Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Apokalipsa według Pana Jana - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
s-f
Data wydania:
3 lipca 2024
Ebook
37,99 zł
Audiobook
29,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
37,99

Apokalipsa według Pana Jana - ebook

Klasyka literatury postapokaliptycznej!

Diaboliczna intryga, zabójcze tchnienie radiacji, idealna lektura dla fanów serialu i gier Fallout.

W pożodze nuklearnego piekła ginie znana nam cywilizacja. W świecie pełnym śmierci, gruzów, radioaktywnego skażenia i chorób nieliczni ocaleni walczą o przeżycie, tworząc nowe społeczności. Jednym z nich jest niepodzielny władca wyludnionego i obróconego w zgliszcza Wolnego Miasta Wrocławia charyzmatyczny Pan Jan, zwany także Burmistrzem. Jego twarde rządy dają nadzieję na przyszłość, a największą ambicją jest stworzenie nowej, rozciągającej się od morza do morza, Rzeczypospolitej.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8338-878-6
Rozmiar pliku: 906 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TEGO AUTORA POLE­CAMY RÓW­NIEŻ

CYKL

„POLA DAWNO ZAPO­MNIA­NYCH BITEW”:

_Toy Land_

Seria „Bukow­ski”:

Tom 1. _Per aspera ad astra_

Tom 2. _Ude­rze­nie wyprze­dza­jące_

Tom 3. _Do ostat­niej kro­pli krwi_

Tom 4. _Wet za wet_ (w przy­go­to­wa­niu)

Seria „Święcki”:

Tom 1. _Łatwo być Bogiem_

Tom 2. _Ucieczka z raju_

Tom 3. _Na kra­wę­dzi zagłady_

Tom 4. _Zwy­cię­stwo albo śmierć_

Tom 5. _Ostat­nia misja_ AsgardaWSTĘP

_Kiedy się­gną­łem do kilku naj­gło­śniej­szych ksią­żek futu­ro­lo­gicz­nych sprzed trzy­dzie­stu lat, oka­zało się, że sprawy poto­czyły się zupeł­nie ina­czej, niż wyobra­żały sobie naj­tęż­sze mózgi lat 60. Zawio­dły prze­po­wied­nie Kahna, Hud­son Insti­tute, Komi­sji Bella. Nic się nie spraw­dziło._ Sta­ni­sław Lem
w wywia­dzie z Jac­kiem Żakow­skim
w „Gaze­cie Wybor­czej” nr 105/2000

Nie uwa­żam sie­bie za futu­ro­loga, choć jak każdy pisarz fan­ta­styki, nie tylko nauko­wej, czę­sto muszę mie­rzyć się z przy­szło­ścią. Przed­sta­wiona na kar­tach _Apo­ka­lipsy według Pana Jana_ wizja Pol­ski wydaje się dzi­siaj bar­dzo realna. Zagłę­bia­jąc się w tę opo­wieść, zoba­czy­cie w niej czy­telne odbi­cie wyda­rzeń, któ­rych wszy­scy jeste­śmy dzi­siaj świad­kami. Nie zapo­mi­naj­cie jed­nak, że _Apo­ka­lipsa według Pana Jana_ powsta­wała na prze­ło­mie tysiąc­leci, kiedy nasza rze­czy­wi­stość wyglą­dała zupeł­nie ina­czej i wszystko, co znaj­duje się pomię­dzy tymi okład­kami, było czy­stą fan­ta­styką.

Po pre­mie­rze spo­tka­łem się kil­ka­krot­nie z zarzu­tami, że ow­szem, kon­wen­cja posta­po­ka­lipsy wymaga ostrego fan­ta­zjo­wa­nia, ale co za dużo, to nie­zdrowo. Ukra­ina jako naj­bar­dziej nie­sta­bilny sąsiad, z któ­rym możemy popaść w kon­flikt? Poli­tycy nawo­łu­jący w mediach do odbi­cia Kre­sów? Woj­sko Pol­skie jeż­dżące hum­me­rami? Korea Pół­nocna jako mocar­stwo ato­mowe? F-16 z biało-czer­wo­nymi sza­chow­ni­cami na skrzy­dłach? Drony, któ­rymi oca­leni rodacy obser­wują znisz­czoną Europę? To tylko naj­ja­skraw­sze przy­kłady zamiesz­czo­nych w tej książce wizji, które po latach spraw­dziły się co do joty. Bar­dzo się z tego cie­szę, ponie­waż _Apo­ka­lipsa…_ jest dzięki nim wciąż aktu­alna, nawet dzi­siaj, pięt­na­ście lat od napi­sa­nia.

Jak już wspo­mnia­łem, nie uwa­żam się za futu­ro­loga, choć – wbrew zamiesz­czo­nemu wcze­śniej cyta­towi – umiem traf­nie i cel­nie prze­wi­dy­wać przy­szłość. Każdy, kto zna mnie lepiej, wie, że traf­nie zdia­gno­zo­wa­łem skutki wojny w Zatoce, a potem także Arab­skiej Wio­sny. Lata temu na forach inter­ne­to­wych pisa­łem, jak to wszystko się skoń­czy. Jeśli ktoś zada sobie trud i dotrze do tych postów, zoba­czy, że już wtedy pro­gno­zo­wa­łem dzi­siej­sze pro­blemy z uchodź­cami.

Zdra­dzę Wam sekret tej traf­no­ści, znacz­nie więk­szej niż w wypadku wymie­nio­nych przez Sta­ni­sława Lema insty­tu­cji. Jeśli chce­cie wybie­gać w przy­szłość i cel­nie docho­dzić prawdy, nie może­cie pozwo­lić, by Wasz osąd był zmą­cony Waszymi zapa­try­wa­niami, a już zwłasz­cza upodo­ba­niami poli­tycz­nymi. To naj­więk­szy błąd, jaki popeł­niają ludzie bawiący się w wizjo­ne­rów i futu­ro­lo­gów. Trzeba być do bólu bez­stron­nym i w żad­nym razie nie foro­wać wła­snych sym­pa­tii, ponie­waż to zawsze wypa­cza wynik. Rze­czy­wi­stość jest obiek­tywna i jako taka nie pod­lega inter­pre­ta­cjom. Amen.

To naprawdę pro­ste i jak widać, działa. Zanim jed­nak, dro­dzy Czy­tel­nicy, sta­nie­cie się pro­ro­kami we wła­snym kraju, zapra­szam Was do lek­tury mojej ulu­bio­nej książki. Trzy­ma­cie w rękach jej wyjąt­kowe, limi­to­wane wyda­nie, które przy­go­to­wa­li­śmy i sper­so­ni­fi­ko­wa­li­śmy spe­cjal­nie dla Was, naj­więk­szych fanów pol­skiej posta­po­ka­lipsy. Mam szczerą nadzieję, że spodoba Wam się forma, w jakiej dedy­ku­jemy Wam to wyda­nie.

Na koniec chciał­bym się odnieść do naj­czę­ściej zada­wa­nego mi pyta­nia. Czy będzie ciąg dal­szy _Apo­ka­lipsy…_? Przez wiele lat odpo­wia­da­łem nie­zmien­nie: to zamknięta książka, wszystko, co miało zostać w niej powie­dziane i poka­zane, zna­la­zło się tam gdzie trzeba. Nie ma żad­nych tajem­nic do odkry­cia, a otwarte zakoń­cze­nie pozwala Czy­tel­ni­kom dopo­wie­dzieć takie losy ojczy­zny i boha­te­rów, jakie pasują im naj­bar­dziej. Pew­nych tema­tów lepiej nie kon­ty­nu­ować, by ich po pro­stu nie zepsuć. Dopóki nie wpadnę na pomysł stwo­rze­nia abso­lut­nie nowa­tor­skiego spoj­rze­nia na tę histo­rię, będę trwał na dotych­cza­so­wym sta­no­wi­sku. I tego się trzy­majmy.

Zdra­dzę Wam jed­nak pewien sekret. Za jakiś czas może­cie się spo­dzie­wać tek­stu, w któ­rym ponow­nie zoba­czy­cie Pana Jana. Ale uprze­dzam lojal­nie, że to nie będzie kon­ty­nu­acja _Apo­ka­lipsy…_ Nowa książka połą­czy tak odmienne wątki, że wielu z Was potęż­nie się zdziwi.

Czuj­cie się ostrze­żeni.

Robert J. Szmidt,

30.03.2016PROLOG

OGNIE W RUINACH

Ni­gdy nie zapo­mnę tej chwili. Wła­śnie odkła­da­łem książkę i się­ga­łem do kon­taktu, by zga­sić świa­tło, gdy zadzwo­nił tele­fon. Spoj­rza­łem na sto­jący obok łóżka budzik. Wpół do dru­giej w nocy – tro­chę za późno na zwy­kłą roz­mowę. Pod­nio­słem słu­chawkę, czu­jąc nara­sta­jący nie­po­kój, jak zazwy­czaj w takich sytu­acjach. Zanim zdą­ży­łem cokol­wiek powie­dzieć, usły­sza­łem nie­znany mi męski, nosowy głos.

– Czy to dok­tor Piwow­ski? – W tonie roz­mówcy wyczu­łem duże napię­cie.

– Tak. W czym mogę pomóc? – zapy­ta­łem naj­grzecz­niej, jak umia­łem, wie­dząc, że nie jest to zwy­kły tele­fon z prośbą o pomoc medyczną. Tego numeru nie poda­wa­łem swoim pacjen­tom. Dzwo­nili zazwy­czaj na komórkę, o tej porze tra­fia­jąc na pocztę gło­sową.

– Mówi pod­po­rucz­nik Adam Jastrzęb­ski ze sztabu Okręgu Dol­no­ślą­skiego, kod Alfa-Alfa. Otrzy­mał pan kartę mobi­li­za­cyjną, pro­szę natych­miast zgło­sić się w macie­rzy­stej jed­no­stce.

– Ale ja… – Szcze­rze mówiąc, zasko­czył mnie tak bar­dzo, że nie wie­dzia­łem, jak zare­ago­wać. – Ale…?

– Za kilka minut pod pana dom pod­je­dzie nie­ozna­ko­wany samo­chód. Pro­szę zabrać zestaw mobi­li­za­cyjny i cze­kać przed bramą.

– Tak jest – wymam­ro­ta­łem do głu­chej słu­chawki.

Mój roz­mówca roz­łą­czył się natych­miast po wypo­wie­dze­niu ostat­niego słowa. Zapewne miał jesz­cze wiele osób do obdzwo­nie­nia.

Wsta­łem z łóżka i prze­je­cha­łem dło­nią po twa­rzy. Szorstki jed­no­dniowy zarost nie był pro­ble­mem. Przy mobi­li­za­cji nikt nie zwróci uwagi na taki szcze­gół. Wło­ży­łem wytarte dżinsy i wyją­łem z szafy świeżą koszulę. Po chwili namy­słu wybra­łem scho­dzone, i dzięki temu wygodne, wyso­kie buty. Na końcu się­gną­łem po sto­jący w głębi ple­cak. Każdy z nas, odcho­dząc ze służby w jed­nost­kach spe­cjal­nych, otrzy­mał iden­tyczny zestaw narzę­dzi, lekarstw i sor­tów mun­du­ro­wych na wypa­dek nie­spo­dzie­wa­nej mobi­li­za­cji. Sądzi­łem, że ni­gdy nie będę musiał go użyć, ale jak widać – myli­łem się. Spoj­rza­łem na zega­rek, od odło­że­nia słu­chawki minęły już trzy minuty. Nie mia­łem wiele czasu na zasta­na­wia­nie się. Wło­ży­łem kurtkę, przy­gła­dzi­łem włosy, przej­rza­łem się po raz ostatni w lustrze i wysze­dłem na kory­tarz, cicho zamy­ka­jąc drzwi.

Miesz­ka­łem na trze­cim pię­trze sta­rej ponie­miec­kiej kamie­nicy, jakich pełno stoi w śród­mie­ściu Wro­cła­wia. Skrzy­piące schody, pamię­ta­jące chyba jesz­cze czasy póź­nego Bismarcka, pro­wa­dziły mnie na spo­tka­nie prze­zna­cze­nia. Odru­chowo je liczy­łem, jak­bym chciał zapa­mię­tać, ile ich jest. Sześć pół­pię­ter po dzie­więć stopni i pięć dodat­ko­wych przy wyj­ściu. Otwo­rzy­łem masywne drzwi i deli­kat­nie domkną­łem je za sobą, pamię­ta­jąc, jak gło­śno potra­fią trza­snąć o futrynę.

Na ulicy pano­wała zupełna cisza. O tej porze mia­sto spało, w żad­nym z widocz­nych okien nie paliło się świa­tło. Prze­sze­dłem na chod­nik, mija­jąc nie­wiel­kie ogródki przed budyn­kiem, na ogół nie­spo­ty­kane w naszych cza­sach, ale jakże uroz­ma­ica­jące urba­ni­styczną pusty­nię.

Zapo­wie­dzia­nego trans­portu jesz­cze nie było. Sta­łem, nasłu­chu­jąc dźwię­ków z głów­nej ulicy, prze­bie­ga­ją­cej za pobli­ską szkołą, do któ­rej uczęsz­cza­łem przed laty. Sta­ra­łem się nie snuć na razie żad­nych domy­słów co do powo­dów noc­nego alarmu. Oglą­da­jąc wie­czorne wia­do­mo­ści, nie zauwa­ży­łem, by w Euro­pie czy na świe­cie wyda­rzyło się coś groź­nego. Wie­dzia­łem jed­nak, że to nie zwy­kłe ćwi­cze­nia, na jakie wzy­wano mnie od czasu do czasu, nie pozwa­la­jąc zgnu­śnieć w cywilu. Na manewry nie kazano nam zabie­rać zestawu mobi­li­za­cyj­nego. Ni­gdy. Ten drobny szcze­gół wska­zy­wał, że sytu­acja jest poważna. Mimo usil­nego prze­trzą­sa­nia pamięci nie zna­la­złem jed­nak niczego, co mogłoby być przy­czyną mobi­li­za­cji. To jed­nak nie pro­blem. Za kil­ka­na­ście minut, kiedy tylko dotrę do jed­nostki i tra­fię na odprawę, powi­nie­nem poznać odpo­wie­dzi na wszyst­kie pyta­nia. Nie­stety nie zdo­ła­łem zagłu­szyć nie­po­koju, kieł­ku­ją­cego już gdzieś na dnie świa­do­mo­ści. Nie­po­koju, że ten alarm jest ostatni…

W oddali roz­legł się prze­cią­gły zgrzyt kół noc­nego tram­waju hamu­ją­cego przed przy­stan­kiem obok daw­nego Bro­waru Pia­stow­skiego. Zna­jomy dźwięk wyrwał mnie z zamy­śle­nia w odpo­wied­niej chwili. Kilka sekund póź­niej zza rogu wyje­chała oliw­kowa fur­go­netka i zwol­niw­szy tylko lekko, skrę­ciła w moją ulicę. Pod­nio­słem z chod­nika ple­cak, zarzu­ci­łem go na ramię i raz jesz­cze spoj­rza­łem na ciemne okna miesz­ka­nia. Potem zde­cy­do­wa­nym ruchem otwo­rzy­łem drzwi i wsze­dłem do wypeł­nio­nego w poło­wie pojazdu.

– Kapi­tan Piwow­ski, Alfa-Alfa – rzu­ci­łem w kie­runku kie­rowcy i nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, zają­łem pierw­sze wolne miej­sce.

Mikro­bus ruszył, zanim spo­czą­łem na sie­dze­niu. Chwilę póź­niej po raz ostatni rzu­ci­łem okiem przez zaku­rzoną szybę w wylot ulicy, na któ­rej spę­dzi­łem ponad połowę życia.

Podróż nie trwała długo. Po mnie wsie­dli jesz­cze tylko dwaj męż­czyźni miesz­ka­jący bli­żej cen­trum. Obaj, podob­nie jak ja, zamel­do­wali się kie­rowcy i bez słowa zajęli puste miej­sca. Spoj­rza­łem na tył, korzy­sta­jąc z chwili zamie­sza­nia, jakie wywo­łał prze­ci­ska­jący się wąskim przej­ściem nowy pasa­żer. Nie zna­łem nikogo z obec­nych, co spe­cjal­nie mnie nie zasko­czyło. Uzmy­sło­wi­łem sobie, że w cza­sie jazdy nie sły­sza­łem nawet szmeru przy­ci­szo­nych roz­mów. Teraz zro­zu­mia­łem dla­czego. Wszy­scy sie­dzieli przy oknach, wpa­tru­jąc się w uśpione mia­sto i igno­ru­jąc pozo­sta­łych pasa­żerów. W tym rów­nież nie było niczego dziw­nego. Sam nie mia­łem ochoty na roz­mowę z kim­kol­wiek, wie­dzia­łem jed­nak, że to minie. W końcu czło­wiek jest zwie­rzę­ciem stad­nym i naj­le­piej czuje się w towa­rzy­stwie innych, podob­nych mu osob­ni­ków. A my nie byli­śmy wyjąt­kami, potrze­bo­wa­li­śmy tylko czasu, by przy­sto­so­wać się do nowej sytu­acji. Obser­wu­jąc wnę­trze pojazdu, zauwa­ży­łem jesz­cze, że każdy z moich współ­to­wa­rzy­szy ma na piersi żółtą nalepkę z nume­rem iden­ty­fi­ka­cyj­nym. Skle­roza nie boli. Się­gną­łem do bocz­nej kie­szeni ple­caka i wyją­łem iden­ty­fi­ka­tor. Wypi­sano na nim kod D-26.

Wła­śnie prze­jeż­dża­li­śmy mostem Uni­wer­sy­tec­kim przez Odrę, by po paru minu­tach dotrzeć wymar­łymi uli­cami do dworca, a potem już w kon­woju z kil­koma innymi pojaz­dami prze­brnąć roz­ko­paną nie­mal na całej dłu­go­ści ulicę Powstań­ców Ślą­skich i ster­czącą nad nimi wieżę Sky Tower – tę samą, którą widy­wa­łem tak czę­sto z wylotu Żerom­skiego.

Naszym celem, jak się wkrótce oka­zało, był par­king przy nie­wiel­kim mar­ke­cie, posta­wio­nym opo­dal gma­chu regio­nal­nej tele­wi­zji, w miej­scu, gdzie daw­niej mie­ściła się jed­nostka wojsk łącz­no­ści. Wyglą­dało na to, że w ciągu ostat­nich kil­ku­na­stu lat nikt nie aktu­ali­zo­wał pla­nów mobi­li­za­cyj­nych.

Dwie prze­cznice wcze­śniej spę­dzi­łem nie­dawno wie­czór, odwie­dza­jąc mojego przy­ja­ciela Andrzeja, który wła­śnie wybie­rał się do Holan­dii na kolejną serię wykła­dów. Spoj­rza­łem na zega­rek i szybko obli­czy­łem, że powi­nien być już na miej­scu od kilku dobrych godzin. Pamię­ta­łem, jak się cie­szył, że tym razem leci z żoną i trójką dzie­cia­ków. Nawet nie wie­dział, ile ma szczę­ścia.

Wje­cha­li­śmy na par­king szybko i spraw­nie. Nikt nie spraw­dzał doku­men­tów. Szcze­rze mówiąc, nawet nie zauwa­ży­łem ni­gdzie żad­nych zasie­ków ani war­tow­ni­ków. Mikro­busy usta­wiły się w rów­nym sze­regu po pra­wej stro­nie placu znaj­du­ją­cego się tuż za nie­wy­so­kim ogro­dze­niem z siatki. Wypluły swoją zawar­tość, czyli nas, po czym znik­nęły w duszą­cych opa­rach spa­lin z wie­ko­wych sil­ni­ków Die­sla, wra­ca­jąc na mia­sto po kolejną par­tię pasa­że­rów.

Wokół mar­ketu trwała krzą­ta­nina. Po dru­giej stro­nie placu stały auto­busy, a przed nimi ławy, przy któ­rych reje­stro­wano nowo przy­by­łych. Spraw­dzi­łem, który z punk­tów ozna­ko­wano literą D, i usta­wi­łem się w nie­zbyt dłu­giej kolejce. Przy­glą­da­jąc się ludziom przede mną, zauwa­ży­łem, że prócz mnie zna­la­zła się tu tylko jedna osoba z mojego mikro­busu. Była nią wysoka bru­netka w luź­nej fla­ne­lo­wej koszuli i z gęstymi mocno krę­co­nymi wło­sami opa­da­ją­cymi do połowy ple­ców. Stała o cztery miej­sca przede mną, ale pozna­łem ją wła­śnie po tych wło­sach, na które zwró­ci­łem uwagę, gdy prze­ci­skała się do wyj­ścia. Jak zwy­kle wysia­dłem ostatni. Takie już mam przy­zwy­cza­je­nie, sam nie wiem skąd.

Sta­łem bez­czyn­nie nie dłu­żej niż pięć minut, jed­nakże wyda­wało mi się, że minęła cała wiecz­ność – stres zaczy­nał robić swoje. Wresz­cie przy­szła moja kolej. Poło­ży­łem przed ofi­ce­rem dyżur­nym ksią­żeczkę woj­skową, a on – po spraw­dze­niu danych i jed­nym prze­lot­nym spoj­rze­niu na iden­ty­fi­ka­tor – odha­czył mnie na liście. Dosta­łem z powro­tem doku­menty, a do tego pas z pisto­le­tem, amu­ni­cję i zala­ko­waną kopertę noszącą ten sam numer iden­ty­fi­ka­cyjny, jaki mia­łem na piersi.

– Auto­bus D – poin­for­mo­wał mnie lako­nicz­nie ofi­cer i były to jedyne słowa, jakie wypo­wie­dział.

Prze­sze­dłem mię­dzy sto­li­kami i prze­rzu­ciw­szy broń przez ramię, skie­ro­wa­łem się do ciem­no­oliw­ko­wego auto­karu. Na tyl­nej szy­bie przy­kle­jono krzywo arkusz papieru z wydru­ko­waną literą D.

Rozej­rza­łem się po placu. Wła­śnie zja­wiła się nowa fala pojaz­dów i kolejna grupa mil­czą­cych ludzi dołą­czyła do kole­jek. Cisza, porzą­dek, pro­fe­sjo­na­lizm. To cecho­wało ludzi z jed­no­stek spe­cjal­nych. W cza­sie wojny tylko zdy­scy­pli­no­wani żoł­nie­rze mają szansę na prze­ży­cie, dla­tego uczono nas pano­wać nad emo­cjami i bez­zwłocz­nie wyko­ny­wać pole­ce­nia. Stąd brak paniki tak typo­wej pod­czas sytu­acji alar­mo­wej w jed­nost­kach służby zasad­ni­czej.

Pomimo wyszko­le­nia czu­łem jed­nak nara­sta­jącą ner­wo­wość. Coś się działo, i to coś dużego, skoro ścią­gnięto nas tu w takim pośpie­chu i w takiej licz­bie. Na placu prze­by­wały już ze dwa plu­tony żoł­nie­rzy, a prze­cież byli­śmy zale­d­wie maleń­kim ogni­wem w dłu­gim łań­cu­chu machiny wojen­nej. Na­dal też nie domy­śla­łem się, z jakiego powodu ogło­szono mobi­li­za­cję. Prze­cież Pol­ska nie była zaan­ga­żo­wana w żaden kon­flikt zbrojny – nawet z Afga­ni­stanu wyco­fa­li­śmy już ostat­nie oddziały szko­le­niowe – w radiu i tele­wi­zji też nikt nie mówił o więk­szym niż zwy­kle zagro­że­niu mili­tar­nym albo ter­ro­ry­stycz­nym. Naszych dzien­ni­ków nie był­bym taki pewien, ale kilka godzin temu oglą­da­łem wia­do­mo­ści CNN. To był naprawdę spo­kojny tydzień. Nie wyda­rzyło się nic, co by uspra­wie­dli­wiało wyrwa­nie ludzi z domo­wego zaci­sza i wcie­le­nie ich bez słowa do armii.

Sier­żant przy tyl­nych drzwiach auto­busu spraw­dził mój iden­ty­fi­ka­tor, zazna­czył coś na liście i wska­zał głową wej­ście. Zanim zanu­rzy­łem się w ciem­nym wnę­trzu sta­rego jel­cza, zauwa­ży­łem, że sier­żant zrywa z szyby kartkę z literą D. To mogło ozna­czać, że jestem ostatni.

Zają­łem jedyne wolne miej­sce w ostat­nim rzę­dzie pomię­dzy koman­do­sem o musku­la­tu­rze i twa­rzy Schwa­rze­neg­gera i dziew­czyną z mikro­busu. Teraz mogłem przyj­rzeć się nie tylko jej wło­som, ale i twa­rzy. Była ładna, zaska­ku­jąco ładna. W innych oko­licz­no­ściach na pewno sta­no­wi­łaby obiekt zain­te­re­so­wa­nia więk­szo­ści pasa­że­rów. Nie­stety o jej syl­wetce nie­wiele mogłem powie­dzieć. Luźna koszula skry­wała wszel­kie kształty niczym naj­lep­szy bojowy kamu­flaż. Uśmiech­ną­łem się do niej, ale nie odwza­jem­niła tego gestu. Z jej oczu można było wyczy­tać tylko strach. Zapewne nale­żała do per­so­nelu medycz­nego niż­szego szcze­bla. Takich ludzi rów­nież powo­ły­wano do służby w razie poważ­niej­szego zagro­że­nia. A skoro tak, szy­ko­wała się nie­wą­ska awan­tura. Pomy­ślaw­szy o tym, natych­miast stra­ci­łem ochotę na oka­zy­wa­nie rado­ści.

Auto­bus ruszył, gdy tylko sier­żant wsiadł i zatrza­snął za sobą drzwi. Prze­szedł koły­szą­cym się kro­kiem na przód pojazdu i prze­ka­zał listę majo­rowi, a ten natych­miast pode­rwał się z fotela za kie­rowcą. Spraw­dził wzro­kiem doku­ment, a jego pod­władny prze­li­czył w tym cza­sie obec­nych, zło­żył krótki mel­du­nek i usiadł, zni­ka­jąc nam z oczu. Major sta­nął na schod­kach przy pierw­szych drzwiach i wziął do ręki mikro­fon. Zupeł­nie jak prze­wod­nik na wyciecz­kach zakła­do­wych, na które jeź­dzi­łem z rodzi­cami jako dziecko. Nad­szedł czas wyja­śnień, przy­naj­mniej taką mia­łem nadzieję,

– Czo­łem, żoł­nie­rze! – powi­tał nas tubal­nym gło­sem sta­rego fron­towca, któ­rym pew­nie był, sądząc po licz­bie bare­tek przy­wie­zio­nych z Bał­ka­nów albo Bli­skiego Wschodu. – Nazy­wam się major Sawicki i choć nie będę waszym prze­ło­żo­nym, na czas trans­portu do jed­nostki macie­rzy­stej pozo­sta­nie­cie pod moją komendą…

Zawie­sił głos, bar­dziej chyba dla efektu niż z innych powo­dów, wyczu­wa­jąc napię­cie panu­jące w zatło­czo­nym auto­bu­sie. A może zasta­na­wiał się po pro­stu, jak prze­ka­zać nam treść roz­ka­zów.

– Moim obo­wiąz­kiem jest poin­for­mo­wa­nie was, w jakim celu zosta­li­ście zmo­bi­li­zo­wani – powie­dział w końcu. – To odro­binę skom­pli­ko­wane, zatem przed­sta­wię całą sytu­ację w skró­cie. Jeśli będą jakieś pyta­nia, odpo­wiem na nie póź­niej. Zro­zu­miano?!

– Tak jest, panie majo­rze! – odpo­wie­dział chór gło­sów, do któ­rego i ja się dołą­czy­łem.

– Dobrze, zatem zacznę od początku. To nie są ćwi­cze­nia. Zosta­li­ście zmo­bi­li­zo­wani w związku z wyda­rze­niami, które miały miej­sce w kilku rejo­nach świata w ciągu ostat­nich trzech godzin. Punkt pierw­szy, trzy godziny temu Izrael roz­po­czął zakro­jone na sze­roką skalę przy­go­to­wa­nia do ude­rze­nia nukle­ar­nego na Iran. Nie pytaj­cie, skąd mamy takie infor­ma­cje. Nie odpo­wie­dział­bym wam, nawet gdy­bym wie­dział. W każ­dym razie za mniej wię­cej godzinę wszyst­kie insta­la­cje, w któ­rych trwają ostat­nie prace nad stwo­rze­niem broni ato­mo­wej dla aja­tol­la­hów, staną się wspo­mnie­niem, co nie­wąt­pli­wie dopro­wa­dzi do dal­szego zaognie­nia sytu­acji w regio­nie, a kto wie, czy nie otwar­tej wojny pomię­dzy pań­stwami arab­skimi i Izra­elem. Nie wyklu­czamy także sze­regu kon­flik­tów pomię­dzy reżi­mami sun­nic­kimi i szy­ic­kimi. Co cie­kawe, wygląda na to, że nie tylko my mie­li­śmy oko na naszych przy­ja­ciół z Tel Awiwu. Przed godziną napły­nęły do nas raporty o wybu­chu wojny czy raczej wzno­wie­niu dzia­łań zbroj­nych na Pół­wy­spie Kore­ań­skim. Z danych wywiadu NATO wynika, że Uko­chany Przy­wódca Kim Dzong Un zrzu­cił w końcu maskę umiar­ko­wa­nego postę­powca i roz­ka­zał prze­pro­wa­dze­nie nie­spo­dzie­wa­nego, zma­so­wa­nego ude­rze­nia na strefę zde­mi­li­ta­ry­zo­waną oraz bom­bar­do­wa­nia naj­więk­szych miast Połu­dnia, z uży­ciem broni ABC włącz­nie. Przy oka­zji obe­rwało się także Ame­ry­ka­nom, samo­loty, rakiety i łodzie pod­wodne Pół­nocy zaata­ko­wały okręty VII floty USA sta­cjo­nu­jące w por­tach pół­wy­spu. Odpo­wiedź była natych­mia­stowa. Jak wygląda sytu­acja obec­nie, możemy się tylko domy­ślać. Na tym jed­nak nie koniec. Pół godziny póź­niej Indie i Paki­stan ogło­siły pełną mobi­li­za­cję i odpa­liły rakiety. Mamy wia­ry­godne donie­sie­nia o czter­dzie­stu sied­miu eks­plo­zjach o mocy od trzy­stu kilo­ton do jed­nej mega­tony. W chwili obec­nej mamy potwier­dze­nie cał­ko­wi­tego znisz­cze­nia Delhi, Bom­baju, Kara­czi, Isla­ma­badu i szes­na­stu innych waż­nych aglo­me­ra­cji w obu pań­stwach. Liczby ofiar nie znamy, ale sza­cu­jemy, że w tej wymia­nie ognia śmierć ponio­sło nie mniej niż pół miliarda ludzi. Co wię­cej, wspo­mniane przeze mnie kon­flikty zbrojne wydają się czę­ścią reak­cji łań­cu­cho­wej. Napły­wają do nas potwier­dze­nia roz­po­czę­cia ope­ra­cji o cha­rak­te­rze mili­tar­nym także w innych regio­nach świata. Przed kwa­dran­sem Chiny zaata­ko­wały Taj­wan, acz­kol­wiek tam, przy­naj­mniej na razie, nie użyto broni maso­wej zagłady… – Auto­bu­sem zarzu­ciło na nie­rów­nej nawierzchni bru­ko­wa­nej uliczki, Sawicki odsu­nął na moment mikro­fon od ust. – I tu docho­dzimy do sedna sprawy. Punkt drugi, sprawy pol­skie. Rząd Rze­czy­po­spo­li­tej od dawna wycze­ki­wał odpo­wied­niej chwili, w któ­rej oczy świata zwrócą się w innym kie­runku, by przy­łą­czyć zagar­nięte Kresy do macie­rzy. Od wielu mie­sięcy nasze siły zbrojne były roz­lo­ko­wy­wane na ścia­nie wschod­niej pod pozo­rem manew­rów i prze­gru­po­wań zgod­nych z ocze­ki­wa­niami sojusz­ni­ków z NATO. Wszyst­kie agen­cje pra­sowe zostały poin­for­mo­wane o naru­sze­niu gra­nicy Pol­ski przez zmo­to­ry­zo­wane oddziały ukra­iń­skie. To oczy­wi­ście pro­wo­ka­cja i chwyt pro­pa­gan­dowy. W ramach kontr­ataku za kil­ka­na­ście minut nasze dobo­rowe dywi­zje prze­kro­czą gra­nicę od Kro­ścienka po Sobi­bór i roz­poczną ope­ra­cję wyzwa­la­nia świę­tych miejsc naszej ojczy­zny. Ponad sto tysięcy żoł­nie­rzy, tysiąc pięć­set czoł­gów i wozów bojo­wych, osiem­dzie­siąt samo­lo­tów. Ta masa sprzętu i woj­ska powinna zmiaż­dżyć opór niczego nie­spo­dzie­wa­ją­cego się wroga. Pol­ska znów sta­nie się mocar­stwem Europy. Da Bóg, będzie się­gać od morza do morza! – Major zamilkł i rozej­rzał się po auto­bu­sie.

Nie tylko ja zdę­bia­łem, sły­sząc te słowa. Wpraw­dzie Ukra­ina po klę­sce Poma­rań­czo­wej Rewo­lu­cji i postę­pu­ją­cym na­dal podziale cywi­li­za­cyj­nym na wschód i zachód prze­stała aspi­ro­wać do udziału w struk­tu­rach zjed­no­czo­nej Europy i coraz bar­dziej skła­niała się ku związ­kom z daw­nym sojusz­ni­kiem, czy raczej oku­pan­tem, jak zwano tam powszech­nie Rosję, ale otwarty atak na to pań­stwo nie mie­ścił mi się w gło­wie. Spoj­rza­łem na prawo. Schwa­rze­neg­ger wyraź­nie nie podzie­lał mojego zasko­cze­nia. W jego oczach malo­wał się, widoczny nawet w tych warun­kach, zachwyt. Zapewne już widział sie­bie jako zdo­bywcę Lwowa, a kto wie – może i Kijowa. Za to sie­dząca po lewej stro­nie kru­czo­włosa pięk­ność wpiła się paznok­ciami w moje przed­ra­mię, czego do tej pory nawet nie zauwa­ży­łem. I niech ktoś powie, że kobiety nie mają intu­icji.

Uwol­ni­łem się od uści­sku dziew­czyny i pod­nio­słem rękę, aby zadać pyta­nie, zapewne to samo, które rodziło się teraz w wielu gło­wach.

Sawicki dostrzegł mnie i powie­dział:

– Spo­koj­nie, żoł­nie­rze, jesz­cze nie skoń­czy­łem. – Wziął do ręki plik papie­rów i obli­zał spierzch­nięte wargi. – To zale­d­wie ogólny zarys sytu­acji. Szcze­góły ope­ra­cji „Orlęta” znaj­dzie­cie w zala­ko­wa­nych koper­tach, otrzy­ma­nych w punk­tach zbor­nych. Zawie­rają one szcze­gó­łowe roz­kazy, które na pewno róż­nią się, i to dia­me­tral­nie, w przy­padku każ­dego z was. Jedno jest tylko wspólne we wszyst­kich tych doku­men­tach: miej­sce, w któ­rym przyj­dzie wam słu­żyć Ojczyź­nie. Nazwa­li­śmy je Bastio­nem, gdyż będzie ono sta­no­wić ostatni bastion pol­sko­ści, jeśli plany dowódz­twa z jakie­goś powodu spalą na panewce. Jak pew­nie zauwa­żyła więk­szość obec­nych, opu­ści­li­śmy przed chwilą teren mia­sta i uda­jemy się w kie­runku góry Ślęży, swego czasu świę­tego miej­sca. Więk­szość z was wie także, że pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej nie­miec­kie wła­dze prze­nio­sły na teren Dol­nego Ślą­ska część swo­jego prze­my­słu zbro­je­nio­wego. W natu­ral­nych jaski­niach, w jakie obfi­tuje oko­liczny góro­twór, wykuto kilo­me­try sztolni i kory­ta­rzy, w któ­rych nie­wol­nicy pro­du­ko­wali nowe rodzaje broni dla Trze­ciej Rze­szy. Wielu z tych kory­ta­rzy nie zba­dano do dzi­siaj, przy­naj­mniej ofi­cjal­nie. – Sawicki uśmiech­nął się zagad­kowo, co nie uszło mojej uwagi. – To zna­czy, że prze­wa­ża­jąca część naszego spo­łe­czeń­stwa nie ma poję­cia, jak wygląda sytu­acja. I dobrze, gdyż przez pięć lat woj­sko spo­koj­nie pra­co­wało nad roz­bu­do­wa­niem sta­rych insta­la­cji i uno­wo­cze­śnie­niem ich. Dość powie­dzieć, że trzy mie­siące temu oddano do użytku naj­więk­szy kom­pleks umoc­nień ist­nie­jący w Euro­pie, a może i na świe­cie. Dwa tysiące żoł­nie­rzy może spę­dzić w nim ponad trzy lata, nie wycho­dząc na powierzch­nię. I nie muszę doda­wać, że macie zaszczyt być wśród tych, któ­rzy zostali wybrani do służby w Bastio­nie. Ku chwale ojczy­zny!

– Ku chwale ojczy­zny! – odpo­wie­dzieli pasa­że­ro­wie auto­busu, ale bez wigoru cechu­ją­cego majora.

Ponow­nie pod­nio­słem rękę, by zadać drę­czące mnie pyta­nie. Tym razem Sawicki ski­nął głową z apro­batą.

– Kapi­tan Piwow­ski – przed­sta­wi­łem się. – Jak rozu­miem – ostroż­nie waży­łem słowa – gene­rał Pią­tas wziął pod uwagę, że Ukra­ina dys­po­nuje jesz­cze kil­koma gło­wi­cami nukle­ar­nymi pozo­sta­łymi po daw­nych siłach stra­te­gicz­nych ZSRR?

– W rze­czy samej – odparł major. – Dla­tego wła­śnie uda­je­cie się do Bastionu. Oso­bi­ście nie sądzę, by Ukra­ina miała choć jedną rakietę zdolną do prze­no­sze­nia tych gło­wic, co potwier­dzają zresztą dane naszego wywiadu, ale sztab gene­ralny zde­cy­do­wał, że warto zacho­wać wszel­kie środki ostroż­no­ści na wypa­dek ogra­ni­czo­nego ataku jądro­wego, który jed­nak wydaje się abso­lut­nie nie­moż­liwy w cen­trum Europy. Skutki byłyby opła­kane dla wszyst­kich kra­jów sąsia­du­ją­cych z Pol­ską, w tym i samej Ukra­iny, ze względu na zachod­nie wia­try, jakie wieją w tej czę­ści kon­ty­nentu przez ponad trzy­sta dni w roku. Nie wydaje mi się, by Kijów był zdolny do akcji odwe­to­wej na taką skalę, i to prze­ciw kra­jowi nale­żą­cemu do NATO.

– A Rosja? – zapy­tał ktoś z pierw­szych miejsc.

– Ukra­ina nie pod­pi­sała jesz­cze żad­nych kon­kret­nych pak­tów ze ZBiR-em, choć jest już tego bli­ska. Zresztą przy tak zaognio­nej sytu­acji w Azji oczy Kremla będą teraz zwró­cone wyłącz­nie na Chiny. Żoł­nie­rze, ta wojna została dokład­nie zapla­no­wana i zakoń­czy się naszym suk­ce­sem w ciągu naj­bliż­szych dni.

– Cztery reformy z końca lat dzie­więć­dzie­sią­tych też zostały dokład­nie zapla­no­wane – rzu­cił ktoś – a jakoś do dzi­siaj musimy zno­sić ich skutki. I nie widać końca tej udręki.

To miał być pew­nie żart, ale nikt się nie roze­śmiał. Sawicki popa­trzył groź­nie na autora tej wypo­wie­dzi.

– Pan…?

W odpo­wie­dzi padło bur­kliwe:

– Porucz­nik Zawadzki.

– Pan porucz­nik zdaje się nie podziela opi­nii sztabu gene­ral­nego – wyce­dził zło­śli­wym tonem trepa, który zabiera się do obróbki kotów.

– A nie podziela – odparł łysawy facet sie­dzący w trze­cim rzę­dzie przy oknie, teraz widzia­łem wyraź­nie, kto zabrał głos. – Mia­łem oka­zję słu­żyć w wywia­dzie i już wcze­śniej nie zga­dza­łem się z opi­niami rzą­do­wych eks­per­tów. Zresztą fron­talny atak na Ukra­inę bez wypo­wie­dze­nia wojny to pogwał­ce­nie wszel­kich trak­ta­tów i umów, co nie zosta­nie Pol­sce zapo­mniane. Być może rzą­dowi wydaje się, że w ten spo­sób odwróci uwagę spo­łe­czeń­stwa od kolej­nych prze­krę­tów albo ura­tuje kule­jący budżet, nie­mniej wszy­scy wiemy, że ta wojna, podob­nie jak setki innych posu­nięć naszych władz, zakoń­czy się totalną klapą i cha­osem. Założę się, że człon­ko­wie gabi­netu pre­miera wraz z rodzi­nami pędzą już gre­mial­nie do bun­krów pod Radzy­mi­nem. A to na pewno nie uszło uwagi agen­tów rosyj­skich, a może nawet ukra­iń­skich, nie wspo­mi­na­jąc wszyst­kich innych.

– Może tak, a może nie – odparł enig­ma­tycz­nie Sawicki. – Ja nie jestem tu po to, by dys­ku­to­wać o poglą­dach poli­tycz­nych ani o tym, gdzie teraz jest pre­mier i jego rodzina. Mam was przy­go­to­wać do służby w Bastio­nie i tyle. Czy ktoś jesz­cze ma jakieś pyta­nia?

Jak na komendę pod­niósł się las rąk. Sawicki pokrę­cił głową, naka­zu­jąc ich opusz­cze­nie.

– Spo­koj­nie, żoł­nie­rze, nie zdążę odpo­wie­dzieć wszyst­kim. Mamy przed sobą jesz­cze naj­wy­żej pięć minut jazdy. Może w tym cza­sie przy­bliżę wam ideę Bastionu – powie­dział tonem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu. – Wehr­macht pozo­sta­wił w 1945 roku ponad szes­na­ście kilo­me­trów tuneli i dwa­dzie­ścia komór słu­żą­cych za maga­zyny, nie­które są poło­żone bar­dzo głę­boko w masy­wie Ślęży. Nasi inży­nie­ro­wie prze­bu­do­wali wszyst­kie sztol­nie i doko­pali się do wielu nowych frag­men­tów kom­pleksu, któ­rych ist­nie­nia jesz­cze dwa, trzy lata temu nikt się nie domy­ślał. W chwili obec­nej kom­pleks Bastionu jest cał­ko­wi­cie samo­wy­star­czalny. Odkryte przez nas odizo­lo­wane od milio­nów lat zbior­niki wody pod­skór­nej wystar­czą dla prze­wi­dy­wa­nej liczby miesz­kań­ców na dzie­siątki lat, pozo­sta­wione przez Niem­ców gra­wi­ta­cyjne sys­temy wen­ty­la­cyjne zostały zmo­dy­fi­ko­wane w ubie­głym roku, zgod­nie z unij­nymi nor­mami i należą do naj­wy­daj­niej­szych na świe­cie. Zostały zapro­jek­to­wane na potrzeby hut i elek­trowni ato­mo­wej w Gąskach, ale oka­zały się ide­alne dla pro­jektu Bastion. Zabez­pie­cze­nia tuneli wlo­to­wych są rów­nie nie­za­wodne. Śmiem twier­dzić, iż nawet ude­rze­nie w masyw Ślęży kilku gło­wic pene­tru­ją­cych nie zagrozi cało­ści kom­pleksu. Nawet Norad, ten praw­dziwy, a nie tury­styczna atrak­cja pod górą Chey­enne, nie ma lep­szej ochrony. Przy­go­to­wa­li­śmy się też na ewen­tu­al­ność pro­wa­dze­nia walki po okre­sie izo­la­cji. W komo­rach naj­bliż­szych powierzchni zgro­ma­dzi­li­śmy wozy bojowe i kilka zde­mon­to­wa­nych śmi­głow­ców sztur­mo­wych na trans­por­te­rach, a także wystar­cza­jącą ilość czę­ści zamien­nych i paliwa, aby móc z nich korzy­stać do czasu zna­le­zie­nia zaopa­trze­nia na zewnątrz. Z tego, co wiem, jedną ze sztolni prze­kształ­cono ostat­nio w pod­ziemny pas star­towy dla dwóch MiG-29, które…

– Ile to kosz­to­wało, do cho­lery?! – zapy­tał znów Zawadzki. – Prze­cież taki pro­jekt musiał pochło­nąć lwią część budżetu Mini­ster­stwa Obrony Naro­do­wej, a jakoś nie widzia­łem w nim podob­nych pozy­cji wydat­ko­wych.

– Nie wasza sprawa! – odburk­nął Sawicki wyraź­nie roze­źlony docie­kli­wymi pyta­niami.

– A czyja, jeśli mogę zapy­tać? – nie dawał za wygraną porucz­nik. – Miliony eme­ry­tów nie miały za co wyku­pić lekarstw, a wy wyda­li­ście miliardy na jakieś pie­przone pod­ziemne lot­ni­sko? Prze­cież nie­da­leko stąd, w Borach…

– Nie prze­gi­naj­cie, Zawadzki! – ostrzegł major, bru­tal­nie wcho­dząc mu w słowo. – To jest wojna i pod­le­ga­cie rygo­rom wojen­nym, a kwe­stio­no­wa­nie roz­ka­zów ozna­cza jedno. Sąd wojenny. I czapę. Czy wyra­żam się wystar­cza­jąco jasno?

– Dosko­nale pan wie, majo­rze, że to nie mnie, ale ludzi, któ­rzy wpa­ko­wali nas w ten pasz­tet, nale­ża­łoby oddać pod sąd. – Zawadzki mówił już spo­koj­niej­szym gło­sem. – Przez ostat­nie lata nasz kraj stał na kra­wę­dzi zała­ma­nia gospo­dar­czego, bo mimo trze­ciej już fali kry­zysu więk­szość fun­du­szy na­dal pły­nęła na reali­za­cję pro­jek­tów cho­rej wyobraźni naszych decy­den­tów. Ukra­ina odpo­wie ata­kiem ato­mo­wym na rado­sny prze­marsz naszych dywi­zji, to pewne. Choćby dla­tego, że nie ma dzi­siaj spraw­nej armii zdol­nej powstrzy­mać kogo­kol­wiek w spo­sób kon­wen­cjo­nalny. Nawet tak słabo wyszko­lo­nych i uzbro­jo­nych oddzia­łów jak nasze. Te gło­wice to ich zabez­pie­cze­nie. Jedyne zabez­pie­cze­nie. I dla­tego ich użyją, gdy zoba­czą, że zostali zaata­ko­wani. Pre­zy­dent Rohaty to tchórz, podob­nie jak cała tam­tej­sza gene­ra­li­cja. Ile czasu trwało odsu­wa­nie od wła­dzy Janu­ko­wy­cza, i to przy braku jakiej­kol­wiek liczą­cej się opo­zy­cji? Gdyby nie Putin… Nasi prze­ciw­nicy są koniunk­tu­ral­nymi apa­rat­czy­kami. W dzie­sięć minut po tym, jak otrzy­mają infor­ma­cję, że nasza armia prze­kro­czyła gra­nicę, każą odpa­lić przy­naj­mniej część posia­da­nych ładun­ków nukle­ar­nych. Nie będą się wahać, ponie­waż nasi bar­dziej kolo­rowi przy­ja­ciele poka­zali światu, że można jej użyć. Powi­nien pan to wie­dzieć, majo­rze. Nasza komórka przy­go­to­wała taką ana­lizę dla sztabu gene­ral­nego ponad trzy lata temu.

– Dość tego, porucz­niku! – wrza­snął Sawicki. – Po przy­by­ciu do Bastionu zosta­nie pan aresz­to­wany i oddany pod sąd! – Wymie­rzył ostrze­gaw­czo palec w nie­po­kor­nego żoł­nie­rza. – Nie będzie żad­nego odwetu i już. Nale­żymy do NATO i nikt, a zwłasz­cza tak wynisz­czony kraj jak Ukra­ina, nie zary­zy­kuje wojny z całym pak­tem. A teraz przy­go­to­wać się do odprawy, zbli­żamy się do Bastionu.

– O ile wiem, ata­ku­jąc Ukra­inę, naru­szamy parę para­gra­fów naszej umowy z sojusz­ni­kami, a to zmie­nia postać rze­czy… – dodał nie­zra­żony groź­bami Zawadzki.

– Mil­czeć! – ryk­nął Sawicki. – Za kogo wy się uwa­ża­cie, porucz­niku, że poucza­cie eks­per­tów sztabu gene­ral­nego i rządu!

Zawadzki nie odpo­wie­dział. Uśmie­chał się jedy­nie ponuro, nie spusz­cza­jąc wzroku z poczer­wie­nia­łej twa­rzy majora. Wyj­rza­łem przez okno i zoba­czy­łem, że auto­bus jedzie leśną drogą. Zasta­na­wia­łem się nad sło­wami ofi­cera wywiadu i dosze­dłem do wnio­sku, że w tym, co mówił, było sporo prawdy. Nie bez powodu odwo­żono nas przed ata­kiem do bazy ukry­tej we wnę­trzu góry. Zanim zdą­ży­łem dojść do kon­kret­niej­szych wnio­sków, zatrzy­ma­li­śmy się. W auto­busie pano­wało wymowne mil­cze­nie, które ponow­nie prze­rwał Zawadzki.

– Nasi chłopcy prze­kra­czają wła­śnie gra­nicę. – Odło­żył roz­kazy, które wydo­był z koperty, i spoj­rzał na zega­rek. – A to ozna­cza, że za dzie­sięć do dwu­na­stu minut prze­ko­namy się, czy ja mam rację czy pan, majo­rze.

I prze­ko­na­li­śmy się.

Nie­spełna dzie­sięć minut póź­niej zna­leź­li­śmy się u wylotu tunelu pro­wa­dzą­cego do Bastionu. Usy­tu­owano go we wnę­trzu zruj­no­wa­nego budynku sta­rej, chyba jesz­cze ponie­miec­kiej żwi­rowni. Tak przy­naj­mniej sądzi­łem, choć przy­znam, iż wie­dzę na temat podob­nych miejsc mia­łem mizerną.

Auto­bus po chwili postoju wje­chał do obszer­nej hali, w któ­rej znaj­do­wały się pordze­wiałe taśmo­ciągi i stoż­ko­wate pry­zmy żwiru – stąd moje pierw­sze sko­ja­rze­nie. Hala miała tylko trzy ściany muro­wane, czwartą sta­no­wiła lita skała. Wła­śnie w niej zoba­czy­li­śmy okrą­gły wlot tunelu o śred­nicy około czte­rech metrów. Po obu jego stro­nach zauwa­ży­łem masywne skrzy­dła meta­lo­wych wrót, pokryte war­stwą skały lub sub­stan­cji ide­al­nie ją imi­tu­ją­cej. Gdy auto­bus zbli­żył się do czar­nej pasz­czy pro­wa­dzą­cej w głąb góry, mia­łem oka­zję przy­pa­trzeć się z bli­ska tej dziw­nej kon­struk­cji. Na ponad czte­rech metrach stali przy­mo­co­wano war­stwę praw­dzi­wego kamie­nia. Spryt­nie pomy­ślany mecha­nizm hydrau­liczny zsu­wał obie połówki wrót, docią­ga­jąc je i her­me­ty­zu­jąc na spe­cjal­nym koł­nie­rzu, skalna nakładka zaś – roz­cięta wzdłuż nie­rów­nych, acz wyglą­da­ją­cych na natu­ralne, pęk­nięć skały – ide­al­nie masko­wała wej­ście. Zapewne, gdyż nie dane mi było tego zoba­czyć.

Wje­cha­li­śmy do tunelu jako ostatni. Gdy auto­bus zatrzy­mał się i zaczę­li­śmy z niego wysia­dać, wrota ruszyły z chrzę­stem, powoli prze­sła­nia­jąc wjazd. Przy­znam, że poczu­łem zimny dreszcz, patrząc, jak widoczny zza nich, znany mi świat zwęża się coraz bar­dziej. Trwało to może pół minuty, pod­czas któ­rej – jak zauwa­ży­łem – wszy­scy zamarli w mil­cze­niu. Dopiero huk zatrza­ski­wa­nych wrót i syk sprę­żo­nego powie­trza ukła­dów her­me­ty­zu­ją­cych sztol­nię przy­wró­ciły nas do rze­czy­wi­sto­ści. To jed­nak nie był jesz­cze koniec przed­sta­wie­nia. Moment póź­niej z wgłę­bie­nia w ścia­nie wyto­czyła się kolejna bariera blo­ku­jąca, rów­nie gruba, jeśli nie grub­sza.

Rozej­rza­łem się po współ­pa­sa­że­rach. Zawadzki stał nie­da­leko mnie i z upo­rem maniaka wpa­try­wał się w zega­rek. Majora nie widzia­łem w pobliżu. Sam zer­k­ną­łem na cyfer­blat, by spraw­dzić, ile czasu minęło od roz­po­czę­cia inwa­zji. W tej samej chwili poczu­li­śmy, jak skała wokół nas drży i koły­sze się. Porucz­nik oparł się rękami o auto­bus, ale ustał dzięki sze­roko roz­sta­wio­nym nogom. Mnie się to nie udało. Leżąc na twar­dym, zim­nym pod­łożu, wsłu­chi­wa­łem się w nie­sa­mo­wity zgrzyt kamien­nych ścian i krzyki ludzi ucie­ka­ją­cych w panice do kolej­nych komór i kry­ją­cych się pod auto­busami. Z łuko­wa­tego skle­pie­nia posy­pał się pył, a po nim odłamki skały. Świa­tła zami­go­tały, ale nie zga­sły. To wszystko trwało naj­wy­żej kil­ka­na­ście sekund. Poczu­łem czy­jąś rękę na ramie­niu.

– Już po wszyst­kim, panie kapi­ta­nie – powie­dział porucz­nik Zawadzki. – Wjazd do Bastionu znaj­duje się po nie­wi­docz­nej od mia­sta stro­nie Ślęży. Cały masyw góry chroni nas przed skut­kami odle­głej o kil­ka­na­ście kilo­me­trów eks­plo­zji nukle­ar­nej.

– Więc to była… – Z tru­dem wydo­by­wa­łem słowa ze ści­śnię­tego gar­dła.

– A sły­szał pan o trzę­sie­niach ziemi powy­żej sied­miu stopni Rich­tera w tym rejo­nie Europy? – Zawadzki pomógł mi wstać. – Ci idioci z War­szawy ni­gdy nie wie­rzyli w to, co od nas dosta­wali. A teraz nie będzie gdzie wysy­łać rapor­tów…

Wszystko to działo się ponad dwa lata temu. Tyle czasu spę­dzi­li­śmy w prze­past­nych trze­wiach świę­tej góry Ślęży, cze­ka­jąc na moż­li­wość powrotu na powierzch­nię. Nie wie­dzie­li­śmy, co nastą­piło na zewnątrz. Mel­dunki i roz­kazy, któ­rych spo­dzie­wało się nasze dowódz­two, nie nade­szły żadną z dróg prze­wi­dzia­nych w sytu­acji kry­zy­so­wej. Ana­liza sej­smo­lo­giczna wyka­zała, że w ciągu kilku dni po naszym przy­by­ciu do Bastionu na Ziemi wiele się wyda­rzyło. Jeśli wie­rzyć żoł­nie­rzom obsłu­gu­ją­cym spe­cja­li­styczny sprzęt, zano­to­wano ponad trzy tysiące osiem­set wstrzą­sów, któ­rych bez­po­śred­nią przy­czyną mogły być eks­plo­zje nukle­arne – to zaś ozna­cza­łoby, że znany nam świat prze­stał ist­nieć. Jed­nakże musie­li­śmy odcze­kać ponad dwa lata, by prze­ko­nać się o tym naocz­nie.

Dokład­nie po sied­miu­set pięć­dzie­się­ciu dniach dowódz­two uznało, że poziom radia­cji na powierzchni opadł na tyle, że można prze­pro­wa­dzić reko­ne­sans bez nara­ża­nia się na napro­mie­nio­wa­nie zagra­ża­jące zdro­wiu i życiu. Odcze­ka­li­śmy jesz­cze kil­ka­dzie­siąt dni, zanim padł roz­kaz prze­pro­wa­dze­nia pierw­szego reko­ne­sansu. Spo­śród dwóch tysięcy trzy­stu miesz­kań­ców Bastionu wybrano trzech stra­ceń­ców.

Pierw­szą osobą był bun­tow­nik z auto­busu, kapi­tan Paweł Zawadzki, z któ­rym zdą­ży­łem się zaprzy­jaź­nić. Pomimo usil­nych sta­rań majora Sawic­kiego nie posta­wiono mu żad­nych zarzu­tów. Co wię­cej, słusz­ność jego ana­liz spo­wo­do­wała, że awan­so­wał i zna­lazł się wśród zaufa­nych dorad­ców gene­rała Wał­do­cha, dowódcy Bastionu.

Jak sądzę, to wła­śnie zna­jo­mo­ści z Paw­łem zawdzię­cza­łem przy­dział do pierw­szej misji. Wie­lo­krot­nie roz­ma­wia­li­śmy o tym, że chciał­bym uczest­ni­czyć w takim zwia­dzie. Byłem leka­rzem, ale ostatni rok spę­dzi­łem na przy­go­to­wy­wa­niu rapor­tów i ana­liz o sytu­acji radio­lo­gicz­nej na powierzchni.

Jako trzeci miał nam towa­rzy­szyć bli­żej mi nie­znany koman­dos z jed­nostki powietrz­no­de­san­to­wej, kie­rowca i spec od masy sprzętu, jaki mie­li­śmy zabrać ze sobą. Nazy­wał się Tomasz Zachwa­to­wicz i był majo­rem sił spe­cjal­nych – tyle dowie­dzie­li­śmy się z tre­ści roz­kazu. Spo­tka­li­śmy go dopiero przy samo­cho­dzie tere­no­wym, któ­rym mie­li­śmy udać się na reko­ne­sans. Był wysoki i bar­czy­sty, jak przy­stało na spa­do­chro­nia­rza. Spraw­dzał z listą w ręce, czy niczego nie bra­kuje w przy­dzie­lo­nym wypo­sa­że­niu. Gdy pode­szli­śmy do niego, nie­dbale odpo­wie­dział na salut.

– Zachwa­to­wicz jestem – mruk­nął, jakby to wszystko tłu­ma­czyło.

Przed­sta­wi­li­śmy się rów­nie lako­nicz­nie i uło­ży­li­śmy nasze rze­czy na tyl­nych sie­dze­niach poma­lo­wa­nego w masku­jące barwy humvee. Podobno było to kie­dyś ruchome sta­no­wi­sko dowo­dze­nia, teraz jed­nak, po wymon­to­wa­niu więk­szo­ści wypo­sa­że­nia, wóz został wyty­po­wany na śro­dek trans­portu dla pierw­szego zwiadu. Słusz­nie zresztą, był bowiem naj­lep­szą tego typu maszyną, jaką mie­li­śmy w Bastio­nie. Major koń­czył już spraw­dza­nie i znie­cier­pli­wiona gene­ra­li­cja, która poja­wiła się na prze­szklo­nej gale­ryjce śluzy powietrz­nej – oni ni­gdy nie podej­mo­wali ryzyka – mogła wresz­cie dać nam roz­kaz wyjazdu.

Wsie­dli­śmy do łazika i Zachwa­to­wicz włą­czył sil­nik. Nie­uży­wany od jakie­goś czasu die­sel zakop­cił nie­wiel­kie pomiesz­cze­nie o wiele szyb­ciej, niż kto­kol­wiek by pomy­ślał. Musie­li­śmy wstrzy­my­wać oddech przez całe dwa­dzie­ścia sekund, zanim tur­biny sys­temu wen­ty­la­cyj­nego zdo­łały opa­no­wać sytu­ację. Chwilę póź­niej wewnętrzne gro­dzie z cichym chrzę­stem zamknęły wylot tunelu. Na moment zga­sły świa­tła i zna­leź­li­śmy się w cał­ko­wi­tych ciem­no­ściach.

– Ciem­ność, widzę ciem­ność – rzu­cił Zachwa­to­wicz, po czym roze­śmiał się rubasz­nie. A już myśla­łem, że to kolejny nadęty dupek, myślący, że jest sło­wiań­skim wcie­le­niem Johna Rambo.

– Świa­tła w pod­ło­dze? Wszystko tu popie­przone – odpo­wie­dział Paweł cyta­tem na cytat.

Nie pozo­stało mi nic innego, jak dołą­czyć do dia­logu. Myślę, że wybra­łem traf­nie.

– Czy jest tu wyj­ście na mia­sto? – zapy­ta­łem i w tym momen­cie zewnętrzne wrota z prze­raź­li­wym trza­skiem ruszyły na boki, zagłu­sza­jąc nasz śmiech.

Do wnę­trza śluzy wpadł pro­mień ośle­pia­ją­cego świa­tła. Na szczę­ście foto­chro­ma­tyczne oku­lary zni­we­lo­wały ten błysk. Szpara posze­rzała się przy akom­pa­nia­men­cie pie­kiel­nych dźwię­ków roz­cie­ra­nego na miał kamie­nia. Chyba z pół minuty trwało, zanim otwór stał się na tyle duży, by prze­pu­ścić łazika. Zachwa­to­wicz prze­że­gnał się i lekko naci­snął pedał gazu. Trzy­to­nowy pojazd ruszył powoli w stronę świa­tło­ści, która objęła naj­pierw pła­ską maskę wozu, a potem przed­nią szybę. Tro­chę to przy­po­mi­nało sceny ze sta­rych dobrych fil­mów Spiel­berga.

Wyje­cha­li­śmy na leśną prze­cinkę. W każ­dym razie kie­dyś musiała to być prze­cinka wśród nie­mal stu­let­nich sosen, z któ­rych teraz pozo­stały wypa­lone kikuty się­ga­jące cza­sami na kil­ka­na­ście metrów w górę. Major prze­je­chał krótki odci­nek i zatrzy­mał wóz obok pordze­wia­łej i okop­co­nej tabliczki, ostrze­ga­ją­cej przed pale­niem ognia w lesie. Dozy­metr zamon­to­wany na desce roz­dziel­czej nie wyka­zy­wał zbyt wyso­kiego poziomu pro­mie­nio­wa­nia, a kom­bi­ne­zony, jakie nosi­li­śmy, dzięki her­me­tycz­nym zamknię­ciom pozwa­lały na poru­sza­nie się w znacz­nie bar­dziej ska­żo­nym tere­nie.

– Czy może pan, kapi­ta­nie, zba­dać skład che­miczny powie­trza? – zapy­tał ofi­cjal­nym tonem Zachwa­to­wicz.

Ski­ną­łem głową i otwo­rzy­łem torbę z ana­li­za­to­rem. Po minu­cie ekran kom­pu­tera wypeł­nił się danymi.

– Brak sub­stan­cji che­micz­nych i bio­lo­gicz­nych, które mogłyby zagra­żać życiu – powie­dzia­łem po przej­rze­niu wykre­sów. – Przy­naj­mniej według tej maszynki.

– To dobrze – ucie­szył się koman­dos – bo mam zamiar pood­dy­chać bez pośred­ni­ków.

Odpiął hełm i wcią­gnął powie­trze nosem. Wypu­ścił je dłu­gim wyde­chem, po czym się­gnął do leżą­cego na sie­dze­niu obok niego chle­baka i wydo­był paczkę cameli. Z nabo­żeń­stwem wyłu­skał ją z folii i otwo­rzył. Wsu­nął do ust papie­rosa i zapa­lił sztor­mo­wymi zapał­kami z zestawu survi­va­lo­wego. Paweł poszedł w jego ślady. Zdjął her­me­tyczny hełm i popro­sił o papie­rosa. Ja nie pali­łem. Ni­gdy nie rozu­mia­łem, co przy­jem­nego jest we wcią­ga­niu dymu do płuc, ale widząc zachwy­cone miny współ­to­wa­rzy­szy, domy­śla­łem się, że coś w tym jed­nak musi być. Cały Bastion był objęty cał­ko­wi­tym zaka­zem pale­nia, nie tylko z powodu aktyw­nych sys­te­mów prze­ciw­po­ża­ro­wych, ale i lek­kiej nie­wy­dol­no­ści sys­te­mów wen­ty­la­cyj­nych, które mimo zapew­nień Sawic­kiego oparto w więk­szo­ści na sta­rych, ponie­miec­kich roz­wią­za­niach. Z pew­nym ocią­ga­niem rów­nież pozby­łem się hełmu i zaczerp­ną­łem pierw­szy haust świe­żego powie­trza. Prócz papie­ro­so­wego dymu nie wyczu­łem jed­nak niczego. Spa­lony las już dawno prze­stał pach­nieć czym­kol­wiek.

Prze­rwa na papie­rosa trwała ponad pięć minut, pod­czas któ­rych nie roz­ma­wia­li­śmy. Oni delek­to­wali się came­lami, ja obser­wo­wa­łem oko­licę. Jak okiem się­gnąć, a nie była to zbyt wielka prze­strzeń, nie dostrze­głem skrawka zie­leni. Wypa­lone drzewa, wypa­lona zie­mia i nie­zwy­kłe błę­kitne niebo bez jed­nej chmury. Cisza tak kom­pletna, że dźwię­czała w uszach. To wła­śnie ta cisza była w tym wszyst­kim naj­gor­sza. Zachwa­to­wicz jakby czy­tał w moich myślach. Wsu­nął do odtwa­rza­cza płytę kom­pak­tową i nagle oto­czyła nas muzyka.

„Znowu w życiu mi nie wyszło…” – pamię­ta­łem te słowa. Budka Suflera, _Sen o doli­nie_. Ruszy­li­śmy w dół zbo­cza, słu­cha­jąc kolej­nych tak­tów muzyki. Patrzy­łem na mono­tonny obraz spa­lo­nego lasu i podob­nie jak boha­ter pio­senki zagłę­bi­łem się w myślach o doli­nie, ku któ­rej zmie­rza­li­śmy, a która kie­dyś była naszym domem.

Zbli­ża­li­śmy się do Wro­cła­wia. Naszym głów­nym zada­niem było spraw­dze­nie, w jakim stop­niu mia­sto ucier­piało wsku­tek ataku nukle­ar­nego i czy moż­liwe jest ponowne jego zasie­dle­nie. Mie­li­śmy dotrzeć jak naj­bli­żej cen­trum, do bun­krów pod daw­nym Urzę­dem Woje­wódz­kim, gdzie usy­tu­owano Regio­nalne Cen­trum Kry­zy­sowe. Tam znaj­do­wały się wyniki i odczyty ze wszyst­kich urzą­dzeń pomia­ro­wych zain­sta­lo­wa­nych na tere­nie wokół mia­sta na wypa­dek podob­nych zda­rzeń. Według szta­bow­ców cała nasza misja powinna zająć nie wię­cej niż sześć godzin, acz­kol­wiek Zachwa­to­wicz od początku był nasta­wiony do tego limitu bar­dzo scep­tycz­nie. Dla­tego posta­no­wił omi­jać wszyst­kie miej­sco­wo­ści na tra­sie, aby­śmy mieli jak najwię­cej czasu na odna­le­zie­nie szy­bów pro­wa­dzą­cych do Cen­trum. Nie spo­sób było odmó­wić mu racji. Teraz, w pro­mie­niach słońca, mar­twy kra­jo­braz wyda­wał się upiorny, a co będzie po zacho­dzie, wole­li­śmy nie myśleć.

Tuż po czter­na­stej zatrzy­ma­li­śmy się na skraju szosy, nie­da­leko cen­trów han­dlo­wych przy auto­stra­dzie. Prze­stronne par­kingi wokół Ikei i pozo­sta­łych domów towa­ro­wych były kom­plet­nie puste. Same hale zda­wały się nie­tknięte kata­kli­zmem, przy­naj­mniej z daleka. Obser­wa­cja oko­licy przez lor­netki poka­zała jed­nak znacz­nie smut­niej­szą rze­czy­wi­stość: w wielu miej­scach popę­kane i opa­lone fasady, a tam, gdzie kon­struk­cja była słab­sza, kil­ku­me­trowe wyrwy.

W oddali było już widać mia­sto. Gołym okiem mogli­śmy dostrzec tylko kikuty komi­nów elek­tro­cie­płowni i postrzę­pioną bryłę wie­żowca Sky Tower, który zamie­nił się w ster­czący na kil­ka­dzie­siąt pię­ter szkie­let z betonu i stali. Fala ude­rze­niowa odarła go z wszel­kich ele­men­tów fasady i zdmuch­nęła ścianki dzia­łowe wewnątrz czę­ści biu­ro­wej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: