­wo­lu­cji lu­do­wej na wzór ro­syj­skiej. Au­stria, Cze­cho­sło­wa­cja były ła­pa­ny­mi w bie­gu pod­po­ra­mi, dzię­ki któ­rym bie­gacz cią­gle się nie prze­wra­cał. Wchło­nię­cie ich go­spo­da­rek i sys­te­mów wa­lu­to­wych od­su­wa­ło to za­ła­ma­nie o ko­lej­ne mie­sią­ce, lata, ale praw­da jest taka, że roz­bu­cha­ne wy­dat­ki, któ­re pchnę­ły go­spo­dar­kę na­przód i dały Niem­com do­bro­byt, ozna­cza­ły roz­wój pod za­staw, na kre­dyt. Ten kre­dyt mia­ła spła­cić w przy­szło­ści ar­mia. Bo ar­mia, w któ­rą się in­we­stu­je na taką ska­lę, bu­du­jąc w cią­gu czte­rech lat z ni­cze­go sześć dy­wi­zji pan­cer­nych i czte­ry lek­kie, któ­re róż­ni­ły się od pan­cer­nych tyl­ko nie­znacz­nie mniej­szą ilo­ścią czoł­gów – nie może stać bez­czyn­nie, po­nie­waż wów­czas przy­no­si stra­ty. Musi pod­bi­jać. Ale nie jest jesz­cze go­to­wa na star­cie z Za­cho­dem. Dla­te­go Pol­skę trze­ba rzu­cić na ko­la­na w 7, 10 mak­sy­mal­nie 14 dni, za­trza­snąć bły­ska­wicz­ne okrą­że­nie na le­wym brze­gu Wi­sły i tam znisz­czyć Po­la­ków, tak jak Fran­cu­zów w 1871 roku pod Se­da­nem. Łu­pin­kę na­le­ży zmiaż­dżyć. Raz-dwa. Za­nim kto­kol­wiek ochło­nie, za­nim na­pad­nię­ty zdo­ła zmo­bi­li­zo­wać swo­je re­zer­wy, wyjść w pole i oko­pać się w tym polu.

Dla­te­go woj­na mia­ła wy­buch­nąć 26 sierp­nia rano. Taki roz­kaz jesz­cze 25 sierp­nia koło 14:00 po­twier­dził sam Hi­tler. To z tego po­wo­du szkol­ny pan­cer­nik „Schle­swig-Hol­ste­in” przy­pły­nął z kur­tu­azyj­ną wi­zy­tą do Gdań­ska w przed­dzień pla­no­wa­nej daty roz­po­czę­cia dzia­łań zbroj­nych, czy­li 25 sierp­nia. Jed­nak 25 sierp­nia o go­dzi­nie 18:00 świat obie­gła wia­do­mość o tym, że Pol­ska za­war­ła z Wiel­ką Bry­ta­nią trak­tat so­jusz­ni­czy, a nie­mal w tym sa­mym cza­sie, co do go­dzi­ny, do Hi­tle­ra do­tarł list od Be­ni­to Mus­so­li­nie­go, w któ­rym pi­sał, że Wło­chy nie są go­to­we do woj­ny i że do niej nie przy­stą­pią. To było przy­kre za­sko­cze­nie dla Füh­re­ra. Hi­tler pod­jął de­cy­zję, że po­trze­bu­je wię­cej cza­su na zmo­bi­li­zo­wa­nie swo­je­go po­ten­cja­łu mi­li­tar­ne­go, i na­ka­zał w try­bie na­tych­mia­sto­wym prze­ło­żyć in­wa­zję na Pol­skę z 26 sierp­nia na 1 wrze­śnia. Ran­kiem tego dnia do dzia­łań zbroj­nych mo­gło przy­stą­pić nie wię­cej niż 37 dy­wi­zji nie­miec­kich. Wpraw­dzie były go­to­we wszyst­kie dy­wi­zje szyb­kie – pan­cer­ne, lek­kie i zmo­to­ry­zo­wa­ne, ale mo­gło za­brak­nąć pie­cho­ty na pierw­szo­rzęd­nych kie­run­kach ude­rze­nia, a ist­nia­ło praw­do­po­do­bień­stwo, że Po­la­cy mo­gli­by prze­rzu­cić siły na naj­bar­dziej za­gro­żo­ne kie­run­ki i po­wstrzy­mać głów­ne na­tar­cie. Na do­kład­kę stan pol­skiej obro­ny był w znacz­nej mie­rze za­gad­ką. Pol­ska nie ogło­si­ła wpraw­dzie po­wszech­nej mo­bi­li­za­cji, ale to wca­le nie zna­czy­ło, że do woj­ny się nie szy­ku­je. Dla­te­go Hi­tler chciał mieć wię­cej woj­ska w pierw­szej li­nii, chciał zwięk­szyć swo­ją wyj­ścio­wą prze­wa­gę. Cho­dzi­ło o to, żeby zmiaż­dżyć pierw­szy rzut prze­ciw­ni­ka, na­stęp­nie wy­rzu­cić da­le­ko przed sie­bie pod­jaz­dy i wy­dzie­lo­ne od­dzia­ły czoł­gów oraz zmo­to­ry­zo­wa­nej pie­cho­ty, na­wet bez wspar­cia ar­ty­le­rii, ale z łącz­no­ścią i z lot­nic­twem, szcze­gól­nie tym sztur­mo­wym. One mia­ły za­stą­pić ar­ty­le­rię, gdy­by było trze­ba, a przy oka­zji siać pa­ni­kę, za­mie­sza­nie, dez­or­ga­ni­za­cję. Pie­cho­ta mia­ła zaj­mo­wać te­ren, li­kwi­do­wać punk­ty opo­ru, któ­rych nie da­ło­by się za­jąć z mar­szu, pod­czas gdy łą­czo­ne for­ma­cje pan­cer­no-mo­to­ro­we mia­ły obez­wład­niać sieć ko­mu­ni­ka­cyj­ną, łącz­no­ści, de­sta­bi­li­zo­wać pra­ce ty­łów i ko­niec koń­ców wy­wo­łać pa­ni­kę i bez­ład­ny od­wrót. Ca­łość w obec­nej sy­tu­acji nie po­win­na trwać dłu­żej niż dwa ty­go­dnie. Bo tyle mniej wię­cej, we­dług ob­li­czeń szta­bow­ców, trwa­ła­by mo­bi­li­za­cja po­wszech­na i kon­cen­tra­cja ar­mii fran­cu­skiej, za ple­ca­mi któ­rej pew­nie nie­co wol­niej zbie­ra­ła­by się ar­mia bry­tyj­ska. Dla­te­go oko­ło go­dzin wie­czor­nych Hi­tler pod­jął na­głą de­cy­zję, któ­rą na­tych­miast prze­ka­za­no da­lej.

Ale roz­kaz o od­wo­ła­niu ata­ku na Pol­skę nie do­szedł do wszyst­kich nie­miec­kich od­dzia­łów na czas. Szcze­gól­nie tych dy­wer­syj­nych, re­kru­to­wa­nych z mniej­szo­ści nie­miec­kiej w Pol­sce, z któ­rą łącz­ność była co naj­mniej utrud­nio­na i nie bez­po­śred­nia. Do ta­kie­go nie­uda­ne­go ata­ku do­szło w re­jo­nie Ja­błon­ko­wa, gdzie Niem­cy chcie­li za­jąć stra­te­gicz­nie waż­ny tu­nel w re­jo­nie miej­sco­wo­ści Mo­sty. Tu­nel ko­le­jo­wy zo­stał pre­wen­cyj­nie za­mi­no­wa­ny kil­ka dni wcze­śniej przez sa­pe­rów z 21 Dy­wi­zji Pie­cho­ty do­wo­dzo­nej przez ge­ne­ra­ła Jó­ze­fa Ku­stro­nia. Co­dzien­nie po prze­je­cha­niu ostat­nie­go pla­no­we­go po­cią­gu sa­pe­rzy uzbra­ja­li ła­dun­ki w tu­ne­lu. W re­jo­nie sta­cji Mo­sty sta­le dy­żu­ro­wa­ła dru­ży­na z 4 Puł­ku Strzel­ców Pod­ha­lań­skich. Nie­miec­cy dy­wer­san­ci w licz­bie oko­ło 30, do któ­rych nie do­tarł roz­kaz o prze­ło­że­niu ata­ku na Pol­skę, w nocy z 25 na 26 sierp­nia ostrze­la­li sta­cję w Mo­stach i pró­bo­wa­li ją opa­no­wać. Na mo­ment im się to uda­ło, ale jed­na z te­le­fo­ni­stek, z apa­ra­tu ukry­te­go w pod­zie­miach bu­dyn­ku po­in­for­mo­wa­ła o sy­tu­acji pol­skie do­wódz­two, zaś Niem­cy zo­rien­to­wa­li się, że mimo nada­wa­nia przez ra­dio umó­wio­ne­go sy­gna­łu – obie­ca­na po­moc re­gu­lar­nych od­dzia­łów nie nad­cho­dzi, i wy­co­fa­li się w kie­run­ku Sło­wa­cji. Ge­ne­rał Ku­stroń do­ma­gał się od władz nie­miec­kich sta­wie­nia się na roz­mo­wy do­wód­cy woj­sko­we­go nad­zo­ru­ją­ce­go są­sied­ni ob­szar i uka­ra­nia win­nych pro­wo­ka­cji. Niem­cy przy­sła­li na roz­mo­wy ka­pi­ta­na pie­cho­ty, co samo w so­bie było dla ge­ne­ra­ła ob­raź­li­we. Osta­tecz­nie ge­ne­ra­ła Ku­stro­nia prze­pro­sił pi­sem­nie do­wód­ca nie­miec­kiej 7 Dy­wi­zji Pie­cho­ty Eu­gen Ott, na­zy­wa­jąc star­cie in­cy­den­tem spo­wo­do­wa­nym przez „nie­po­czy­tal­ne­go osob­ni­ka”. Tym osob­ni­kiem był Leut­nant Hans Al­brecht He­rzer, od­zna­czo­ny krzy­żem że­la­znym jako je­den z pierw­szych żoł­nie­rzy nie­miec­kich. Po­dob­no to od­zna­cze­nie nie mia­ło nic wspól­ne­go z ak­cją w Mo­stach, ale też w ofi­cjal­nych do­ku­men­tach żad­nej ta­kiej ak­cji nie było.

Lecz nie był to je­dy­ny taki przy­pa­dek. Na przy­kład 26 sierp­nia o pią­tej rano do Ko­men­dy Głów­nej Stra­ży Gra­nicz­nej w War­sza­wie do­tarł te­le­fo­no­gram z ko­men­dy w Tcze­wie in­for­mu­ją­cy o pró­bie prze­je­cha­nia pię­ciu nie­miec­kich czoł­gów przez most w Kram­ro­wie Pol­skim. Most zo­stał wy­sa­dzo­ny. Ko­men­da Stra­ży Gra­nicz­nej w Ka­to­wi­cach o dzie­sią­tej rano tego sa­me­go dnia ra­por­to­wa­ła trzy in­cy­den­ty z uży­ciem bro­ni pal­nej i pró­bę po­rwa­nia pa­ro­wo­zu. To ostat­nie zda­rze­nie praw­do­po­dob­nie mia­ło zwią­zek z na­pa­dem nie­miec­kim na Mo­sty i pró­bą opa­no­wa­nia tu­ne­lu pod Prze­łę­czą Ja­błon­kow­ską, bo­wiem mowa jest w mel­dun­ku, że po­ry­wa­cze chcie­li po­pro­wa­dzić pa­ro­wóz to­rem w stro­nę sta­cji po sło­wac­kiej stro­nie.

Trud­no po­wie­dzieć, jak zo­sta­ło to wzmo­że­nie pro­wo­ka­cji od­czy­ta­ne w pol­skim szta­bie. Czy wie­dzia­no, że to od­pry­ski pla­no­wa­nej in­wa­zji, czy to chwi­lo­we na­si­le­nie ak­cji umknę­ło uwa­dze wy­wia­du i szta­bów? Dy­plo­ma­tów? Pro­wo­ka­cje gra­nicz­ne w sierp­niu były już chle­bem po­wsze­dnim, ale woj­na nie była pew­na. Rów­nie do­brze mo­gła być to ko­lej­na za­gryw­ka na wy­trą­ce­nie gra­cza z rów­no­wa­gi, pro­wo­ko­wa­nie ja­kie­goś dy­plo­ma­tycz­ne­go lub mi­li­tar­ne­go błę­du, te­sto­wa­nie gra­nic wy­trzy­ma­ło­ści psy­chicz­nej.

Na­pię­cie ro­sło. 27 sierp­nia re­pre­zen­ta­cja pol­ski wy­gra­ła mecz pił­ki noż­nej w Wę­gra­mi 4:2. Po­wszech­ny en­tu­zjazm. Może na­wet było w emo­cjo­nal­nych re­ak­cjach na ten mecz coś z po­czu­cia, że jak w nogę po­tra­fi­my ograć wi­ce­mi­strzów świa­ta, to i jak­by woj­na wy­bu­chła, to… Dzień póź­niej, 28 sierp­nia nie­miec­ki dy­wer­sant pod­ło­żył bom­bę na dwor­cu ko­le­jo­wym w Tar­no­wie, wy­buch ła­dun­ku za­bił 20 osób, a ra­nił 35. Gdy­by nie to, że po­ciąg z Kra­ko­wa spóź­nił się o osiem mi­nut – licz­ba ofiar by­ła­by więk­sza. Jed­na trze­cia bu­dyn­ku dwor­ca ule­gła cał­ko­wi­te­mu znisz­cze­niu. Dy­wer­sant, An­to­ni Guzy, Nie­miec z Biel­ska-Bia­łej zo­stał uję­ty tego sa­me­go dnia. Nie po­tra­fił wska­zać kon­kret­nych współ­pra­cow­ni­ków poza czło­wie­kiem ze Sko­czo­wa o na­zwi­sku Neu­man, z któ­rym ode­brał dwie wa­liz­ki z ma­te­ria­ła­mi wy­bu­cho­wy­mi w Kra­ko­wie. Wie­le wię­cej się nie do­wie­my, bo on sam zni­ka gdzieś w oko­li­cach 4 wrze­śnia, być może roz­strze­la­ny tuż przed wkro­cze­niem Niem­ców do Tar­no­wa. Ale to już za da­le­kie wy­ciecz­ki w cza­sie.

29 sierp­nia zo­sta­je przez pol­skie wła­dze ogło­szo­na mo­bi­li­za­cja po­wszech­na. Nie było ko­mó­rek, ema­ili, pa­ge­rów, tyl­ko pla­ka­ty, któ­re po­le­co­no roz­wie­sić wie­czo­rem we wszyst­kich miej­sco­wo­ściach. Pod na­ci­skiem am­ba­sa­do­rów i at­ta­chés woj­sko­wych Fran­cji i Wiel­kiej Bry­ta­nii od­wo­ła­no mo­bi­li­za­cję, żeby nie da­wać Niem­com pre­tek­stu do roz­po­czę­cia woj­ny. Jesz­cze wie­rzo­no w mi­sje ostat­niej szan­sy, me­dia­cję Wa­ty­ka­nu, cud opa­mię­ta­nia. Nikt nie mógł mieć pew­no­ści co do tego, że woj­na jest w za­sa­dzie pew­na, że tyl­ko ją prze­ło­żo­no o kil­ka dni. Ale Hi­tler je­dy­nie po­wta­rzał swo­je żą­da­nia, a na­wet roz­sze­rzał je – ceną za po­kój nie tyl­ko miał być Gdańsk i ko­ry­tarz po­mor­ski, ale tak­że Gór­ny Śląsk. Dla wszyst­kich było oczy­wi­ste, że jest to eska­lo­wa­nie żą­dań do po­zio­mu, któ­ry jest nie­ak­cep­to­wal­ny dla jego roz­mów­ców. W grun­cie rze­czy Hi­tler wy­gła­szał ko­lej­ne ul­ti­ma­tum. To już nie była nowa po­zy­cja ne­go­cja­cyj­na, ale szu­ka­nie pre­tek­stu do ze­rwa­nia ja­kich­kol­wiek roz­mów, do po­wie­dze­nia „nie mia­łem in­ne­go wyj­ścia, jak dać roz­kaz do ata­ku”. W związ­ku z tym już na­stęp­ne­go dnia, wo­bec fia­ska wszel­kich alianc­kich wy­sił­ków dy­plo­ma­tycz­nych, ogło­szo­no w Pol­sce po­now­nie mo­bi­li­za­cję po­wszech­ną, a jej pierw­szym dniem 31 sierp­nia. Póź­no. Do tego z nie­po­trzeb­nym za­mie­sza­niem na po­cząt­ku. Ale oczy­wi­ście nie było tak, że ar­mia mia­ła się na­gle po­ja­wić w polu z dnia na dzień. Ta­jem­ni­cą pol­skie­go szta­bu było to, że dzię­ki roz­licz­nym nie­jaw­nym for­mom mo­bi­li­za­cji jesz­cze przed ogło­sze­niem mo­bi­li­za­cji po­wszech­nej spo­ra część wiel­kich jed­no­stek w róż­nym stop­niu ukom­ple­to­wa­nia była w już polu.

Ma­ry­nar­ka, ka­wa­le­ria, sa­pe­rzy, łącz­ność, czę­ścio­wo ar­ty­le­ria, wiel­kie jed­nost­ki pie­cho­ty i ka­wa­le­rii sta­cjo­nu­ją­ce nad samą gra­ni­cą i lot­nic­two były mo­bi­li­zo­wa­ne od mar­ca. W dniach 23 i 24 sierp­nia ogło­szo­no ko­lej­ne eta­py mo­bi­li­za­cji alar­mo­wej, prze­pro­wa­dza­nej w try­bie do­rę­cza­nia okre­ślo­nym oso­bom kart w od­po­wied­nich ko­lo­rach – zie­lo­nym, brą­zo­wym, żół­tym, nie­bie­skim, czer­wo­nym i czar­nym. To dla­te­go mimo cheł­pli­wych ko­mu­ni­ka­tów nie­miec­kiej pro­pa­gan­dy z pierw­szych dni woj­ny, czę­sto po­wta­rza­nych w po­wo­jen­nej li­te­ra­tu­rze an­glo­sa­skiej, pol­skie lot­nic­two, cho­ciaż sła­be, nie­licz­ne oraz w znacz­nej mie­rze prze­sta­rza­łe, nie zo­sta­ło znisz­czo­ne pierw­szym ude­rze­niem Luft­waf­fe na wła­snych lot­ni­skach. Nie mo­gło tak być, bo­wiem od kil­ku dni za­rów­no ob­słu­ga na­ziem­na, jak i same sa­mo­lo­ty prze­by­wa­ły na lot­ni­skach po­lo­wych, któ­rych na­mie­rze­nie, mimo nie­mal ab­so­lut­ne­go pa­no­wa­nia przez Niem­ców w po­wie­trzu, nie było wca­le ta­kie ła­twe. Nad­gra­nicz­ne mo­sty, most­ki, prze­pu­sty, wia­duk­ty od trze­ciej de­ka­dy sierp­nia były mi­no­wa­ne. Całą wio­snę i lato trwa­ła go­rącz­ko­wa roz­bu­do­wa prze­wi­dy­wa­nych po­zy­cji obro­ny. Bo w wie­lu miej­scach z ukła­du dróg, la­sów, rzek i je­zior wpraw­ny do­wód­ca mógł prze­wi­dzieć ru­chy prze­ciw­ni­ka i wy­pa­trzyć na ma­pie do­bre miej­sca, by się tym ru­chom prze­ciw­sta­wić. Po­dob­no puł­kow­nik Ju­lian Fi­li­po­wicz, do­wód­ca Wo­łyń­skiej Bry­ga­dy Ka­wa­le­rii, któ­ra przy­by­ła w ra­mach mo­bi­li­za­cji nie­jaw­nej 18 i 19 sierp­nia w oko­li­ce na pół­noc od Czę­sto­cho­wy, od sa­me­go po­cząt­ku upa­try­wał pola swo­jej pierw­szej nad­gra­nicz­nej bi­twy w re­jo­nie wsi Mo­kra, Wil­ko­wi­ce, Miedz­no – cho­ciaż roz­kaz w ten kon­kret­nie re­jon prze­su­nął jego żoł­nie­rzy do­pie­ro 30 sierp­nia. Gdzieś nad wy­sy­cha­ją­cy­mi bie­brzań­ski­mi ba­gna­mi koń­czo­no no­ca­mi bu­do­wę schro­nów w re­jo­nie No­wo­gro­du, Strę­ko­wej Góry. Wwo­żo­no nocą, po­dob­no fur­man­ką, na skłon wzgó­rza pan­cer­ną ko­pu­łę, może zdję­tą tym­cza­so­wo z ja­kie­goś schro­nu po­zy­cji „Stołp­ce” albo „Sar­ny” na da­le­kich Kre­sach. Mil­czą dzie­je, ja­kie­go urzą­dze­nia uży­to, żeby ten pan­cer­ny dzwon pod­nieść i zło­żyć na wła­ści­wym miej­scu. Wie­le rze­czy moż­na było przy­spie­szyć, ale nie­ste­ty be­ton, z któ­re­go były ro­bio­ne schro­ny na Ślą­sku, nad Osą, pod Mła­wą, pod Wę­gier­ską Gór­ką mu­siał mieć czas, aby wy­schnąć, zwią­zać się. A i samą sko­ru­pę z be­to­nu trze­ba było za­mknąć me­ta­lo­wy­mi za­su­wa­mi, drzwia­mi, wy­po­sa­żyć w wen­ty­la­cję, żyw­ność, pod­sta­wy i la­we­ty dla bro­ni, łącz­ność – ina­czej była tyl­ko sko­ru­pą.

Do koń­ca to­wa­rzy­szy­ło temu za­mie­sza­nie: wsia­da­nie, wy­sia­da­nie, krzy­żu­ją­ce się w ostat­niej chwi­li esze­lo­ny, trans­por­ty, któ­re sta­ły na sta­cji, i te, któ­re to­czy­ły się dwa razy w tę samą stro­nę. Na ma­pach wi­dać tyl­ko li­nie nie­bie­skie i czer­wo­ne, jak­by jed­ni dru­gich wi­dzie­li, cze­ka­li na sie­bie, a prze­cież to było do ostat­nie­go mo­men­tu zga­dy­wa­nie in­ten­cji i ugru­po­wa­nia prze­ciw­ni­ka. Tym­cza­sem o ile wie­dza pol­skich szta­bów, jak mia­ły wy­ka­zać nad­cho­dzą­ce wy­da­rze­nia, była do­syć do­kład­na, to szta­by nie­miec­kie mia­ły roz­po­zna­ną nie wię­cej niż po­ło­wę pol­skich jed­no­stek. A do tego w ostat­niej nie­mal chwi­li wie­le jed­no­stek pod bom­ba­mi zmie­nia­ło swo­ją dys­lo­ka­cję. Na przy­kład 13 Dy­wi­zja Pie­cho­ty jesz­cze w noc po­prze­dza­ją­cą woj­nę znaj­du­je się pod To­ru­niem, ale zo­sta­nie prze­rzu­co­na w re­jon To­ma­szo­wa Ma­zo­wiec­kie­go. Kre­so­wa Bry­ga­da Ka­wa­le­rii jesz­cze 1 wrze­śnia jest w swo­ich gar­ni­zo­nach – po­ja­wi się za kil­ka dni na skrzy­dle Ar­mii „Łódź” nad War­tą. 22 Dy­wi­zja Pie­cho­ty z Kre­sów zo­sta­nie prze­rzu­co­na na skrzy­dło Ar­mii „Kra­ków”. Włą­cza się już wiel­ka mapa. Ona bę­dzie wra­cać, trze­ba bę­dzie ja­koś na­dą­żać. Nad­cho­dzi Blitz­krieg. 31 sierp­nia o pół­no­cy mniej wię­cej na swo­ich sta­no­wi­skach znaj­do­wa­ła się nie­ca­ła po­ło­wa prze­wi­dzia­nych pol­skim pla­nem mo­bi­li­za­cyj­nym jed­no­stek, w trans­por­tach i ośrod­kach za­pa­so­wych była resz­ta. Mało? Mo­bi­li­za­cję ogło­szo­no 29 sierp­nia, od­wo­ła­no i na­stęp­ne­go dnia ogło­szo­no zno­wu. Ba­ła­gan na sa­mym po­cząt­ku. Tym­cza­sem Niem­cy już po­usu­wa­li za­po­ry dro­go­we po swo­jej stro­nie gra­ni­cy, sły­chać po­mruk czoł­go­wych i sa­mo­cho­do­wych mo­to­rów w miej­scach kon­cen­tra­cji. Ale o za­sko­cze­niu nie ma już mowy. Cud, że się uda­ło.

To wszyst­ko nie dzia­ło się za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdż­ki. To był skom­pli­ko­wa­ny plan ko­le­jo­wy, któ­ry mu­siał prze­wi­dzieć po­rzą­dek za­ła­dun­ku, roz­ła­dun­ku, trans­por­tu, mar­szu na sta­cje. I mimo kry­ty­ki po­wo­jen­nej – to był bar­dzo do­bry plan trans­por­to­wy. Je­dy­ny moż­li­wy. Kry­ty­ko­wa­ny za to, że sta­wiał na prze­pu­sto­wość li­nii, a nie zwar­tość trans­por­to­wa­nych od­dzia­łów, ale jak­by ja­kiś duch czu­wał, jak­by ktoś miał in­tu­icję, że na­pad­nię­ty bę­dzie mu­siał szyb­ko po­sta­wić wszyst­ko na nogi, żeby cho­ciaż­by za­zna­czyć swój opór. A to była moż­li­wość, któ­ra spę­dza­ła sen z po­wiek po­li­ty­ków i woj­sko­wych. Że je­że­li nie za­zna­czy się opo­ru od razu, ale po­zwo­li się prze­ciw­ni­ko­wi na wej­ście, to po pierw­sze utra­ci się od razu bez wal­ki spo­rą ilość środ­ków i za­pa­sów, po­ka­że się alian­tom, że się nie chce wal­czyć, a być może temu, któ­ry cze­ka spo­koj­nie za wschod­nią gra­ni­cą, że ryba na­wet nie wal­czy, ale pod­da­je się. Co wte­dy by było? Alian­ci nie wy­po­wia­da­ją woj­ny Niem­com, ZSRR wkra­cza od razu i ca­łość za­my­ka się w cią­gu ty­go­dnia jako ja­kaś mało po­waż­na wo­jen­ka na ru­bie­żach Eu­ro­py. Mó­wiąc bru­tal­nie – pol­ski żoł­nierz w pierw­szej li­nii krwią miał zmu­sić świat do re­ak­cji, miał spra­wić, by woj­na pol­sko-nie­miec­ka sta­ła się po­wszech­ną woj­ną na­ro­dów. Nie dla­te­go, żeby Pol­ska mo­gła wy­grać. Żeby mo­gła prze­trwać. ●Zanim padły pierwsze strzały, „wynikła mgła”

Poło­wa sierp­nia. Upał. 76 Kamp­fge­schwa­der wy­po­sa­żo­ny w bom­bow­ce nur­ku­ją­ce Jun­kers 87B „Stu­ka” od kil­ku dni prze­by­wa na no­wym dla sie­bie lot­ni­sku koło Cot­t­bus na Łu­ży­cach. Trzy eska­dry brzyd­kich, po­kracz­nych jed­no­sil­ni­ko­wych ma­szyn, z pła­tem ła­ma­nym jak­by w spłasz­czo­ną li­te­rę „w” z cha­rak­te­ry­stycz­ny­mi owiew­ka­mi kry­ją­cy­mi sta­łe pod­wo­zie, na­zy­wa­ny­mi cza­sem „łap­cia­mi”. Po­dob­no nikt z pol­skich spe­cja­li­stów po pierw­szych do­nie­sie­niach wy­wia­du nie chciał wie­rzyć w ist­nie­nie i sens kon­stru­owa­nia tak po­kracz­ne­go sa­mo­lo­tu. Miał on jed­nak stać się sym­bo­lem nad­cią­ga­ją­cej apo­ka­lip­sy, jed­ną z jej oznak, wier­nym jeźdź­cem. Twór­com cho­dzi­ło o skon­stru­owa­nie sa­mo­lo­tu, któ­ry był­by w sta­nie pre­cy­zyj­nie zrzu­cić bom­bę w nie­du­ży cel punk­to­wy. Na przy­kład dom, za­gaj­nik, ba­te­rie ar­ty­le­rii na sta­no­wi­skach. W la­tach trzy­dzie­stych wszy­scy so­bie zda­wa­li spra­wę, że zrzu­ca­nie bomb z lotu pła­skie­go czy ko­szą­ce­go ma wy­miar ra­czej mo­ral­ny, szcze­gól­nie gdy sa­mo­lo­ty były mało licz­ne, a ce­low­ni­ki nie­pre­cy­zyj­ne. Pręd­kość sa­mo­lo­tu wzglę­dem zie­mi, masa czyn­ni­ków za­kłó­ca­ją­cych, jak wiatr, prą­dy po­wie­trza, zmia­na jego tem­pe­ra­tu­ry w za­leż­no­ści od wy­so­ko­ści – wszyst­ko mo­gło wpły­nąć na cel­ność zrzu­tu bom­by, a me­to­dy prze­li­cza­nia punk­tu ce­lo­wa­nia nie były jesz­cze zbyt zło­żo­ne. Zwy­kły sa­mo­lot mógł zrzu­cać bom­by w mia­rę cel­nie z ni­skie­go lotu, na­ra­ża­jąc się na prze­ciw­dzia­ła­nie obro­ny prze­ciw­lot­ni­czej, a na­wet ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych pie­cho­ty, albo mógł ata­ko­wać z więk­szej wy­so­ko­ści, gdzie był w mia­rę bez­piecz­ny, ale pre­cy­zja zrzu­tu bomb po­zo­sta­wia­ła wie­le do ży­cze­nia.

Po­mysł był re­we­la­cyj­nie pro­sty i zda­je się, że wpa­dło na nie­go wie­lu kon­struk­to­rów na­raz. Sa­mo­lot mu­siał się zło­żyć do lotu nur­ko­we­go, jak naj­bar­dziej stro­me­go, i ce­lo­wa­nie od­by­wa­ło się po pro­stu… ca­łym sa­mo­lo­tem. Bom­ba mu­sia­ła wi­sieć pod ka­dłu­bem, wte­dy była pew­ność, że dzię­ki ce­lo­wa­niu ma­szy­ną bom­ba po­le­ci do­kład­nie w za­ło­żo­nym kie­run­ku. Tuż nad zie­mią pi­lot zwal­niał ła­du­nek i pod­ry­wał sa­mo­lot do góry. Cza­sa­mi, na przy­kład w ame­ry­kań­skich bom­bow­cach SBD „Daun­tless”, bom­ba była mon­to­wa­na na ru­cho­mym wy­się­gni­ku i w cza­sie lotu nur­ko­we­go wy­su­wa­ła się na nim poza ob­rys krę­gu śmi­gła, tak żeby nur­ku­ją­cy sa­mo­lot sam się nie uszko­dził po zrzu­cie ła­dun­ku. Zrzut mu­siał na­stą­pić naj­ni­żej jak się dało, aby wy­eli­mi­no­wać wszel­kie czyn­ni­ki, któ­re mo­gły za­kłó­cić lot bom­by. Już sama tech­ni­ka zrzu­tu bom­by, po­chy­le­nie sa­mo­lo­tu i skie­ro­wa­nie jego nosa nie­mal pio­no­wo w dół mu­sia­ły wy­wo­ły­wać pio­ru­nu­ją­ce wra­że­nie na lu­dziach pod­da­nych ta­kie­mu bom­bar­do­wa­niu. By­wa­ło, że lu­dziom się zda­wa­ło, że sa­mo­lot ule­ga awa­rii albo po pro­stu zo­stał tra­fio­ny przez obro­nę prze­ciw­lot­ni­czą i spa­da na swo­ją zgu­bę. A do tego Jun­ker­sy 87 mia­ły za­mon­to­wa­ne spe­cjal­ne sy­re­ny włą­cza­ne w cza­sie nur­ko­wa­nia, zaś bom­by wy­po­sa­ża­ne były w spe­cjal­ne rur­ki dla po­tę­go­wa­nia świ­stu. Jak­by tego było mało – „Stu­ka”, nie­mra­wy w lo­cie po­zio­mym, w nur­ko­wa­niu po­tra­fił osią­gnąć na­wet 600 ki­lo­me­trów na go­dzi­nę i po­wie­trze opły­wa­ją­ce nie­zgrab­ny ka­dłub samo wy­wo­ły­wa­ło ogrom­ny ha­łas. No i jesz­cze ta syl­wet­ka. Z dołu, pod ką­tem, przy­po­mi­na­ją­ca kon­tur ja­kie­goś dra­pież­ne­go pta­ka, może sępa? Kro­gul­ca? Zły wy­gląd do złej, brud­nej ro­bo­ty.

Dzi­siaj, 15 sierp­nia 1939 roku, 1, 2 i 3 eska­dra puł­ku I/76 ma wy­ko­nać po­ka­zo­we bom­bar­do­wa­nie ćwi­czeb­ne na po­li­go­nie Neu­ham­mer, obec­nie Świę­to­szów. Roz­grze­wa­ne są sil­ni­ki, ostat­nią od­pra­wę prze­pro­wa­dza kie­ru­ją­cy dzi­siej­szym lo­tem ćwi­czeb­nym Haupt­man Wal­ter Si­gel. Kie­dy koń­czy, obok po­ja­wia­ją się lot­ni­cy z pa­tro­lu po­go­do­we­go. Pro­gno­zy pro­gno­za­mi, ale na­wet obec­nie wy­sy­ła się pa­trol, któ­ry na­ocz­nie po­twier­dza stan za­chmu­rze­nia nad re­jo­nem wy­ko­na­nia za­da­nia. Si­gel od­bie­ra mel­du­nek – pod­sta­wa chmur nad po­li­go­nem ma wy­no­sić oko­ło 900 me­trów, za­chmu­rze­nie dwie trze­cie. Si­gel prze­ka­zu­je wszyst­kim ostat­nie szcze­gó­ły lotu. Szyk eskadr, on pro­wa­dzi, wy­so­kość do­lo­tu 4000 me­trów, nad ce­lem nur­ko­wa­nie pro­sto w chmu­ry, po wyj­ściu z chmur szyb­ka iden­ty­fi­ka­cja ce­lów, zrzut ćwi­czeb­nych bomb z be­to­nu, po­tem utwo­rze­nie for­ma­cji po­wrot­nej.

– Do ma­szyn, po­ła­ma­nia kar­ków! – rzu­cił po­dob­no na ko­niec zwy­cza­jo­wym ży­cze­niem do swo­ich za­łóg.

Ko­lej­no trzy eska­dry wzbi­ły się w po­wie­trze, naj­pierw 1, po­tem 2 i 3. Oko­ło go­dzi­ny szó­stej rano, bę­dąc nad ce­lem i for­mu­jąc szyk bo­jo­wy z mar­szo­we­go, do­wód­ca gru­py ze swo­im klu­czem wy­cho­dzi na czo­ło, za nim usta­wia się gru­pa, ale w za­bu­rzo­nej ko­lej­no­ści – naj­pierw eska­dra 2, po­tem 3 i na koń­cu 1, pro­wa­dzo­na przez Obe­rleut­nan­ta Die­te­ra Pelt­za. Do­wód­ca gru­py de­cy­du­je o roz­po­czę­ciu ata­ku.

Sa­mo­lo­ty je­den po dru­gim z gło­śnym wy­ciem sil­ni­ków i sy­ren prze­cho­dzą z lotu po­zio­me­go do nie­mal pio­no­we­go nur­ko­wa­nia, prze­cią­że­nie wci­ska pi­lo­tów w fo­te­le, krew od­pły­wa z gło­wy. Dla­te­go wła­śnie sa­mo­lot zo­stał wy­po­sa­żo­ny mię­dzy in­ny­mi w sys­tem au­to­ma­tycz­nie wy­pro­wa­dza­ją­cy go z nur­ko­wa­nia – na wy­pa­dek gdy­by pi­lot ze­mdlał w trak­cie ata­ku. Ale tu­taj nikt nie mdle­je, to jesz­cze nie jest praw­dzi­wa ak­cja. Wcho­dzą w chmu­ry war­stwo­we, z po­cząt­ku bia­łe, po­tem co­raz ciem­niej­sze, sza­re. Za mo­ment wy­pad­ną po ich dru­giej stro­nie, tuż przed ocza­mi ob­ser­wa­to­rów, i wy­ko­na­ją po raz ko­lej­ny po­ka­zo­wo cel­ne bom­bar­do­wa­nie punk­to­wych ce­lów na po­li­go­nie. Mają za­de­mon­stro­wać, że po­sia­da­jąc ta­kie wspar­cie i łącz­ność ra­dio­wą, na­wet wy­sfo­ro­wa­ne da­le­ko przed swo­je li­nie czoł­gi i pie­cho­ta zmo­to­ry­zo­wa­na są w sta­nie obez­wład­nić każ­dy cel. „Stu­ka” to la­ta­ją­ca ar­ty­le­ria pierw­szej li­nii. Ma być bli­sko swo­ich ka­me­ra­den z sił lą­do­wych, bli­sko fron­tu i re­ago­wać na ich we­zwa­nie. Jak straż ognio­wa. Dla­te­go to ni­skie, wy­trzy­ma­łe pod­wo­zie jest sta­łe, a nie cho­wa­ne. Dla więk­szej wy­trzy­ma­ło­ści. „Stu­ka” bę­dzie ope­ro­wać z lot­nisk po­lo­wych, tyl­ko i wy­łącz­nie. Dla­te­go nie sku­pia­no się spe­cjal­nie na jego pręd­ko­ści, zwrot­no­ści, uro­dzie, osią­gach wy­so­ko­ścio­wych. To ma być ar­ma­ta ze skrzy­dła­mi. I to nie byle jaka. Bo jaka ar­ma­ta po­tra­fi od­dać taką sal­wę z 500-ki­lo­gra­mo­we­go po­ci­sku? A „Stu­ka” to po­tra­fi. I jesz­cze po­pra­wi z ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych.

Sa­mo­lo­ty na­dal pę­dzą przez chmu­ry pro­sto w dół, to nie­przy­jem­na chwi­la, nic nie wi­dać, gdy­by nie gra­wi­ta­cja, moż­na by było stra­cić orien­ta­cję co do kie­run­ków w prze­strze­ni. To jest je­den z tych mo­men­tów, kie­dy zmie­nia się gę­stość cza­su i zda­je się on roz­cią­gać. Wia­do­mo, że trze­ba być sku­pio­nym, bo­wiem wyj­ście z chmur na­wet na wy­so­ko­ści kil­ku­set me­trów daje za­le­d­wie uła­mek se­kun­dy na wy­bór celu, ko­rek­tę roz­pę­dzo­ne­go sa­mo­lo­tu, zrzut bom­by i od­bi­cie do góry, żeby nie roz­trza­skać się o zie­mię. Za­tem se­kun­dy roz­cią­ga­ją się w nie­skoń­czo­ność, jak to mó­wią w ta­kich mo­men­tach nar­ra­to­rzy wo­jen­nych po­wie­ści, albo na­praw­dę prze­bi­ja­nie się przez chmu­ry trwa strasz­nie dłu­go. Nikt nie pa­trzy na wy­so­ko­ścio­mierz, bo on i tak wa­riu­je w gwał­tow­nym nur­ko­wa­niu. Aż na­gle biel ustę­pu­je i Si­gel wi­dzi zie­mię. Ale bli­sko, bar­dzo bli­sko. Zie­mia nie jest tam, gdzie się jej spo­dzie­wał, gdzie wi­dzia­ła ją eska­dra roz­po­zna­nia me­teo. Sa­mo­lot do­wód­cy ma do niej za­le­d­wie sto me­trów, w za­sa­dzie w chwi­li, kie­dy to zro­zu­miał – jesz­cze mniej, bo ma­szy­na prze­cież pi­ku­je z pręd­ko­ścią kil­ku­set ki­lo­me­trów na go­dzi­nę. Do wierz­choł­ków drzew pro­sto pod sobą jest bar­dzo bli­sko. W jed­nej chwi­li ścią­ga na sie­bie drą­żek, wbi­ja przy­cisk au­to­ma­tycz­ne­go wyj­ścia z nur­ko­wa­nia i drze się w mi­kro­fon:

– Zie­hen! Al­les zie­hen!

Czy­li w wol­nym tłu­ma­cze­niu – „Wy­cią­gać! Wszy­scy wy­cią­gać!”, albo jak darł się wie­le lat póź­niej po­kła­do­wy sys­tem o ko­li­zji z zie­mią w pew­nym rzą­do­wym sa­mo­lo­cie: „Pull up! Pull up!”. On może za pół se­kun­dy zgi­nie, ale za nim lecą tym sa­mym kur­sem pro­sto w zie­mię trzy eska­dry, sa­mo­lot za sa­mo­lo­tem, klucz za klu­czem i nic nie wi­dzą, są przy­go­to­wa­ni na wyj­ście z chmur na wy­so­ko­ści dzie­wię­ciu­set me­trów. Jed­no­cze­śnie Si­gel już wie, że za­brak­nie mu kil­ku­na­stu me­trów, nie wy­pro­wa­dzi sa­mo­lo­tu nad wierz­choł­ka­mi drzew, w ko­lej­nym ułam­ku se­kun­dy do­strze­ga nie­du­żą prze­sie­kę le­śną i po­py­cha tam sa­mo­lot, wy­rów­nu­je dwa me­try nad zie­mią i pę­dzi nad le­śną dro­gą, jak­by miał za­miar na niej lą­do­wać, ma drze­wa po obu stro­nach na sze­ro­kość skrzy­deł. Od­zy­sku­je kon­tro­lę nad „Stu­ką”, od­bi­ja w górę, ale w tym cza­sie jego bocz­ni – Obe­rleut­nan­ci Ep­pen i Mu­el­ler nie mają tyle szczę­ścia i wpa­da­ją na drze­wa. Pierw­szy roz­bi­ja się i reszt­ki sa­mo­lo­tu za­wi­sa­ją na pniach so­sen, dru­gi koń­czy lot w kuli ognia. Po­dob­ny los spo­ty­ka je­den po dru­gim po­zo­sta­łe sa­mo­lo­ty 2 eska­dry i część 3 eska­dry, cho­ciaż z tej ostat­niej kil­ku sa­mo­lo­tom uda­je się wcze­śniej prze­rwać nur­ko­wa­nie i wyjść cało nad chmu­ry. Sły­sząc wrza­ski do­wód­cy, pro­wa­dzą­cy 1 eska­drę Leut­nant Hans Stepp prze­ry­wa nur­ko­wa­nie jesz­cze nad chmu­ra­mi, wy­rów­nu­je lot i cze­ka. Ta eska­dra dłu­go krą­ży w ocze­ki­wa­niu na po­wra­ca­ją­ce sa­mo­lo­ty swo­ich to­wa­rzy­szy, ale się nie do­cze­ka. Trzy­na­ście sa­mo­lo­tów, ko­lej­no, nie­mal w tym sa­mym miej­scu roz­trza­ska się o zie­mię, grze­biąc 13 pi­lo­tów i 13 strzel­ców po­kła­do­wych. Trzy­na­ście wy­szko­lo­nych za­łóg, trzy­na­ście no­wych, pro­sto spod igły ma­szyn.

Kie­dy Hi­tle­ro­wi do­nie­sio­no o ka­ta­stro­fie na po­li­go­nie w Neu­ham­mer, po­dob­no wstał i dłuż­szy czas pa­trzył w okno w mil­cze­niu. Po­wo­ła­ny jesz­cze tego sa­me­go dnia spe­cjal­ny sąd wo­jen­ny miał zba­dać spra­wę. Skła­do­wi prze­wod­ni­czył były do­wód­ca Le­gio­nu „Con­dor” w Hisz­pa­nii Hugo Sper­le. Sąd nie zna­lazł win­nych. Uzna­no, że w prze­cią­gu go­dzi­ny mię­dzy po­wro­tem eska­dry po­go­do­wej a do­lo­tem eskadr bo­jo­wych po­ja­wi­ła się mgła przy­grun­to­wa. „Wy­ni­kła mgła”, jak by to po­wie­dział wie­le lat póź­niej je­den z pi­lo­tów pew­ne­go rzą­do­we­go sa­mo­lo­tu. Było to, jak uznał spe­cjal­ny sąd wo­jen­ny pod prze­wo­dem Sper­le­go, zda­rze­nie z ka­te­go­rii lo­so­wych, któ­re za­wsze mogą się przy­tra­fić. Sąd orzekł po­nad­to, że do­wód­ca lotu – Wal­ter Si­gel – zro­bił wszyst­ko, co się dało, by ostrzec i ura­to­wać swo­ich lu­dzi. Osta­tecz­nie na lot­ni­ska wró­ci­ła część 3 i wszyst­kie sa­mo­lo­ty 1 eska­dry. Moż­na za­ło­żyć, że gdy­by Si­gel miał gor­szy re­fleks – wszy­scy by zgi­nę­li tego dnia pod Świę­to­szo­wem.

A tak, cu­dem oca­lo­ny Wal­ter Si­gel mógł 17 dni póź­niej, 1 wrze­śnia 1939 roku przed świ­tem, za­siąść za ste­ra­mi swo­je­go „Stu­ka­sa”, ob­ju­czo­ne­go tym ra­zem już praw­dzi­wy­mi bom­ba­mi, i po­pro­wa­dzić 29 ma­szyn z lot­ni­ska Stra­cho­wi­ce pod Wro­cła­wiem, w kie­run­ku ni­cze­go nie­podej­rze­wa­ją­ce­go, śpią­ce­go, bez­bron­ne­go pol­skie­go mia­stecz­ka Wie­luń. ●Zaczęło się w Łapach. Opowieść Babci Jadwigi

Bab­cia Ja­dwi­ga była za­wsze we­so­ła, ru­basz­na, sko­ra do dow­ci­pów i chy­ba rzad­ko zda­rza­ły jej się chwi­le po­wa­gi, a może tak mi się wy­da­wa­ło jako wnu­ko­wi, może taka była dla mnie, na­wet kie­dy umie­ra­ła na raka płuc w szpi­ta­lu przy uli­cy Ko­le­jo­wej we Wro­cła­wiu. Na­wet wte­dy. Le­ża­ła z rur­ka­mi z tle­nem przy no­sie, z jed­ną nogą od­kry­tą, bo rak du­sił i wy­da­wa­ło się jej, że jest go­rą­co, i wska­zu­jąc na moją ów­cze­sną dziew­czy­nę, ko­men­de­ro­wa­ła jak w woj­sku:

– Mu­rzyn, wa­chlo­wać! Mu­rzyn, nie wa­chlo­wać!

A kie­dy nio­słem na po­grze­bie urnę z po­pio­ła­mi bab­ci po kre­ma­cji, nie umia­łem się po­wstrzy­mać od uśmie­chu, bo w gło­wie na­wra­ca­ła jak zdar­ta pły­ta hi­po­te­tycz­na wy­mia­na zdań z bab­cią Ja­dwi­gą, któ­rą mógł­bym te­raz prze­pro­wa­dzić.

– Jak się czu­jesz, bab­cia, w tej urnie?

– A wiesz – od­po­wia­da­ła w mo­jej gło­wie ochry­płym od lat pa­le­nia fa­jek gło­sem – …ja­kaś zga­szo­na…

I śmia­li­śmy się obo­je, mimo że szli­śmy w kon­duk­cie po­grze­bo­wym. Ja z tru­dem trzy­ma­jąc mię­śnie twa­rzy na wo­dzy, a bab­cia Ja­dzia w mo­jej gło­wie śmia­ła się jak to ona, całą sobą, kasz­ląc do tak­tu, bo lata kop­ce­nia klu­bo­wych zro­bi­ły swo­je. Kie­dy z nią roz­ma­wia­łem przez te­le­fon i opo­wia­da­li­śmy so­bie wul­gar­ne dow­ci­py, nikt nie mógł uwie­rzyć, że roz­ma­wia­łem ze swo­ją bab­cią, lat osiem­dzie­siąt. „Co to za bab­cia?” – wi­dzia­łem w oczach py­ta­nie. A ja w my­ślach od­po­wia­da­łem: „A taka bab­cia z po­praw­cza­ka”. Tak, bo kie­dyś przy­szła z pra­cy na obiad do swo­jej mamy, a mo­jej pra­bab­ci na uli­cę Ci­chą w Brze­gu w no­wym fry­zie, ja­kiejś pa­skud­nej on­du­la­cji trwa­łej, i za­py­ta­ła, jak wy­glą­da, a że wy­glą­da­ła fa­tal­nie, to po­wie­dzia­łem, że jak­by cię bab­cia przed ter­mi­nem z po­praw­cza­ka wy­pu­ści­li. Na to ona się ro­ze­śmia­ła i od­wdzię­czy­ła się na­szym sta­łym tek­stem:

– Ra­duś, bę­dziesz bity!

A ja na to au­to­ma­tycz­nym od­ze­wem:

– Bab­cia, a kto ci rękę roz­huś­ta?

By­łem pew­nie za mło­dy i za głu­pi, żeby py­tać, żeby za­da­wać bar­dzo waż­ne py­ta­nia, za­pi­sy­wać od­po­wie­dzi. Tak to jest, kie­dy chce się za­py­tać czło­wie­ka o tyle rze­czy, to on już nie żyje albo jest znisz­czo­ny cho­ro­bą, nie pa­mię­ta, kon­fa­bu­lu­je. No, ale jed­ną opo­wieść bab­cia po­wta­rza­ła kil­ka razy, dla­te­go za­pa­mię­ta­łem. Przed woj­ną ro­dzi­na bab­ci Ja­dwi­gi miesz­ka­ła w miej­sco­wo­ści Łapy pod Bia­łym­sto­kiem. Jej oj­ciec, mój pra­dzia­dek Fran­ci­szek Szopf był tam po­li­cjan­tem, jej mama, moja pra­bab­cia Sa­bi­na z domu Ko­ziuk zaj­mo­wa­ła się do­mem i dzieć­mi – oprócz bab­ci chło­pa­ka­mi – Stasz­kiem, Zbysz­kiem i Lut­kiem. Nie znam ad­re­su. Kil­ka lat temu krą­ży­łem po współ­cze­snych Ła­pach od cen­trum mia­stecz­ka po przed­mie­ścia, gdzieś koło wę­zła ko­le­jo­we­go, bocz­nic, przy­pa­try­wa­łem się uważ­nie do­mom, sza­cu­jąc, któ­ry z nich mógł tu­taj stać przed woj­ną. W do­mo­wych szpar­ga­łach za­cho­wa­ło się jed­no, jak się wy­da­je je­dy­ne zdję­cie ro­dzin­ne przed do­mem, za­kła­dam, że w Ła­pach. W tle wi­dać drew­nia­ną, ra­czej dość li­chą ścia­nę, otwar­te okno, w oknie fi­ran­kę. Nie mam żad­nej pew­no­ści, że na tym zdję­ciu jest ktoś z ro­dzi­ny, zdję­cia nie mó­wią. Wi­dać, że były wy­rwa­ne z al­bu­mów, na od­wrot­nych stro­nach zo­sta­ły za­schnię­te stru­py kle­ju do kar­to­nu. Pa­trzą na mnie z tych zdjęć lu­dzie zde­cy­do­wa­ni, wy­pro­sto­wa­ni, w sztucz­nych po­zach w ate­lier fo­to­gra­fa, cza­sem w kil­ku miej­scach – w bar­dziej na­tu­ral­nych, swo­bod­nych. Dla­te­go pa­mię­tam to zdję­cie przed do­mem. Ktoś tam stoi w mun­du­rze, ktoś sie­dzi na drew­nia­nym krze­śle, w tle wi­dać ka­wa­łek uli­cy, chy­ba bru­ko­wa­nej, za uli­cą jak­by otwar­ta prze­strzeń.

Dla­te­go, kie­dy błą­dząc, tra­fi­łem w Ła­pach na cią­gną­cą się wzdłuż bocz­nic ko­le­jo­wych uli­cę pod­puł­kow­ni­ka Sta­ni­sła­wa Nil­skie­go-Ła­piń­skie­go, wów­czas pew­nie ja­kie­goś in­ne­go imie­nia, po­czu­łem, że to mo­gło być tu­taj. Po le­wej tory, ma­ga­zy­ny, bocz­ni­ce, wie­ża ciś­nień. Po pra­wej bie­da-ogród­ki ze śla­da­mi za­bu­do­wy, par­te­ro­wych, względ­nie pię­tro­wych dom­ków z drew­na, w sam raz ta­kich, na ja­kie mo­gło być stać bied­ne pań­stwo pol­skie dla swo­ich urzęd­ni­ków na kra­wę­dzi Kre­sów. Bo prze­cież Pod­la­sie to przed­sio­nek kre­so­wej zie­mi. Sta­wa­łem przed każ­dym z nich, od­wra­ca­łem się w stro­nę to­rów, ob­ra­ca­łem w pa­mię­ci tę je­dy­ną fo­to­gra­fię, za­sta­na­wia­łem się, czy to mo­gło być tu­taj. Ta­kie mia­łem sil­ne po­czu­cie, tak mó­wi­ło ser­ce, że to gdzieś tu za­czy­na­ła się i za­ra­zem koń­czy­ła hi­sto­ria mo­jej ro­dzi­ny. Po­li­cja pań­stwo­wa w Ła­pach była ostat­nim przy­dzia­łem służ­bo­wym mo­je­go pra­dziad­ka Fran­cisz­ka, o czym nie wie­dzia­ła jesz­cze Ja­dzia, któ­ra mia­ła wów­czas 11 lat, ani Sa­bi­na, żona Fran­cisz­ka, la­tem 1939 roku lat rów­no 39, czy­li młod­sza niż ja te­raz, kie­dy pi­szę te sło­wa, o sześć lat.

– Słu­chaj, wnu­ku-zbu­ku – mó­wi­ła wie­le lat póź­niej bab­cia Ja­dwi­ga, kie­dy koń­czy­ła jeść obiad u swo­jej mamy w Brze­gu, przy uli­cy Ci­chej 2, a ja, żeby jej to­wa­rzy­szyć do au­to­bu­su na dwo­rzec, pa­ko­wa­łem wła­śnie go­rą­ce ziem­nia­ki pro­sto z ta­le­rza do kie­sze­ni kurt­ki. – Woj­na nie za­czę­ła się pierw­sze­go wrze­śnia o czwar­tej rano.

– Nie? – Pa­trzy­łem na nią py­ta­ją­co, wzro­kiem peł­nym wyż­szo­ści, bo co tam „bab­cia z po­praw­cza­ka”, mo­gła mi po­wie­dzieć o hi­sto­rii. Prze­cież wie­dzia­łem już wszyst­ko. Prze­czy­ta­łem wów­czas dzie­siąt­ki to­mi­ków se­rii „Żoł­te­go Ty­gry­sa” i mia­łem po­czu­cie wszech­wie­dzy. To po­czu­cie, któ­re jest wspól­ne wszyst­kim głup­com i igno­ran­tom.

– Nie – od­po­wie­dzia­ła, wsta­jąc od sto­łu, dzię­ku­jąc swo­jej ma­mie, a mo­jej pra­bab­ci za obiad i chwy­ta­jąc siat­kę z pla­sti­ko­wy­mi kół­ka­mi za­miast uszu – woj­na za­czę­ła się dwu­dzie­ste­go ósme­go sierp­nia w Ła­pach.

– Se­rio? – pod­trzy­ma­łem roz­mo­wę, nie­co znu­dzo­ny, bo wo­la­łem z bab­cią się wy­głu­piać niż to­czyć po­waż­ne roz­mo­wy, w któ­rych uprzej­mość na­ka­zy­wa­ła nie wcho­dzić w po­le­mi­kę. Wy­cho­dzi­li­śmy już z po­nie­miec­kie­go domu, scho­da­mi, wzdłuż któ­rych po­rę­cze po­czer­nia­łe były od bru­du z wy­cie­ra­ją­cych je rąk, gdzie czuć za­wsze było łaj­no kur, któ­re ciot­ka z dołu trzy­ma­ła w po­miesz­cze­niu, któ­re łą­czy­ło klat­kę scho­do­wą z ogro­dem na za­ple­czu domu, a za Niem­ca było let­nią kuch­nią.

Mu­siał być kwie­cień, może maj, było cie­pło, zbli­ża­ła się trze­cia, skrę­ci­li­śmy w dół śle­pej uli­cy Ci­chej, żeby dojść nią do uli­cy Pstrow­skie­go, obec­nie Lwow­skiej, i tą uli­cą do­trzeć za ko­lej­ne dwie­ście me­trów na przy­sta­nek li­nii 0B, któ­ra do­wo­zi­ła lu­dzi z tzw. „osie­dla” na dwo­rzec. „Osie­dle” z ko­lei przed woj­ną, co od­kry­wa­li­śmy z ko­le­ga­mi, było bu­do­wa­ne dla lu­dzi ob­słu­gu­ją­cych po­bli­skie lot­ni­sko i bazę Luft­waf­fe. Tak mu­sia­ło być, bo jed­na z piw­nic każ­dej z po­nie­miec­kich wil­li mia­ła znacz­nie ob­ni­żo­ny strop i była wzmoc­nio­na sta­lo­wy­mi szy­na­mi, by­wa­ło, że mia­ła pły­tę pan­cer­ną od stro­ny ogro­du i za­su­wy. Oni wie­dzie­li, że w tej woj­nie nie będą oszczę­dza­li ta­kich mia­ste­czek, więc nie będą mo­gli li­czyć też na to, że ktoś oszczę­dzi ich, i byli go­to­wi. Wy­ją­łem z kie­sze­ni ziem­nia­ka, za­gry­złem i za­py­ta­łem:

– No to jak było z tą woj­ną?

– Pierw­sze bom­by po­le­cia­ły dwu­dzie­ste­go ósme­go sierp­nia. Sa­mo­lot przy­le­ciał nad Łapy, miał dwa mo­to­ry, chy­ba ro­bił zdję­cia, a na ko­niec zrzu­cił bom­by koło mia­sta, tra­fi­ły w pole, za­bi­ły dwie kro­wy i pa­stu­cha.

– A jak się na­zy­wał?

– Ra­duś, a skąd ja mam wie­dzieć? Kto by pa­mię­tał imię pa­stu­cha, ale wiem, bo wi­dzia­łam ten sa­mo­lot, sły­sza­łam wy­bu­chy i po­tem całe mia­sto mó­wi­ło o tych kro­wach i pa­stu­chu, pa­stusz­ku w su­mie, bo to chłop­czyk był.

– Eeeee, to jaka tam woj­na – od­po­wie­dzia­łem, za­wie­dzio­ny. Woj­na prze­cież to są żoł­nie­rze w heł­mach, o za­cię­tych ob­li­czach, mają mun­du­ry jak z fil­mów, nie ro­bią kupy, nie si­ka­ją i nie po­pusz­cza­ją ze stra­chu, za­kła­da­ją ba­gnet na broń albo do ostat­ka mie­rzą w nad­jeż­dża­ją­ce czoł­gi przez lu­net­kę ce­low­ni­czą dział­ka prze­ciw­pan­cer­ne­go. Woj­na to prze­cież nie jest pa­stuch i dwie kro­wy za­bi­ci na polu przy­pad­ko­wą bom­bą.

Nad­je­chał au­to­bus, sta­ry, kan­cia­sty jelcz na li­cen­cji Ber­lie­ta, z po­cię­ty­mi ży­let­ka­mi sie­dzi­ska­mi ze ska­ju i wy­ry­so­wa­ny­mi na sie­dze­niach pe­ni­sa­mi, wul­gar­ny­mi sło­wa­mi oraz wy­zna­nia­mi mi­ło­ści. Cza­sa­mi zda­rza­ło się, że nie tyl­ko od­pro­wa­dza­łem bab­cię na przy­sta­nek, ale wsia­da­łem ra­zem z nią i je­cha­łem na dwo­rzec, żeby spo­koj­nie wró­cić so­bie na pie­cho­tę do domu, cie­sząc się ład­ną po­go­dą i kom­plet­nym bez­mia­rem cza­su, w ja­kim się pła­wi­łem, nie wie­dząc, co czy­nię. Tak było i tym ra­zem. Ta woj­na, ten pa­stuch i dwie kro­wy do­ma­ga­ły się ja­kie­goś uzu­peł­nie­nia.

– A po­tem woj­na przy­szła na­praw­dę – do­da­ła bab­cia już w au­to­bu­sie. – Pierw­sze­go dnia woj­ny sa­mo­lo­ty nad­le­cia­ły nad dwo­rzec, za­kła­dy na­praw­cze ta­bo­ru ko­le­jo­we­go i tory ko­le­jo­we. Nie wie­dzie­li­śmy, gdzie biec. Do domu? Dom z drew­na nic nam nie po­mo­że. Mama po­wie­dzia­ła, żeby kłaść się gło­wa­mi w stro­nę zie­mi, w stro­nę zie­mi, a ja głu­pia po­ło­ży­łam się na ple­cach.

– Dla­cze­go na ple­cach?

– Bo ja nie wie­dzia­łam, jak ten cały na­lot wy­glą­da, ja by­łam dziec­kiem i mnie to cie­ka­wi­ło…

– No i?

– I to było strasz­ne. Bo wi­dzia­łam sa­mo­lo­ty i bom­by, jak się od nich od­ry­wa­ły, i jak le­ża­łam na tej zie­mi na ple­cach, to każ­da bom­ba le­cia­ła pro­sto na mnie, na moją twarz, i kie­dy wy­bu­cha­ły gdzieś obok, to cała zie­mia drża­ła, po­ru­sza­ła się ra­zem ze mną, a ja my­śla­łam, że to nie ma koń­ca, jak wi­dzia­łam ko­lej­ną i ko­lej­ną bom­bę. Już ni­g­dy póź­niej się tak bar­dzo nie ba­łam. Ni­g­dy. Ani tu, ani na Sy­be­rii. I jak były ko­lej­ne na­lo­ty, to już za­wsze się kła­dłam twa­rzą do zie­mi.

– A ktoś zgi­nął wte­dy? – za­py­ta­łem, bo strach bab­ci jako je­de­na­sto­let­niej dziew­czyn­ki wy­da­wał mi się zbyt mało wy­ra­zi­sty dla ko­lej­nej opo­wie­ści o woj­nie.

– Po­dob­no fry­zjer, dwie ro­dzi­ny, w któ­rych domy tra­fi­ły bom­by, kil­ku ko­le­ja­rzy, bo to był dzień wy­płat…

– Aha – po­wie­dzia­łem, wy­sia­dłem z bab­cią z au­to­bu­su przy dwor­cu, prze­łkną­łem dru­gie­go ziem­nia­ka, któ­ry w mię­dzy­cza­sie stał się już le­d­wo cie­pły. – To cześć, bab­cia!

– No cześć – uśmiech­nę­ła się i do­da­ła ry­mo­wan­ką: – idę coś zje­eeść…

– Okej – do­rzu­ci­łem, a bab­cia na­chy­li­ła się do mnie, kon­fi­den­cjo­nal­nym pół­szep­tem do­da­jąc od­zew na­szej mam­rot­ki:

– Gdzie sto­isz, tam lej!

Za­śmia­li­śmy się prze­stron­nie, jak by to po­wie­dział Sta­chu­ra, i ro­ze­szli­śmy się, ja po­sze­dłem dro­gą wzdłuż ma­ga­zy­nów ko­le­jo­wych i bocz­nic sta­cji ko­le­jo­wej w Brze­gu, daw­niej Brieg, w stro­nę domu, a bab­cia Ja­dwi­ga na pe­ron, gdzie lada mo­ment miał wje­chać po­ciąg do Wro­cła­wia, daw­niej Bre­slau.

Gdy by­łem star­szy, może na eta­pie, kie­dy uzna­łem, że czas po­je­chać do Łap sa­me­mu i zo­ba­czyć miej­sce, gdzie ta hi­sto­ria, moja hi­sto­ria się za­czę­ła i skoń­czy­ła, spraw­dza­łem w do­ku­men­tach, re­la­cjach opo­wieść bab­ci – ale nic mi do sie­bie nie pa­so­wa­ło. Ani ten pa­stuch, ani dwie kro­wy 28 sierp­nia, ani to bom­bar­do­wa­nie Łap 1 wrze­śnia. Re­la­cje po­twier­dza­ły bom­bar­do­wa­nie 2 i 5 wrze­śnia, gdzieś zna­la­złem ślad in­for­ma­cji o śmier­ci fry­zje­ra, o wy­pła­cie dla ko­le­ja­rzy, ale nie w tych dniach, o któ­rych mó­wi­ła bab­cia Ja­dwi­ga. Z ko­lei w mel­dun­kach z sie­ci do­zo­ru, któ­re or­ga­ni­zo­wa­ła obro­na prze­ciw­lot­ni­cza kra­ju, Łapy po­ja­wia­ją się dwa razy – raz 7, a dru­gi raz 9 wrze­śnia, przy czym wy­da­je się, że ten dru­gi mel­du­nek jest uzu­peł­nie­niem mel­dun­ków z 7 wrze­śnia. Jest mowa o bom­bar­do­wa­niu trans­por­tu woj­ska i po­cią­gu sa­ni­tar­ne­go, wzmian­ka o za­bi­tych dzie­wię­ciu żoł­nier­zach i 14 miesz­kań­cach mia­sta. Mowa jest o bra­ku łącz­no­ści z po­ste­run­ka­mi i o tym, że całe mia­sto pło­nie. Nie tra­fio­no ani razu warsz­ta­tów ko­le­jo­wych ani wie­ży ci­śnień.

Jed­no jest pew­ne. Nie na­le­ży kłaść się na ple­cach w cza­sie bom­bar­do­wa­nia. ●
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: