Apokryf Agłai - ebook
Apokryf Agłai - ebook
Jeden z najgłośniejszych polskich debiutów ostatnich lat
„A więc zwycięstwo! Jerzy Sosnowski napisał pierwszą ambitną polską powieść popularną naszych czasów. Proszę nie doszukiwać się oksymoronu w tym stwierdzeniu. To zupełnie przemyślana strategia, wyrafinowana gra, która może doprowadzić czytelnika do zaskakujących interpretacji. Kiedy rozpoznamy te tropy i umiejętnie wejdziemy w nieznane nam labirynty, przyjemność z lektury będzie przednia. Obiecuję”.
Piotr Kępiński, „Życie” 2001
„A gdyby tak okazało się, że w latach osiemdziesiątych Polska była infiltrowana nie przez żywych sowieckich agentów, lecz przez sowieckie roboty? Że te cyborgi made in KGB werbowały współpracowników, a ponadto uwodziły całkiem zwyczajnych ludzi żyjących z dala od polityki? To są nieludzko splątane fabuły i wątki, tylko że nie ja mieszam. Dokonał tego – niebywale sprawnie, brawurowo i w doskonałym stylu – Jerzy Sosnowski w powieści Apokryf Agłai”.
Przemysław Czapliński, „Polityka” 2001
JERZY SOSNOWSKI (ur. 1962) – pisarz, autor . Prądu zatokowego (2003), Ach (2005), Tak to ten (2006), dziennikarz TVP Kultura. Laureat Nagrody Fundacji im. Kościelskich (2001).
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05254-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Oto ona: drepcze Świętokrzyską, w cieniu wysokiej, zwartej zabudowy, jakby szczeliną w skorupie ziemi. Brudnym przedziałkiem. Blizną na skórze. Wyszła zza rogu Nowego Światu i sunie w kierunku placu Powstańców. Robak pod grafitowym niebem. Zakurzona. Przeterminowana. Szare włosy rzadkimi kłakami okrywają czaszkę. Skóra na ciemieniu popękała, jakby naciągnięta nadmiernie, przesuszona, zetlała. Człapią pantofle, ubłocone i rozmiękłe: skąd masz mokre podeszwy tego dnia bez deszczu? Kobieta idzie. Skąd masz mokre podeszwy? Kroczy pracowicie. Skąd? Chrobocze mechanizm, stawy trzeszczą, zgrzytają. Ortalionowy męski płaszcz jak chitynowy pancerz. Głowa obraca się wahadłowo: w prawo, w lewo. W prawo: kobieta porusza się wolniej od przechodniów. W lewo: wolniej od samochodów wlokących się w popołudniowym korku. Inaczej, wolniej. Mozolnie wspina się po kratkach chodnika – skąd mokre podeszwy tego dnia? – po krzywiźnie, po zboczu, bo chyba musi to być zbocze i krzywizna, skoro wspina się tak mozolnie. Jak pusto: zielonowodniste oczy nie zatrzymują się na nikim. Widzą niewiele: źrenice zablokowane w pozycji oślepiający blask. Nie większe niż czubki szpilek. A przecież jest szaro. Na chwilę zatrzymuje ją uderzenie wiatru. W pamięci kobiety resztki komend, zatarte procedury, rozsypany słownik. Lalka puszczona samopas, nie odłowiona w porę.
Na placu Wilsona, koło kina – druga. Kołysze się na piętach, jakby w zamachach tułowia szukała energii potrzebnej do skoku na jezdnię, pod nadjeżdżającą ciężarówkę. Obok sterta zapleśniałych toreb, a wszystkie jej. Skąd masz te torby (tego dnia bez deszczu)? Wygląda dokładnie tak samo jak pierwsza. A kto się tam zorientuje. Choćby spotkał obydwie w ciągu jednego popołudnia, pomyśli: wariatka podjechała autobusem. Ach, nawet tyle nie. Za dużo uwagi. Co najwyżej: ile żebractwa na ulicach. Byty pozbawione znaczenia. Nierejestrowane. Lepkie, cuchnące kukiełki automatycznie włączają w pamięci przechodniów polecenie reset. Gorzej, gdyby trafiły na siebie. Ale, na szczęście, Żoliborz i Świętokrzyska to za duży dystans. Choćby szły w zbieżnych kierunkach, już nie dojdą. Energia obu jest na wyczerpaniu, a mechanizm autodestrukcji nie powinien zawieść, sprawdzany był wielokrotnie, opracowany najstaranniej. Więc w pewnej chwili: 1. zwrot w najbliższe podwórko, 2. znaleźć otwarte drzwi do piwnicy, 3. zejść po stopniach, 4. kucnąć, 5. głowa między kolana, 6. znieruchomieć, 7. samozapłon, 8. koniec. Potem dozorca pomyśli, że dzieciaki urządziły pod schodami ognisko: bebechy z telewizora, stare ubrania, połamana rama od roweru. Patrz pan. Straszna chuliganeria, panie.CZĘŚĆ PIERWSZA
Kto raz utracił, coś ty utracił,
ten nigdzie nie zazna spokoju.
Nietzsche, Vereinsamt
1
Dla mnie ta historia zaczęła się w pierwszych dniach stycznia 1994 roku (choć w istocie ciągnęła się już od dawna). Jesienią otrzymałem nareszcie stypendium doktoranckie. Miałem napisać pracę pod roboczym tytułem: Koncepcja osoby ludzkiej w późnych pismach Edwarda Abramowskiego. Ciekawiło mnie, jak człowiek, który współtworzył program Polskiej Partii Socjalistycznej i rozwijał ruch spółdzielczy, mógł dojść do badań nad telepatią i wpływem narkotyków na świadomość, nie mówiąc o wierze w reinkarnację. Przesiadywałem do późna w bibliotekach i pewnego wieczoru, ni z tego, ni z owego, zastałem żonę pakującą się do dwóch wielkich toreb turystycznych i gigantycznej walizki po teściu. Rozmawialiśmy potem całą noc, ale, prawdę powiedziawszy, nie było już o czym. Nad ranem, płacząc, zadzwoniła po taksówkę. Zostałem sam.
Kilka dni poświęciłem przyglądaniu się drobnym pęknięciom farby na suficie nad łóżkiem; po siódmej zaczynałem je już widzieć wyraźnie, rysunek nabierał kontrastu (wszystko spowite w różowawą poświatę, którą blaskowi słońca nadawały zaciągnięte na stałe zasłony), około trzeciej zapadał powoli zmrok i jeśli nie miałem siły, aby wyciągnąć rękę do lampki nocnej, przez pozostałych kilkanaście godzin odtwarzałem je z pamięci, leżąc w całkowitych ciemnościach. Czasem wstawałem, żeby sięgnąć do lodówki; kiedy resztka zapasów alkoholu po ostatnim sylwestrze została już wyczerpana (było tego trochę, bo goście pili mniej, niż się spodziewaliśmy), wstałem na dobre i przyjrzałem się sobie w lustrze. Gdzie się podział grzeczny chłopiec, którego tu widywałem? I jaki dziwny grymas ust! Chyba zawsze chciałem mieć brodę, przypomniałem sobie. Na początek nowego życia postanowiłem umyć zęby.
O dziwo, nie wyczerpało to moich sił do końca; przeciwnie, poczułem głód, który zmobilizował mnie, żeby pójść do sklepu. Z tej pierwszej wyprawy niewiele przyniosłem, bo przy kasie wisiał plakat, na którym jakaś silikonowa modelka reklamowała coca-colę, co przywiodło mi na myśl, jak też spędza czas moja była – powoli uczyłem się tej formuły. Imaginacyjny obraz jej nagiego ciała w objęciach nieznanego mi zresztą łobuza, jej piersi pieszczonych przez jego dłonie, przyprawił mnie nieomal o torsje. Mimo to po paru godzinach wstałem ponownie. Nie utonę, kurwa, nie utonę, powiedziałem sobie głośno, będę miał mnóstwo kobiet. Będę miał udane życie. Ona będzie jeszcze żałować. Ściany po raz pierwszy od wielu dni usłyszały ludzki głos, jeśli nie liczyć cichego wycia, które chyba zdarzyło mi się którejś nocy. Przez telefon zamówiłem pizzę i włączyłem telewizor. Traf chciał, że nadawali akurat Casablankę. Rick bardzo mi pomógł. Kapitan Renault jest taki sam jak inni ludzie, tylko bardziej. Włożyłem czarny golf, nucąc As Time Goes By. Od tej pory postanowiłem nie rozstawać się z czernią.
Nie miałem pojęcia, jak będę żył, ale tymczasem trzeba było rozwiązać podproblem: jak będę żył do pierwszego. Stypendium na uniwersytecie miało oczywiście charakter mocno symboliczny, w gruncie rzeczy od pół roku pozostawałem na utrzymaniu żony, a wszystko wskazywało na to, że na jej dalszą pomoc raczej liczyć nie mogę. Może nawet kupiła już pierwszą koszulę dla tego drugiego mężczyzny. Zacząłem dzwonić do znajomych. Czwarty kolejny rozmówca, znajomy z telewizji, zareagował szybko i konkretnie: Może napisałbyś scenariusz dla redakcji programów edukacyjnych? Rozumiesz, o reformie programów szkolnych, to jest coś więcej, w gruncie rzeczy reforma mentalności, no i są na to pieniądze. Speszyło mnie trochę, że miałem zacząć od odcinka poświęconego nauczaniu łaciny; jak każdy absolwent polonistyki, potrafiłem naturalnie rzucić kilka zgrabnych sentencji w rodzaju Amicus Plato, sed magis amica veritas lub Galia est omnis divisa in partes tres, ewentualnie De gustibus non est disputandum, ale realny kontakt z mową Cezara zakończyłem na pierwszym roku studiów, w czerwcu 1987, średnio zresztą zdanym egzaminem. Przypomniałem sobie jednak o istnieniu Puelli. Więc powiedziałem: tak.
Puello, och Puello. Ci z matematycznych klas, gdzie łaciny nie przewidywał program, żądali przez ciebie zajęć dodatkowych. Kiedy na studniówkę przyszłaś z jakimś siwym, do ostatniego dnia matury dyskutowaliśmy, czy to był twój facet, czy tatuś. Puella była piękna nieludzkim, niepodległym czasowi pięknem. Jej nieco skośne oczy przypominały oczy etruskich posągów, co dawałoby jej parę tysięcy lat. Z kolei w jej nienagannie wykrojonych, bladoróżowych ustach było coś tak dziewiczego jak u dziesięcioletniej dziewczynki. Dziesięcio- lub tysiącletnia Puella zniknęła mi potem z pola widzenia. Pozostał mi po niej Amicus Plato i sentyment do zapachu perfum, których nazwy nigdy nie poznałem. Ale wiedziałem, że uczy dalej w mojej szkole.
Trwała akurat lekcja, zielone linoleum ciągnęło się przez cały korytarz jak dawniej, jak dawniej posąg patrona szkoły nosił ślady aktywności plastycznej uczniów (myśmy konsekwentnie zakładali mu czapeczki, teraz na twarzy bohatera znać było, że niedawno miał dorysowane kredą okulary). W sekretariacie uświadomiono mi, że pytam o dyrektorkę szkoły i że muszę poczekać do dzwonka. Awans Puelli ucieszył mnie, ale i zakłopotał. Minęło jednak sporo czasu – może mnie nie pamięta? Zobaczyłem ją koło siebie z opóźnieniem.
– Kogo widzę! Co cię do nas sprowadza? – zawołała z takim entuzjazmem, jakby nie miała od czasu mojej matury tych kilkuset uczniów.
Potem kiwała głową do taktu moich słów – aktualny program języka łacińskiego, podręczniki, oczekiwania uczniów – a jej etruskie oczy przyglądały mi się z błyskiem rozbawienia. W końcu zapytała:
– A ty byś nie pouczył w naszej szkole? Dramatycznie szukam polonisty. Dobrego polonisty – na legendarne bladoróżowe wargi przybłąkał się uśmiech.
To było bez sensu. Potrzebna mi była praca dobrze płatna i mało angażująca, a nie wzięcie sobie na głowę kilkudziesięciu uczniów, z ich nieumiejętnością napisania słowa „gżegżółka” i nieprzezwyciężonym wstrętem do Orzeszkowej. I to za sumę, która przypominała raczej zapomogę niż pensję. Ale Puella... Kamienny patron z dorysowanymi okularami... Zielone linoleum... Kiedy widziałem je ostatni raz, nie znałem jeszcze mojej byłej, zamierzałem rozprawić się szybko z polonistyką i pójść na reżyserię filmową, przekonany, że Oscar mnie nie ominie. W barze na rogu jadaliśmy z kumplami hamburgery, hołubiąc wzajemnie swoje wysokie o sobie mniemanie. Każda dyskoteka była obietnicą spotkania największej i jedynej miłości naszego życia. Puella patrzy wyczekująco, w jej jasnych włosach widzę srebrne nici, jakieś uczennice mijają nas i słyszę, jak jedna do drugiej mówi nieco zbyt głośno: co to za kolejny don Pedro? Abramowski może w końcu poczekać, sporo zdążyłem zrobić, pracowałem nad nim intensywnie, zbyt intensywnie – dopowiada we mnie ten, który jeszcze długo będzie opłakiwał moje małżeństwo.
– Ile godzin? – pytam, a Puella uśmiecha się promiennie.
Powinienem był zapytać, kto w tej szkole uczy teraz muzyki. Albo przynajmniej zainteresować się, dlaczego tamta dziewczynka użyła w pytaniu o don Pedra słowa kolejny. To było znacznie ważniejsze. Rick by nie przegapił takiego sygnału.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------