Apokalipsa według Pana Jana - ebook
Apokalipsa według Pana Jana - ebook
Klasyka literatury postapokaliptycznej!
Diaboliczna intryga, zabójcze tchnienie radiacji, idealna lektura dla fanów serialu i gier Fallout.
W pożodze nuklearnego piekła ginie znana nam cywilizacja. W świecie pełnym śmierci, gruzów, radioaktywnego skażenia i chorób nieliczni ocaleni walczą o przeżycie, tworząc nowe społeczności. Jednym z nich jest niepodzielny władca wyludnionego i obróconego w zgliszcza Wolnego Miasta Wrocławia charyzmatyczny Pan Jan, zwany także Burmistrzem. Jego twarde rządy dają nadzieję na przyszłość, a największą ambicją jest stworzenie nowej, rozciągającej się od morza do morza, Rzeczypospolitej.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8338-878-6 |
Rozmiar pliku: | 906 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CYKL
„POLA DAWNO ZAPOMNIANYCH BITEW”:
_Toy Land_
Seria „Bukowski”:
Tom 1. _Per aspera ad astra_
Tom 2. _Uderzenie wyprzedzające_
Tom 3. _Do ostatniej kropli krwi_
Tom 4. _Wet za wet_ (w przygotowaniu)
Seria „Święcki”:
Tom 1. _Łatwo być Bogiem_
Tom 2. _Ucieczka z raju_
Tom 3. _Na krawędzi zagłady_
Tom 4. _Zwycięstwo albo śmierć_
Tom 5. _Ostatnia misja_ AsgardaWSTĘP
_Kiedy sięgnąłem do kilku najgłośniejszych książek futurologicznych sprzed trzydziestu lat, okazało się, że sprawy potoczyły się zupełnie inaczej, niż wyobrażały sobie najtęższe mózgi lat 60. Zawiodły przepowiednie Kahna, Hudson Institute, Komisji Bella. Nic się nie sprawdziło._ Stanisław Lem
w wywiadzie z Jackiem Żakowskim
w „Gazecie Wyborczej” nr 105/2000
Nie uważam siebie za futurologa, choć jak każdy pisarz fantastyki, nie tylko naukowej, często muszę mierzyć się z przyszłością. Przedstawiona na kartach _Apokalipsy według Pana Jana_ wizja Polski wydaje się dzisiaj bardzo realna. Zagłębiając się w tę opowieść, zobaczycie w niej czytelne odbicie wydarzeń, których wszyscy jesteśmy dzisiaj świadkami. Nie zapominajcie jednak, że _Apokalipsa według Pana Jana_ powstawała na przełomie tysiącleci, kiedy nasza rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej i wszystko, co znajduje się pomiędzy tymi okładkami, było czystą fantastyką.
Po premierze spotkałem się kilkakrotnie z zarzutami, że owszem, konwencja postapokalipsy wymaga ostrego fantazjowania, ale co za dużo, to niezdrowo. Ukraina jako najbardziej niestabilny sąsiad, z którym możemy popaść w konflikt? Politycy nawołujący w mediach do odbicia Kresów? Wojsko Polskie jeżdżące hummerami? Korea Północna jako mocarstwo atomowe? F-16 z biało-czerwonymi szachownicami na skrzydłach? Drony, którymi ocaleni rodacy obserwują zniszczoną Europę? To tylko najjaskrawsze przykłady zamieszczonych w tej książce wizji, które po latach sprawdziły się co do joty. Bardzo się z tego cieszę, ponieważ _Apokalipsa…_ jest dzięki nim wciąż aktualna, nawet dzisiaj, piętnaście lat od napisania.
Jak już wspomniałem, nie uważam się za futurologa, choć – wbrew zamieszczonemu wcześniej cytatowi – umiem trafnie i celnie przewidywać przyszłość. Każdy, kto zna mnie lepiej, wie, że trafnie zdiagnozowałem skutki wojny w Zatoce, a potem także Arabskiej Wiosny. Lata temu na forach internetowych pisałem, jak to wszystko się skończy. Jeśli ktoś zada sobie trud i dotrze do tych postów, zobaczy, że już wtedy prognozowałem dzisiejsze problemy z uchodźcami.
Zdradzę Wam sekret tej trafności, znacznie większej niż w wypadku wymienionych przez Stanisława Lema instytucji. Jeśli chcecie wybiegać w przyszłość i celnie dochodzić prawdy, nie możecie pozwolić, by Wasz osąd był zmącony Waszymi zapatrywaniami, a już zwłaszcza upodobaniami politycznymi. To największy błąd, jaki popełniają ludzie bawiący się w wizjonerów i futurologów. Trzeba być do bólu bezstronnym i w żadnym razie nie forować własnych sympatii, ponieważ to zawsze wypacza wynik. Rzeczywistość jest obiektywna i jako taka nie podlega interpretacjom. Amen.
To naprawdę proste i jak widać, działa. Zanim jednak, drodzy Czytelnicy, staniecie się prorokami we własnym kraju, zapraszam Was do lektury mojej ulubionej książki. Trzymacie w rękach jej wyjątkowe, limitowane wydanie, które przygotowaliśmy i spersonifikowaliśmy specjalnie dla Was, największych fanów polskiej postapokalipsy. Mam szczerą nadzieję, że spodoba Wam się forma, w jakiej dedykujemy Wam to wydanie.
Na koniec chciałbym się odnieść do najczęściej zadawanego mi pytania. Czy będzie ciąg dalszy _Apokalipsy…_? Przez wiele lat odpowiadałem niezmiennie: to zamknięta książka, wszystko, co miało zostać w niej powiedziane i pokazane, znalazło się tam gdzie trzeba. Nie ma żadnych tajemnic do odkrycia, a otwarte zakończenie pozwala Czytelnikom dopowiedzieć takie losy ojczyzny i bohaterów, jakie pasują im najbardziej. Pewnych tematów lepiej nie kontynuować, by ich po prostu nie zepsuć. Dopóki nie wpadnę na pomysł stworzenia absolutnie nowatorskiego spojrzenia na tę historię, będę trwał na dotychczasowym stanowisku. I tego się trzymajmy.
Zdradzę Wam jednak pewien sekret. Za jakiś czas możecie się spodziewać tekstu, w którym ponownie zobaczycie Pana Jana. Ale uprzedzam lojalnie, że to nie będzie kontynuacja _Apokalipsy…_ Nowa książka połączy tak odmienne wątki, że wielu z Was potężnie się zdziwi.
Czujcie się ostrzeżeni.
Robert J. Szmidt,
30.03.2016PROLOG
OGNIE W RUINACH
Nigdy nie zapomnę tej chwili. Właśnie odkładałem książkę i sięgałem do kontaktu, by zgasić światło, gdy zadzwonił telefon. Spojrzałem na stojący obok łóżka budzik. Wpół do drugiej w nocy – trochę za późno na zwykłą rozmowę. Podniosłem słuchawkę, czując narastający niepokój, jak zazwyczaj w takich sytuacjach. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, usłyszałem nieznany mi męski, nosowy głos.
– Czy to doktor Piwowski? – W tonie rozmówcy wyczułem duże napięcie.
– Tak. W czym mogę pomóc? – zapytałem najgrzeczniej, jak umiałem, wiedząc, że nie jest to zwykły telefon z prośbą o pomoc medyczną. Tego numeru nie podawałem swoim pacjentom. Dzwonili zazwyczaj na komórkę, o tej porze trafiając na pocztę głosową.
– Mówi podporucznik Adam Jastrzębski ze sztabu Okręgu Dolnośląskiego, kod Alfa-Alfa. Otrzymał pan kartę mobilizacyjną, proszę natychmiast zgłosić się w macierzystej jednostce.
– Ale ja… – Szczerze mówiąc, zaskoczył mnie tak bardzo, że nie wiedziałem, jak zareagować. – Ale…?
– Za kilka minut pod pana dom podjedzie nieoznakowany samochód. Proszę zabrać zestaw mobilizacyjny i czekać przed bramą.
– Tak jest – wymamrotałem do głuchej słuchawki.
Mój rozmówca rozłączył się natychmiast po wypowiedzeniu ostatniego słowa. Zapewne miał jeszcze wiele osób do obdzwonienia.
Wstałem z łóżka i przejechałem dłonią po twarzy. Szorstki jednodniowy zarost nie był problemem. Przy mobilizacji nikt nie zwróci uwagi na taki szczegół. Włożyłem wytarte dżinsy i wyjąłem z szafy świeżą koszulę. Po chwili namysłu wybrałem schodzone, i dzięki temu wygodne, wysokie buty. Na końcu sięgnąłem po stojący w głębi plecak. Każdy z nas, odchodząc ze służby w jednostkach specjalnych, otrzymał identyczny zestaw narzędzi, lekarstw i sortów mundurowych na wypadek niespodziewanej mobilizacji. Sądziłem, że nigdy nie będę musiał go użyć, ale jak widać – myliłem się. Spojrzałem na zegarek, od odłożenia słuchawki minęły już trzy minuty. Nie miałem wiele czasu na zastanawianie się. Włożyłem kurtkę, przygładziłem włosy, przejrzałem się po raz ostatni w lustrze i wyszedłem na korytarz, cicho zamykając drzwi.
Mieszkałem na trzecim piętrze starej poniemieckiej kamienicy, jakich pełno stoi w śródmieściu Wrocławia. Skrzypiące schody, pamiętające chyba jeszcze czasy późnego Bismarcka, prowadziły mnie na spotkanie przeznaczenia. Odruchowo je liczyłem, jakbym chciał zapamiętać, ile ich jest. Sześć półpięter po dziewięć stopni i pięć dodatkowych przy wyjściu. Otworzyłem masywne drzwi i delikatnie domknąłem je za sobą, pamiętając, jak głośno potrafią trzasnąć o futrynę.
Na ulicy panowała zupełna cisza. O tej porze miasto spało, w żadnym z widocznych okien nie paliło się światło. Przeszedłem na chodnik, mijając niewielkie ogródki przed budynkiem, na ogół niespotykane w naszych czasach, ale jakże urozmaicające urbanistyczną pustynię.
Zapowiedzianego transportu jeszcze nie było. Stałem, nasłuchując dźwięków z głównej ulicy, przebiegającej za pobliską szkołą, do której uczęszczałem przed laty. Starałem się nie snuć na razie żadnych domysłów co do powodów nocnego alarmu. Oglądając wieczorne wiadomości, nie zauważyłem, by w Europie czy na świecie wydarzyło się coś groźnego. Wiedziałem jednak, że to nie zwykłe ćwiczenia, na jakie wzywano mnie od czasu do czasu, nie pozwalając zgnuśnieć w cywilu. Na manewry nie kazano nam zabierać zestawu mobilizacyjnego. Nigdy. Ten drobny szczegół wskazywał, że sytuacja jest poważna. Mimo usilnego przetrząsania pamięci nie znalazłem jednak niczego, co mogłoby być przyczyną mobilizacji. To jednak nie problem. Za kilkanaście minut, kiedy tylko dotrę do jednostki i trafię na odprawę, powinienem poznać odpowiedzi na wszystkie pytania. Niestety nie zdołałem zagłuszyć niepokoju, kiełkującego już gdzieś na dnie świadomości. Niepokoju, że ten alarm jest ostatni…
W oddali rozległ się przeciągły zgrzyt kół nocnego tramwaju hamującego przed przystankiem obok dawnego Browaru Piastowskiego. Znajomy dźwięk wyrwał mnie z zamyślenia w odpowiedniej chwili. Kilka sekund później zza rogu wyjechała oliwkowa furgonetka i zwolniwszy tylko lekko, skręciła w moją ulicę. Podniosłem z chodnika plecak, zarzuciłem go na ramię i raz jeszcze spojrzałem na ciemne okna mieszkania. Potem zdecydowanym ruchem otworzyłem drzwi i wszedłem do wypełnionego w połowie pojazdu.
– Kapitan Piwowski, Alfa-Alfa – rzuciłem w kierunku kierowcy i nie czekając na odpowiedź, zająłem pierwsze wolne miejsce.
Mikrobus ruszył, zanim spocząłem na siedzeniu. Chwilę później po raz ostatni rzuciłem okiem przez zakurzoną szybę w wylot ulicy, na której spędziłem ponad połowę życia.
Podróż nie trwała długo. Po mnie wsiedli jeszcze tylko dwaj mężczyźni mieszkający bliżej centrum. Obaj, podobnie jak ja, zameldowali się kierowcy i bez słowa zajęli puste miejsca. Spojrzałem na tył, korzystając z chwili zamieszania, jakie wywołał przeciskający się wąskim przejściem nowy pasażer. Nie znałem nikogo z obecnych, co specjalnie mnie nie zaskoczyło. Uzmysłowiłem sobie, że w czasie jazdy nie słyszałem nawet szmeru przyciszonych rozmów. Teraz zrozumiałem dlaczego. Wszyscy siedzieli przy oknach, wpatrując się w uśpione miasto i ignorując pozostałych pasażerów. W tym również nie było niczego dziwnego. Sam nie miałem ochoty na rozmowę z kimkolwiek, wiedziałem jednak, że to minie. W końcu człowiek jest zwierzęciem stadnym i najlepiej czuje się w towarzystwie innych, podobnych mu osobników. A my nie byliśmy wyjątkami, potrzebowaliśmy tylko czasu, by przystosować się do nowej sytuacji. Obserwując wnętrze pojazdu, zauważyłem jeszcze, że każdy z moich współtowarzyszy ma na piersi żółtą nalepkę z numerem identyfikacyjnym. Skleroza nie boli. Sięgnąłem do bocznej kieszeni plecaka i wyjąłem identyfikator. Wypisano na nim kod D-26.
Właśnie przejeżdżaliśmy mostem Uniwersyteckim przez Odrę, by po paru minutach dotrzeć wymarłymi ulicami do dworca, a potem już w konwoju z kilkoma innymi pojazdami przebrnąć rozkopaną niemal na całej długości ulicę Powstańców Śląskich i sterczącą nad nimi wieżę Sky Tower – tę samą, którą widywałem tak często z wylotu Żeromskiego.
Naszym celem, jak się wkrótce okazało, był parking przy niewielkim markecie, postawionym opodal gmachu regionalnej telewizji, w miejscu, gdzie dawniej mieściła się jednostka wojsk łączności. Wyglądało na to, że w ciągu ostatnich kilkunastu lat nikt nie aktualizował planów mobilizacyjnych.
Dwie przecznice wcześniej spędziłem niedawno wieczór, odwiedzając mojego przyjaciela Andrzeja, który właśnie wybierał się do Holandii na kolejną serię wykładów. Spojrzałem na zegarek i szybko obliczyłem, że powinien być już na miejscu od kilku dobrych godzin. Pamiętałem, jak się cieszył, że tym razem leci z żoną i trójką dzieciaków. Nawet nie wiedział, ile ma szczęścia.
Wjechaliśmy na parking szybko i sprawnie. Nikt nie sprawdzał dokumentów. Szczerze mówiąc, nawet nie zauważyłem nigdzie żadnych zasieków ani wartowników. Mikrobusy ustawiły się w równym szeregu po prawej stronie placu znajdującego się tuż za niewysokim ogrodzeniem z siatki. Wypluły swoją zawartość, czyli nas, po czym zniknęły w duszących oparach spalin z wiekowych silników Diesla, wracając na miasto po kolejną partię pasażerów.
Wokół marketu trwała krzątanina. Po drugiej stronie placu stały autobusy, a przed nimi ławy, przy których rejestrowano nowo przybyłych. Sprawdziłem, który z punktów oznakowano literą D, i ustawiłem się w niezbyt długiej kolejce. Przyglądając się ludziom przede mną, zauważyłem, że prócz mnie znalazła się tu tylko jedna osoba z mojego mikrobusu. Była nią wysoka brunetka w luźnej flanelowej koszuli i z gęstymi mocno kręconymi włosami opadającymi do połowy pleców. Stała o cztery miejsca przede mną, ale poznałem ją właśnie po tych włosach, na które zwróciłem uwagę, gdy przeciskała się do wyjścia. Jak zwykle wysiadłem ostatni. Takie już mam przyzwyczajenie, sam nie wiem skąd.
Stałem bezczynnie nie dłużej niż pięć minut, jednakże wydawało mi się, że minęła cała wieczność – stres zaczynał robić swoje. Wreszcie przyszła moja kolej. Położyłem przed oficerem dyżurnym książeczkę wojskową, a on – po sprawdzeniu danych i jednym przelotnym spojrzeniu na identyfikator – odhaczył mnie na liście. Dostałem z powrotem dokumenty, a do tego pas z pistoletem, amunicję i zalakowaną kopertę noszącą ten sam numer identyfikacyjny, jaki miałem na piersi.
– Autobus D – poinformował mnie lakonicznie oficer i były to jedyne słowa, jakie wypowiedział.
Przeszedłem między stolikami i przerzuciwszy broń przez ramię, skierowałem się do ciemnooliwkowego autokaru. Na tylnej szybie przyklejono krzywo arkusz papieru z wydrukowaną literą D.
Rozejrzałem się po placu. Właśnie zjawiła się nowa fala pojazdów i kolejna grupa milczących ludzi dołączyła do kolejek. Cisza, porządek, profesjonalizm. To cechowało ludzi z jednostek specjalnych. W czasie wojny tylko zdyscyplinowani żołnierze mają szansę na przeżycie, dlatego uczono nas panować nad emocjami i bezzwłocznie wykonywać polecenia. Stąd brak paniki tak typowej podczas sytuacji alarmowej w jednostkach służby zasadniczej.
Pomimo wyszkolenia czułem jednak narastającą nerwowość. Coś się działo, i to coś dużego, skoro ściągnięto nas tu w takim pośpiechu i w takiej liczbie. Na placu przebywały już ze dwa plutony żołnierzy, a przecież byliśmy zaledwie maleńkim ogniwem w długim łańcuchu machiny wojennej. Nadal też nie domyślałem się, z jakiego powodu ogłoszono mobilizację. Przecież Polska nie była zaangażowana w żaden konflikt zbrojny – nawet z Afganistanu wycofaliśmy już ostatnie oddziały szkoleniowe – w radiu i telewizji też nikt nie mówił o większym niż zwykle zagrożeniu militarnym albo terrorystycznym. Naszych dzienników nie byłbym taki pewien, ale kilka godzin temu oglądałem wiadomości CNN. To był naprawdę spokojny tydzień. Nie wydarzyło się nic, co by usprawiedliwiało wyrwanie ludzi z domowego zacisza i wcielenie ich bez słowa do armii.
Sierżant przy tylnych drzwiach autobusu sprawdził mój identyfikator, zaznaczył coś na liście i wskazał głową wejście. Zanim zanurzyłem się w ciemnym wnętrzu starego jelcza, zauważyłem, że sierżant zrywa z szyby kartkę z literą D. To mogło oznaczać, że jestem ostatni.
Zająłem jedyne wolne miejsce w ostatnim rzędzie pomiędzy komandosem o muskulaturze i twarzy Schwarzeneggera i dziewczyną z mikrobusu. Teraz mogłem przyjrzeć się nie tylko jej włosom, ale i twarzy. Była ładna, zaskakująco ładna. W innych okolicznościach na pewno stanowiłaby obiekt zainteresowania większości pasażerów. Niestety o jej sylwetce niewiele mogłem powiedzieć. Luźna koszula skrywała wszelkie kształty niczym najlepszy bojowy kamuflaż. Uśmiechnąłem się do niej, ale nie odwzajemniła tego gestu. Z jej oczu można było wyczytać tylko strach. Zapewne należała do personelu medycznego niższego szczebla. Takich ludzi również powoływano do służby w razie poważniejszego zagrożenia. A skoro tak, szykowała się niewąska awantura. Pomyślawszy o tym, natychmiast straciłem ochotę na okazywanie radości.
Autobus ruszył, gdy tylko sierżant wsiadł i zatrzasnął za sobą drzwi. Przeszedł kołyszącym się krokiem na przód pojazdu i przekazał listę majorowi, a ten natychmiast poderwał się z fotela za kierowcą. Sprawdził wzrokiem dokument, a jego podwładny przeliczył w tym czasie obecnych, złożył krótki meldunek i usiadł, znikając nam z oczu. Major stanął na schodkach przy pierwszych drzwiach i wziął do ręki mikrofon. Zupełnie jak przewodnik na wycieczkach zakładowych, na które jeździłem z rodzicami jako dziecko. Nadszedł czas wyjaśnień, przynajmniej taką miałem nadzieję,
– Czołem, żołnierze! – powitał nas tubalnym głosem starego frontowca, którym pewnie był, sądząc po liczbie baretek przywiezionych z Bałkanów albo Bliskiego Wschodu. – Nazywam się major Sawicki i choć nie będę waszym przełożonym, na czas transportu do jednostki macierzystej pozostaniecie pod moją komendą…
Zawiesił głos, bardziej chyba dla efektu niż z innych powodów, wyczuwając napięcie panujące w zatłoczonym autobusie. A może zastanawiał się po prostu, jak przekazać nam treść rozkazów.
– Moim obowiązkiem jest poinformowanie was, w jakim celu zostaliście zmobilizowani – powiedział w końcu. – To odrobinę skomplikowane, zatem przedstawię całą sytuację w skrócie. Jeśli będą jakieś pytania, odpowiem na nie później. Zrozumiano?!
– Tak jest, panie majorze! – odpowiedział chór głosów, do którego i ja się dołączyłem.
– Dobrze, zatem zacznę od początku. To nie są ćwiczenia. Zostaliście zmobilizowani w związku z wydarzeniami, które miały miejsce w kilku rejonach świata w ciągu ostatnich trzech godzin. Punkt pierwszy, trzy godziny temu Izrael rozpoczął zakrojone na szeroką skalę przygotowania do uderzenia nuklearnego na Iran. Nie pytajcie, skąd mamy takie informacje. Nie odpowiedziałbym wam, nawet gdybym wiedział. W każdym razie za mniej więcej godzinę wszystkie instalacje, w których trwają ostatnie prace nad stworzeniem broni atomowej dla ajatollahów, staną się wspomnieniem, co niewątpliwie doprowadzi do dalszego zaognienia sytuacji w regionie, a kto wie, czy nie otwartej wojny pomiędzy państwami arabskimi i Izraelem. Nie wykluczamy także szeregu konfliktów pomiędzy reżimami sunnickimi i szyickimi. Co ciekawe, wygląda na to, że nie tylko my mieliśmy oko na naszych przyjaciół z Tel Awiwu. Przed godziną napłynęły do nas raporty o wybuchu wojny czy raczej wznowieniu działań zbrojnych na Półwyspie Koreańskim. Z danych wywiadu NATO wynika, że Ukochany Przywódca Kim Dzong Un zrzucił w końcu maskę umiarkowanego postępowca i rozkazał przeprowadzenie niespodziewanego, zmasowanego uderzenia na strefę zdemilitaryzowaną oraz bombardowania największych miast Południa, z użyciem broni ABC włącznie. Przy okazji oberwało się także Amerykanom, samoloty, rakiety i łodzie podwodne Północy zaatakowały okręty VII floty USA stacjonujące w portach półwyspu. Odpowiedź była natychmiastowa. Jak wygląda sytuacja obecnie, możemy się tylko domyślać. Na tym jednak nie koniec. Pół godziny później Indie i Pakistan ogłosiły pełną mobilizację i odpaliły rakiety. Mamy wiarygodne doniesienia o czterdziestu siedmiu eksplozjach o mocy od trzystu kiloton do jednej megatony. W chwili obecnej mamy potwierdzenie całkowitego zniszczenia Delhi, Bombaju, Karaczi, Islamabadu i szesnastu innych ważnych aglomeracji w obu państwach. Liczby ofiar nie znamy, ale szacujemy, że w tej wymianie ognia śmierć poniosło nie mniej niż pół miliarda ludzi. Co więcej, wspomniane przeze mnie konflikty zbrojne wydają się częścią reakcji łańcuchowej. Napływają do nas potwierdzenia rozpoczęcia operacji o charakterze militarnym także w innych regionach świata. Przed kwadransem Chiny zaatakowały Tajwan, aczkolwiek tam, przynajmniej na razie, nie użyto broni masowej zagłady… – Autobusem zarzuciło na nierównej nawierzchni brukowanej uliczki, Sawicki odsunął na moment mikrofon od ust. – I tu dochodzimy do sedna sprawy. Punkt drugi, sprawy polskie. Rząd Rzeczypospolitej od dawna wyczekiwał odpowiedniej chwili, w której oczy świata zwrócą się w innym kierunku, by przyłączyć zagarnięte Kresy do macierzy. Od wielu miesięcy nasze siły zbrojne były rozlokowywane na ścianie wschodniej pod pozorem manewrów i przegrupowań zgodnych z oczekiwaniami sojuszników z NATO. Wszystkie agencje prasowe zostały poinformowane o naruszeniu granicy Polski przez zmotoryzowane oddziały ukraińskie. To oczywiście prowokacja i chwyt propagandowy. W ramach kontrataku za kilkanaście minut nasze doborowe dywizje przekroczą granicę od Krościenka po Sobibór i rozpoczną operację wyzwalania świętych miejsc naszej ojczyzny. Ponad sto tysięcy żołnierzy, tysiąc pięćset czołgów i wozów bojowych, osiemdziesiąt samolotów. Ta masa sprzętu i wojska powinna zmiażdżyć opór niczego niespodziewającego się wroga. Polska znów stanie się mocarstwem Europy. Da Bóg, będzie sięgać od morza do morza! – Major zamilkł i rozejrzał się po autobusie.
Nie tylko ja zdębiałem, słysząc te słowa. Wprawdzie Ukraina po klęsce Pomarańczowej Rewolucji i postępującym nadal podziale cywilizacyjnym na wschód i zachód przestała aspirować do udziału w strukturach zjednoczonej Europy i coraz bardziej skłaniała się ku związkom z dawnym sojusznikiem, czy raczej okupantem, jak zwano tam powszechnie Rosję, ale otwarty atak na to państwo nie mieścił mi się w głowie. Spojrzałem na prawo. Schwarzenegger wyraźnie nie podzielał mojego zaskoczenia. W jego oczach malował się, widoczny nawet w tych warunkach, zachwyt. Zapewne już widział siebie jako zdobywcę Lwowa, a kto wie – może i Kijowa. Za to siedząca po lewej stronie kruczowłosa piękność wpiła się paznokciami w moje przedramię, czego do tej pory nawet nie zauważyłem. I niech ktoś powie, że kobiety nie mają intuicji.
Uwolniłem się od uścisku dziewczyny i podniosłem rękę, aby zadać pytanie, zapewne to samo, które rodziło się teraz w wielu głowach.
Sawicki dostrzegł mnie i powiedział:
– Spokojnie, żołnierze, jeszcze nie skończyłem. – Wziął do ręki plik papierów i oblizał spierzchnięte wargi. – To zaledwie ogólny zarys sytuacji. Szczegóły operacji „Orlęta” znajdziecie w zalakowanych kopertach, otrzymanych w punktach zbornych. Zawierają one szczegółowe rozkazy, które na pewno różnią się, i to diametralnie, w przypadku każdego z was. Jedno jest tylko wspólne we wszystkich tych dokumentach: miejsce, w którym przyjdzie wam służyć Ojczyźnie. Nazwaliśmy je Bastionem, gdyż będzie ono stanowić ostatni bastion polskości, jeśli plany dowództwa z jakiegoś powodu spalą na panewce. Jak pewnie zauważyła większość obecnych, opuściliśmy przed chwilą teren miasta i udajemy się w kierunku góry Ślęży, swego czasu świętego miejsca. Większość z was wie także, że podczas drugiej wojny światowej niemieckie władze przeniosły na teren Dolnego Śląska część swojego przemysłu zbrojeniowego. W naturalnych jaskiniach, w jakie obfituje okoliczny górotwór, wykuto kilometry sztolni i korytarzy, w których niewolnicy produkowali nowe rodzaje broni dla Trzeciej Rzeszy. Wielu z tych korytarzy nie zbadano do dzisiaj, przynajmniej oficjalnie. – Sawicki uśmiechnął się zagadkowo, co nie uszło mojej uwagi. – To znaczy, że przeważająca część naszego społeczeństwa nie ma pojęcia, jak wygląda sytuacja. I dobrze, gdyż przez pięć lat wojsko spokojnie pracowało nad rozbudowaniem starych instalacji i unowocześnieniem ich. Dość powiedzieć, że trzy miesiące temu oddano do użytku największy kompleks umocnień istniejący w Europie, a może i na świecie. Dwa tysiące żołnierzy może spędzić w nim ponad trzy lata, nie wychodząc na powierzchnię. I nie muszę dodawać, że macie zaszczyt być wśród tych, którzy zostali wybrani do służby w Bastionie. Ku chwale ojczyzny!
– Ku chwale ojczyzny! – odpowiedzieli pasażerowie autobusu, ale bez wigoru cechującego majora.
Ponownie podniosłem rękę, by zadać dręczące mnie pytanie. Tym razem Sawicki skinął głową z aprobatą.
– Kapitan Piwowski – przedstawiłem się. – Jak rozumiem – ostrożnie ważyłem słowa – generał Piątas wziął pod uwagę, że Ukraina dysponuje jeszcze kilkoma głowicami nuklearnymi pozostałymi po dawnych siłach strategicznych ZSRR?
– W rzeczy samej – odparł major. – Dlatego właśnie udajecie się do Bastionu. Osobiście nie sądzę, by Ukraina miała choć jedną rakietę zdolną do przenoszenia tych głowic, co potwierdzają zresztą dane naszego wywiadu, ale sztab generalny zdecydował, że warto zachować wszelkie środki ostrożności na wypadek ograniczonego ataku jądrowego, który jednak wydaje się absolutnie niemożliwy w centrum Europy. Skutki byłyby opłakane dla wszystkich krajów sąsiadujących z Polską, w tym i samej Ukrainy, ze względu na zachodnie wiatry, jakie wieją w tej części kontynentu przez ponad trzysta dni w roku. Nie wydaje mi się, by Kijów był zdolny do akcji odwetowej na taką skalę, i to przeciw krajowi należącemu do NATO.
– A Rosja? – zapytał ktoś z pierwszych miejsc.
– Ukraina nie podpisała jeszcze żadnych konkretnych paktów ze ZBiR-em, choć jest już tego bliska. Zresztą przy tak zaognionej sytuacji w Azji oczy Kremla będą teraz zwrócone wyłącznie na Chiny. Żołnierze, ta wojna została dokładnie zaplanowana i zakończy się naszym sukcesem w ciągu najbliższych dni.
– Cztery reformy z końca lat dziewięćdziesiątych też zostały dokładnie zaplanowane – rzucił ktoś – a jakoś do dzisiaj musimy znosić ich skutki. I nie widać końca tej udręki.
To miał być pewnie żart, ale nikt się nie roześmiał. Sawicki popatrzył groźnie na autora tej wypowiedzi.
– Pan…?
W odpowiedzi padło burkliwe:
– Porucznik Zawadzki.
– Pan porucznik zdaje się nie podziela opinii sztabu generalnego – wycedził złośliwym tonem trepa, który zabiera się do obróbki kotów.
– A nie podziela – odparł łysawy facet siedzący w trzecim rzędzie przy oknie, teraz widziałem wyraźnie, kto zabrał głos. – Miałem okazję służyć w wywiadzie i już wcześniej nie zgadzałem się z opiniami rządowych ekspertów. Zresztą frontalny atak na Ukrainę bez wypowiedzenia wojny to pogwałcenie wszelkich traktatów i umów, co nie zostanie Polsce zapomniane. Być może rządowi wydaje się, że w ten sposób odwróci uwagę społeczeństwa od kolejnych przekrętów albo uratuje kulejący budżet, niemniej wszyscy wiemy, że ta wojna, podobnie jak setki innych posunięć naszych władz, zakończy się totalną klapą i chaosem. Założę się, że członkowie gabinetu premiera wraz z rodzinami pędzą już gremialnie do bunkrów pod Radzyminem. A to na pewno nie uszło uwagi agentów rosyjskich, a może nawet ukraińskich, nie wspominając wszystkich innych.
– Może tak, a może nie – odparł enigmatycznie Sawicki. – Ja nie jestem tu po to, by dyskutować o poglądach politycznych ani o tym, gdzie teraz jest premier i jego rodzina. Mam was przygotować do służby w Bastionie i tyle. Czy ktoś jeszcze ma jakieś pytania?
Jak na komendę podniósł się las rąk. Sawicki pokręcił głową, nakazując ich opuszczenie.
– Spokojnie, żołnierze, nie zdążę odpowiedzieć wszystkim. Mamy przed sobą jeszcze najwyżej pięć minut jazdy. Może w tym czasie przybliżę wam ideę Bastionu – powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Wehrmacht pozostawił w 1945 roku ponad szesnaście kilometrów tuneli i dwadzieścia komór służących za magazyny, niektóre są położone bardzo głęboko w masywie Ślęży. Nasi inżynierowie przebudowali wszystkie sztolnie i dokopali się do wielu nowych fragmentów kompleksu, których istnienia jeszcze dwa, trzy lata temu nikt się nie domyślał. W chwili obecnej kompleks Bastionu jest całkowicie samowystarczalny. Odkryte przez nas odizolowane od milionów lat zbiorniki wody podskórnej wystarczą dla przewidywanej liczby mieszkańców na dziesiątki lat, pozostawione przez Niemców grawitacyjne systemy wentylacyjne zostały zmodyfikowane w ubiegłym roku, zgodnie z unijnymi normami i należą do najwydajniejszych na świecie. Zostały zaprojektowane na potrzeby hut i elektrowni atomowej w Gąskach, ale okazały się idealne dla projektu Bastion. Zabezpieczenia tuneli wlotowych są równie niezawodne. Śmiem twierdzić, iż nawet uderzenie w masyw Ślęży kilku głowic penetrujących nie zagrozi całości kompleksu. Nawet Norad, ten prawdziwy, a nie turystyczna atrakcja pod górą Cheyenne, nie ma lepszej ochrony. Przygotowaliśmy się też na ewentualność prowadzenia walki po okresie izolacji. W komorach najbliższych powierzchni zgromadziliśmy wozy bojowe i kilka zdemontowanych śmigłowców szturmowych na transporterach, a także wystarczającą ilość części zamiennych i paliwa, aby móc z nich korzystać do czasu znalezienia zaopatrzenia na zewnątrz. Z tego, co wiem, jedną ze sztolni przekształcono ostatnio w podziemny pas startowy dla dwóch MiG-29, które…
– Ile to kosztowało, do cholery?! – zapytał znów Zawadzki. – Przecież taki projekt musiał pochłonąć lwią część budżetu Ministerstwa Obrony Narodowej, a jakoś nie widziałem w nim podobnych pozycji wydatkowych.
– Nie wasza sprawa! – odburknął Sawicki wyraźnie rozeźlony dociekliwymi pytaniami.
– A czyja, jeśli mogę zapytać? – nie dawał za wygraną porucznik. – Miliony emerytów nie miały za co wykupić lekarstw, a wy wydaliście miliardy na jakieś pieprzone podziemne lotnisko? Przecież niedaleko stąd, w Borach…
– Nie przeginajcie, Zawadzki! – ostrzegł major, brutalnie wchodząc mu w słowo. – To jest wojna i podlegacie rygorom wojennym, a kwestionowanie rozkazów oznacza jedno. Sąd wojenny. I czapę. Czy wyrażam się wystarczająco jasno?
– Doskonale pan wie, majorze, że to nie mnie, ale ludzi, którzy wpakowali nas w ten pasztet, należałoby oddać pod sąd. – Zawadzki mówił już spokojniejszym głosem. – Przez ostatnie lata nasz kraj stał na krawędzi załamania gospodarczego, bo mimo trzeciej już fali kryzysu większość funduszy nadal płynęła na realizację projektów chorej wyobraźni naszych decydentów. Ukraina odpowie atakiem atomowym na radosny przemarsz naszych dywizji, to pewne. Choćby dlatego, że nie ma dzisiaj sprawnej armii zdolnej powstrzymać kogokolwiek w sposób konwencjonalny. Nawet tak słabo wyszkolonych i uzbrojonych oddziałów jak nasze. Te głowice to ich zabezpieczenie. Jedyne zabezpieczenie. I dlatego ich użyją, gdy zobaczą, że zostali zaatakowani. Prezydent Rohaty to tchórz, podobnie jak cała tamtejsza generalicja. Ile czasu trwało odsuwanie od władzy Janukowycza, i to przy braku jakiejkolwiek liczącej się opozycji? Gdyby nie Putin… Nasi przeciwnicy są koniunkturalnymi aparatczykami. W dziesięć minut po tym, jak otrzymają informację, że nasza armia przekroczyła granicę, każą odpalić przynajmniej część posiadanych ładunków nuklearnych. Nie będą się wahać, ponieważ nasi bardziej kolorowi przyjaciele pokazali światu, że można jej użyć. Powinien pan to wiedzieć, majorze. Nasza komórka przygotowała taką analizę dla sztabu generalnego ponad trzy lata temu.
– Dość tego, poruczniku! – wrzasnął Sawicki. – Po przybyciu do Bastionu zostanie pan aresztowany i oddany pod sąd! – Wymierzył ostrzegawczo palec w niepokornego żołnierza. – Nie będzie żadnego odwetu i już. Należymy do NATO i nikt, a zwłaszcza tak wyniszczony kraj jak Ukraina, nie zaryzykuje wojny z całym paktem. A teraz przygotować się do odprawy, zbliżamy się do Bastionu.
– O ile wiem, atakując Ukrainę, naruszamy parę paragrafów naszej umowy z sojusznikami, a to zmienia postać rzeczy… – dodał niezrażony groźbami Zawadzki.
– Milczeć! – ryknął Sawicki. – Za kogo wy się uważacie, poruczniku, że pouczacie ekspertów sztabu generalnego i rządu!
Zawadzki nie odpowiedział. Uśmiechał się jedynie ponuro, nie spuszczając wzroku z poczerwieniałej twarzy majora. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem, że autobus jedzie leśną drogą. Zastanawiałem się nad słowami oficera wywiadu i doszedłem do wniosku, że w tym, co mówił, było sporo prawdy. Nie bez powodu odwożono nas przed atakiem do bazy ukrytej we wnętrzu góry. Zanim zdążyłem dojść do konkretniejszych wniosków, zatrzymaliśmy się. W autobusie panowało wymowne milczenie, które ponownie przerwał Zawadzki.
– Nasi chłopcy przekraczają właśnie granicę. – Odłożył rozkazy, które wydobył z koperty, i spojrzał na zegarek. – A to oznacza, że za dziesięć do dwunastu minut przekonamy się, czy ja mam rację czy pan, majorze.
I przekonaliśmy się.
Niespełna dziesięć minut później znaleźliśmy się u wylotu tunelu prowadzącego do Bastionu. Usytuowano go we wnętrzu zrujnowanego budynku starej, chyba jeszcze poniemieckiej żwirowni. Tak przynajmniej sądziłem, choć przyznam, iż wiedzę na temat podobnych miejsc miałem mizerną.
Autobus po chwili postoju wjechał do obszernej hali, w której znajdowały się pordzewiałe taśmociągi i stożkowate pryzmy żwiru – stąd moje pierwsze skojarzenie. Hala miała tylko trzy ściany murowane, czwartą stanowiła lita skała. Właśnie w niej zobaczyliśmy okrągły wlot tunelu o średnicy około czterech metrów. Po obu jego stronach zauważyłem masywne skrzydła metalowych wrót, pokryte warstwą skały lub substancji idealnie ją imitującej. Gdy autobus zbliżył się do czarnej paszczy prowadzącej w głąb góry, miałem okazję przypatrzeć się z bliska tej dziwnej konstrukcji. Na ponad czterech metrach stali przymocowano warstwę prawdziwego kamienia. Sprytnie pomyślany mechanizm hydrauliczny zsuwał obie połówki wrót, dociągając je i hermetyzując na specjalnym kołnierzu, skalna nakładka zaś – rozcięta wzdłuż nierównych, acz wyglądających na naturalne, pęknięć skały – idealnie maskowała wejście. Zapewne, gdyż nie dane mi było tego zobaczyć.
Wjechaliśmy do tunelu jako ostatni. Gdy autobus zatrzymał się i zaczęliśmy z niego wysiadać, wrota ruszyły z chrzęstem, powoli przesłaniając wjazd. Przyznam, że poczułem zimny dreszcz, patrząc, jak widoczny zza nich, znany mi świat zwęża się coraz bardziej. Trwało to może pół minuty, podczas której – jak zauważyłem – wszyscy zamarli w milczeniu. Dopiero huk zatrzaskiwanych wrót i syk sprężonego powietrza układów hermetyzujących sztolnię przywróciły nas do rzeczywistości. To jednak nie był jeszcze koniec przedstawienia. Moment później z wgłębienia w ścianie wytoczyła się kolejna bariera blokująca, równie gruba, jeśli nie grubsza.
Rozejrzałem się po współpasażerach. Zawadzki stał niedaleko mnie i z uporem maniaka wpatrywał się w zegarek. Majora nie widziałem w pobliżu. Sam zerknąłem na cyferblat, by sprawdzić, ile czasu minęło od rozpoczęcia inwazji. W tej samej chwili poczuliśmy, jak skała wokół nas drży i kołysze się. Porucznik oparł się rękami o autobus, ale ustał dzięki szeroko rozstawionym nogom. Mnie się to nie udało. Leżąc na twardym, zimnym podłożu, wsłuchiwałem się w niesamowity zgrzyt kamiennych ścian i krzyki ludzi uciekających w panice do kolejnych komór i kryjących się pod autobusami. Z łukowatego sklepienia posypał się pył, a po nim odłamki skały. Światła zamigotały, ale nie zgasły. To wszystko trwało najwyżej kilkanaście sekund. Poczułem czyjąś rękę na ramieniu.
– Już po wszystkim, panie kapitanie – powiedział porucznik Zawadzki. – Wjazd do Bastionu znajduje się po niewidocznej od miasta stronie Ślęży. Cały masyw góry chroni nas przed skutkami odległej o kilkanaście kilometrów eksplozji nuklearnej.
– Więc to była… – Z trudem wydobywałem słowa ze ściśniętego gardła.
– A słyszał pan o trzęsieniach ziemi powyżej siedmiu stopni Richtera w tym rejonie Europy? – Zawadzki pomógł mi wstać. – Ci idioci z Warszawy nigdy nie wierzyli w to, co od nas dostawali. A teraz nie będzie gdzie wysyłać raportów…
Wszystko to działo się ponad dwa lata temu. Tyle czasu spędziliśmy w przepastnych trzewiach świętej góry Ślęży, czekając na możliwość powrotu na powierzchnię. Nie wiedzieliśmy, co nastąpiło na zewnątrz. Meldunki i rozkazy, których spodziewało się nasze dowództwo, nie nadeszły żadną z dróg przewidzianych w sytuacji kryzysowej. Analiza sejsmologiczna wykazała, że w ciągu kilku dni po naszym przybyciu do Bastionu na Ziemi wiele się wydarzyło. Jeśli wierzyć żołnierzom obsługującym specjalistyczny sprzęt, zanotowano ponad trzy tysiące osiemset wstrząsów, których bezpośrednią przyczyną mogły być eksplozje nuklearne – to zaś oznaczałoby, że znany nam świat przestał istnieć. Jednakże musieliśmy odczekać ponad dwa lata, by przekonać się o tym naocznie.
Dokładnie po siedmiuset pięćdziesięciu dniach dowództwo uznało, że poziom radiacji na powierzchni opadł na tyle, że można przeprowadzić rekonesans bez narażania się na napromieniowanie zagrażające zdrowiu i życiu. Odczekaliśmy jeszcze kilkadziesiąt dni, zanim padł rozkaz przeprowadzenia pierwszego rekonesansu. Spośród dwóch tysięcy trzystu mieszkańców Bastionu wybrano trzech straceńców.
Pierwszą osobą był buntownik z autobusu, kapitan Paweł Zawadzki, z którym zdążyłem się zaprzyjaźnić. Pomimo usilnych starań majora Sawickiego nie postawiono mu żadnych zarzutów. Co więcej, słuszność jego analiz spowodowała, że awansował i znalazł się wśród zaufanych doradców generała Wałdocha, dowódcy Bastionu.
Jak sądzę, to właśnie znajomości z Pawłem zawdzięczałem przydział do pierwszej misji. Wielokrotnie rozmawialiśmy o tym, że chciałbym uczestniczyć w takim zwiadzie. Byłem lekarzem, ale ostatni rok spędziłem na przygotowywaniu raportów i analiz o sytuacji radiologicznej na powierzchni.
Jako trzeci miał nam towarzyszyć bliżej mi nieznany komandos z jednostki powietrznodesantowej, kierowca i spec od masy sprzętu, jaki mieliśmy zabrać ze sobą. Nazywał się Tomasz Zachwatowicz i był majorem sił specjalnych – tyle dowiedzieliśmy się z treści rozkazu. Spotkaliśmy go dopiero przy samochodzie terenowym, którym mieliśmy udać się na rekonesans. Był wysoki i barczysty, jak przystało na spadochroniarza. Sprawdzał z listą w ręce, czy niczego nie brakuje w przydzielonym wyposażeniu. Gdy podeszliśmy do niego, niedbale odpowiedział na salut.
– Zachwatowicz jestem – mruknął, jakby to wszystko tłumaczyło.
Przedstawiliśmy się równie lakonicznie i ułożyliśmy nasze rzeczy na tylnych siedzeniach pomalowanego w maskujące barwy humvee. Podobno było to kiedyś ruchome stanowisko dowodzenia, teraz jednak, po wymontowaniu większości wyposażenia, wóz został wytypowany na środek transportu dla pierwszego zwiadu. Słusznie zresztą, był bowiem najlepszą tego typu maszyną, jaką mieliśmy w Bastionie. Major kończył już sprawdzanie i zniecierpliwiona generalicja, która pojawiła się na przeszklonej galeryjce śluzy powietrznej – oni nigdy nie podejmowali ryzyka – mogła wreszcie dać nam rozkaz wyjazdu.
Wsiedliśmy do łazika i Zachwatowicz włączył silnik. Nieużywany od jakiegoś czasu diesel zakopcił niewielkie pomieszczenie o wiele szybciej, niż ktokolwiek by pomyślał. Musieliśmy wstrzymywać oddech przez całe dwadzieścia sekund, zanim turbiny systemu wentylacyjnego zdołały opanować sytuację. Chwilę później wewnętrzne grodzie z cichym chrzęstem zamknęły wylot tunelu. Na moment zgasły światła i znaleźliśmy się w całkowitych ciemnościach.
– Ciemność, widzę ciemność – rzucił Zachwatowicz, po czym roześmiał się rubasznie. A już myślałem, że to kolejny nadęty dupek, myślący, że jest słowiańskim wcieleniem Johna Rambo.
– Światła w podłodze? Wszystko tu popieprzone – odpowiedział Paweł cytatem na cytat.
Nie pozostało mi nic innego, jak dołączyć do dialogu. Myślę, że wybrałem trafnie.
– Czy jest tu wyjście na miasto? – zapytałem i w tym momencie zewnętrzne wrota z przeraźliwym trzaskiem ruszyły na boki, zagłuszając nasz śmiech.
Do wnętrza śluzy wpadł promień oślepiającego światła. Na szczęście fotochromatyczne okulary zniwelowały ten błysk. Szpara poszerzała się przy akompaniamencie piekielnych dźwięków rozcieranego na miał kamienia. Chyba z pół minuty trwało, zanim otwór stał się na tyle duży, by przepuścić łazika. Zachwatowicz przeżegnał się i lekko nacisnął pedał gazu. Trzytonowy pojazd ruszył powoli w stronę światłości, która objęła najpierw płaską maskę wozu, a potem przednią szybę. Trochę to przypominało sceny ze starych dobrych filmów Spielberga.
Wyjechaliśmy na leśną przecinkę. W każdym razie kiedyś musiała to być przecinka wśród niemal stuletnich sosen, z których teraz pozostały wypalone kikuty sięgające czasami na kilkanaście metrów w górę. Major przejechał krótki odcinek i zatrzymał wóz obok pordzewiałej i okopconej tabliczki, ostrzegającej przed paleniem ognia w lesie. Dozymetr zamontowany na desce rozdzielczej nie wykazywał zbyt wysokiego poziomu promieniowania, a kombinezony, jakie nosiliśmy, dzięki hermetycznym zamknięciom pozwalały na poruszanie się w znacznie bardziej skażonym terenie.
– Czy może pan, kapitanie, zbadać skład chemiczny powietrza? – zapytał oficjalnym tonem Zachwatowicz.
Skinąłem głową i otworzyłem torbę z analizatorem. Po minucie ekran komputera wypełnił się danymi.
– Brak substancji chemicznych i biologicznych, które mogłyby zagrażać życiu – powiedziałem po przejrzeniu wykresów. – Przynajmniej według tej maszynki.
– To dobrze – ucieszył się komandos – bo mam zamiar pooddychać bez pośredników.
Odpiął hełm i wciągnął powietrze nosem. Wypuścił je długim wydechem, po czym sięgnął do leżącego na siedzeniu obok niego chlebaka i wydobył paczkę cameli. Z nabożeństwem wyłuskał ją z folii i otworzył. Wsunął do ust papierosa i zapalił sztormowymi zapałkami z zestawu survivalowego. Paweł poszedł w jego ślady. Zdjął hermetyczny hełm i poprosił o papierosa. Ja nie paliłem. Nigdy nie rozumiałem, co przyjemnego jest we wciąganiu dymu do płuc, ale widząc zachwycone miny współtowarzyszy, domyślałem się, że coś w tym jednak musi być. Cały Bastion był objęty całkowitym zakazem palenia, nie tylko z powodu aktywnych systemów przeciwpożarowych, ale i lekkiej niewydolności systemów wentylacyjnych, które mimo zapewnień Sawickiego oparto w większości na starych, poniemieckich rozwiązaniach. Z pewnym ociąganiem również pozbyłem się hełmu i zaczerpnąłem pierwszy haust świeżego powietrza. Prócz papierosowego dymu nie wyczułem jednak niczego. Spalony las już dawno przestał pachnieć czymkolwiek.
Przerwa na papierosa trwała ponad pięć minut, podczas których nie rozmawialiśmy. Oni delektowali się camelami, ja obserwowałem okolicę. Jak okiem sięgnąć, a nie była to zbyt wielka przestrzeń, nie dostrzegłem skrawka zieleni. Wypalone drzewa, wypalona ziemia i niezwykłe błękitne niebo bez jednej chmury. Cisza tak kompletna, że dźwięczała w uszach. To właśnie ta cisza była w tym wszystkim najgorsza. Zachwatowicz jakby czytał w moich myślach. Wsunął do odtwarzacza płytę kompaktową i nagle otoczyła nas muzyka.
„Znowu w życiu mi nie wyszło…” – pamiętałem te słowa. Budka Suflera, _Sen o dolinie_. Ruszyliśmy w dół zbocza, słuchając kolejnych taktów muzyki. Patrzyłem na monotonny obraz spalonego lasu i podobnie jak bohater piosenki zagłębiłem się w myślach o dolinie, ku której zmierzaliśmy, a która kiedyś była naszym domem.
Zbliżaliśmy się do Wrocławia. Naszym głównym zadaniem było sprawdzenie, w jakim stopniu miasto ucierpiało wskutek ataku nuklearnego i czy możliwe jest ponowne jego zasiedlenie. Mieliśmy dotrzeć jak najbliżej centrum, do bunkrów pod dawnym Urzędem Wojewódzkim, gdzie usytuowano Regionalne Centrum Kryzysowe. Tam znajdowały się wyniki i odczyty ze wszystkich urządzeń pomiarowych zainstalowanych na terenie wokół miasta na wypadek podobnych zdarzeń. Według sztabowców cała nasza misja powinna zająć nie więcej niż sześć godzin, aczkolwiek Zachwatowicz od początku był nastawiony do tego limitu bardzo sceptycznie. Dlatego postanowił omijać wszystkie miejscowości na trasie, abyśmy mieli jak najwięcej czasu na odnalezienie szybów prowadzących do Centrum. Nie sposób było odmówić mu racji. Teraz, w promieniach słońca, martwy krajobraz wydawał się upiorny, a co będzie po zachodzie, woleliśmy nie myśleć.
Tuż po czternastej zatrzymaliśmy się na skraju szosy, niedaleko centrów handlowych przy autostradzie. Przestronne parkingi wokół Ikei i pozostałych domów towarowych były kompletnie puste. Same hale zdawały się nietknięte kataklizmem, przynajmniej z daleka. Obserwacja okolicy przez lornetki pokazała jednak znacznie smutniejszą rzeczywistość: w wielu miejscach popękane i opalone fasady, a tam, gdzie konstrukcja była słabsza, kilkumetrowe wyrwy.
W oddali było już widać miasto. Gołym okiem mogliśmy dostrzec tylko kikuty kominów elektrociepłowni i postrzępioną bryłę wieżowca Sky Tower, który zamienił się w sterczący na kilkadziesiąt pięter szkielet z betonu i stali. Fala uderzeniowa odarła go z wszelkich elementów fasady i zdmuchnęła ścianki działowe wewnątrz części biurowej.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki