- W empik go
Apokryf - ebook
Apokryf - ebook
Przyjaciele z rzymskiego Eskwilinu: Rzymianin, Żyd i Grek, obywatele Wiecznego Miasta, już u progu dorosłości trafiają w wir dramatycznych wydarzeń, które zaważą na ich życiu. Wraz z nimi czytelnik przemierza prowincje potężnego Imperium Rzymskiego, przeżywa perypetie miłosne, moralne dylematy i bolesne zmagania bitewne.
Główny narrator powieści to rzymski legat Sekstus Juliusz Sewer, który spowiada się synowi ze zbrodni, jakich dokonał w Judei, idąc tropem tajemniczego hebrajskiego słowa „mesjasz”… To słowo wiedzie go do tajemnicy wielkiego powstania Izraela przeciwko rzymskim okupantom. Na jego czele stanął jeden człowiek, który zamiast miecza używał pióra.
Autor kreśli świat starożytny II wieku naszej ery w sposób epicki, wciągający czytelnika w suspens powieści szkatułkowej, nie dając mu wytchnąć. Pojawiają się znakomicie sportretowane postacie historyczne: chimeryczny i neurotyczny cesarz Hadrian, jego kochanek Antinous, rzymski legat Judei Kwintus Tinnejusz Rufus, najsłynniejszy rabin żydowski Akiba ben Josef oraz przywódca powstańców Szymon bar Kochba.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66966-98-7 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ZA OCEAN
Dawno, dawno temu, w moim innym życiu, pracując jako nauczyciel historii na Śląsku, nieoczekiwanie dla mnie dostałem grant amerykańskiego Departamentu Stanu. Był to wynik aplikacji, którą złożyłem kilka tygodni wcześniej przez American Corner z Katowic na konkurs dla nauczycieli historii z zakresu dziejów II wojny światowej i Holokaustu. Nie wierzyłem w powodzenie aplikacji. Nigdy niczego nie udało mi się wygrać, choć z uporem grywam w loterię, wierząc naiwnie, że zdobędę wymarzone miliony. Amerykanie zachowali się bardzo profesjonalnie: po kilku tygodniach zadzwonił konsul, odbyłem rozmowę kwalifikacyjną i dostałem grant! Aż wreszcie nadszedł ów czas i wyruszyłem w najdłuższą i zaskakującą podróż mojego życia. Z podkrakowskich Balic poleciałem do Frankfurtu, a stamtąd wielkim samolotem do Nowego Jorku.
W samolocie usiadł obok mnie Joel. Był ortodoksyjnym Żydem, nie mógł więc usiąść na wykupionym miejscu obok nieznajomej kobiety. Stewardesa Lufthansy spytała, czy nie mam nic przeciw temu, by usiadł obok mnie. Oczywiście nie miałem. Oczywiste i naturalne było dla mnie, że dogmatyczny wyznawca religii mojżeszowej nie może siedzieć obok kobiety, której nie zna. Joel okazał się nie tylko niezwykle pobożnym, ale też ujmującym człowiekiem. Zagaiłem rozmowę po angielsku, mówiąc, że lecę z Polski na szkolenie i konferencję poświęconą Zagładzie. Celowo użyłem słowa Szoah, hebrajskiego określenia ludobójstwa dokonanego przez hitlerowskie Niemcy na narodzie żydowskim podczas II wojny światowej. Mając świadomość trudnych relacji polsko-żydowskich, obaj zdołaliśmy zbudować dialog. A to duża sztuka. Joel słuchał. Poznawał mnie. W końcu się otworzył, nie tracąc nic ze swojej ortodoksyjności.
Choć dwie pierwsze godziny rozmawialiśmy głównie o historii Polski i jej meandrach, Joel okazał się bardzo utalentowanym opowiadaczem. Odsłonił przed mną dwa tysiące lat dziejów swojej rodziny. Po raz pierwszy w życiu stałem się świadkiem fenomenu głębokiej pamięci historycznej, która stała się częścią tożsamości Joela, jego wiary i świadomości tego, kim jest i skąd pochodzi. Czym innym jest pisać o pamięci historycznej, jak czynił to Paul Ricœur, a czym innym doświadczyć jej i usłyszeć opowieść człowieka z krwi i kości.
OPOWIEŚĆ JOELA
Joel przytoczył mi w samolocie dzieje swojej rodziny wywodzącej się od rabbiego Akiby ben Josefa, jednej z najważniejszych postaci judaizmu tannaicznego (była to droga studiowania i komentowania Tory zapoczątkowana przez wielkiego Gamaliela). Joel w prosty i bezpretensjonalny sposób opowiedział mi o jego życiu i dokonaniach, ale nade wszystko o śmierci Akiby i o wszystkich jego potomkach, którzy żyją do dziś. Wymieniał pokolenia, jedno po drugim, prowadząc mnie przez dwa millenia, i zachowując to, co Hans Georg Gadamer nazywał kulturą pamięci – die Erinnerungskultur. To ona nieodwołalnie wskazuje nam bogactwo naszego świata. Byłem zdumiony, że można mieć wiedzę na temat wszystkich swoich przodków żyjących na przestrzeni dwóch tysięcy lat. Ja ledwo pamiętam nazwiska moich pradziadków. Zawstydziłem się więc i zrozumiałem w pełni, jak wielką krzywdę wyrządzili Niemcy Żydom podczas Zagłady. Zaginęła bowiem pamięć, którą ludzie pobożni, tacy jak Joel, z trudem mrówki codziennie wykonującej swoją pracę, przechowują, zabezpieczają i przekazują młodszym pokoleniom.
Joel opowiedział mi o śmierci rabbiego Akiby oraz o największym powstaniu Żydów przeciwko rzymskim okupantom, które rozegrało się w latach 132-135, w siedemdziesiąt lat po zburzeniu Jerozolimy przez armię rzymską pod wodzą Tytusa, syna cesarza Wespazjana. Tamto pierwsze powstanie, straszliwe i naznaczone piętnem przegranej, miało jednak swojego historyka, którym był Józef Flawiusz (właściwie Josef ben Matatia) wywodzący się z przedniej rodziny kapłańskiej. Wziął on udział w powstaniu i był nawet dowódcą jednego z oddziałów żydowskich. Rzymianie znaleźli Józefa w cysternie na wodę, którą powstańcy zamienili w schron. Wszyscy powstańcy zginęli od własnych mieczy, a dowódca miał popełnić samobójstwo. Jednak tego nie uczynił – poszedł do niewoli i w niej spotkał Tytusa, syna Wespazjana, tłumiącego powstanie żydowskie w Judei. Jak się okazało, Wespazjan został po wojnie domowej cesarzem, a Józef zyskał przyjaźń jego syna. Został wyzwoleńcem i przyjął nazwisko swego byłego właściciela. Znamy go jako Józefa Flawiusza. Jego dzieło O wojnie żydowskiej, powstało w języku greckim jako Περὶ τοῦ Ἰουδαϊκοῦ πολέμου – Ukazuje ono zarówno przyczyny, jak i przebieg i straszliwe zakończenie zrywu narodu żydowskiego o wolność. Świątynia jerozolimska została spalona w roku 70, a dziesiątki tysięcy Żydów wziętych do niewoli sprzedano jako niewolników. Czekał ich los gorszy od śmierci. Oto bowiem jeńców tych Rzymianie użyli do budowy ogromnego Amphiteatrum Flavianum, znanego jako Koloseum, a powstałego w Wiecznym Mieście w miejscu, w którym znajdowały się bagna. Ich los już jednak Józefa Flawiusza nie obchodził, bo stał się Rzymianinem. Joel nie miał o nim dobrego zdania.
– Zdradził swój lud – orzekł.
– Ale przeżył i opisał wojnę, tworząc wielkie dzieło historyczne – zaoponowałem.
– Józef Flawiusz był zdrajcą – odparł Joel. – W czasie oblężenia Jerozolimy nasi mężczyźni miotali na Rzymian ołowiane i kamienne pociski z napisami „Dosięgnąć Józefa”.
Zdrada jest wpisana w ludzki los, to córka nocy i kuzynka śmierci. Jest obok nas, niewidoczna, i będzie nam towarzyszyć po ostatni dzień ludzkości. Zdrado nasza powszednia, jesteś jak czerstwy chleb, nielubiana, ale po ludzku nieunikniona! Jednak zdrada jest nieetyczna. U Dantego w najgłębszym miejscu piekła umieszczeni zostali zabójcy Cezara, Brutus i Kasjusz, oraz przeklęty uczeń Pana, Juda z Kerijoth, przebiegły włodarz, sprzedający swojego mistrza za 30 srebrników. Zdrajcy nigdy nie mieli i nie będą mieć dobrej prasy.
Rzymianie wkroczyli w ów świat hellenistyczny po prostu wcielając go do swojego imperium razem z małym narodem, który wyznawał jednego Boga. A ów Bóg był o Izrael zazdrosny. Joel znał doskonale historię swojego ludu, ale nie znał otaczającego Żydów świata starożytnego, więc gdy samolot Lufthansy leciał trzynaście tysięcy metrów nad ziemią, opowiedziałem mu o świecie grecko-rzymskim, o fascynującym tyglu kultur, o mieście, które samo zrodziło się jako gród przestępców (słynna dwuznaczność łacińskiego słowa lupa, które po łacinie znaczy wilczyca, ale zarazem prostytutka), a potem podbiło i wchłonęło cały świat starożytny. Joel nie podzielił mojego zachwytu podbojami Rzymu.
– I gdzież jest teraz chwała Rzymu? Gdzie procesje ku czci bożków? Przeminęły, a Izrael trwa.
– A chrześcijaństwo? – zapytałem.
Joel westchnął głęboko.
– Jedyna różnica miedzy mną a tobą przyjacielu – rzekł mi – polega na tym, że ty masz już Mesjasza, a ja wciąż na niego czekam.
MAŁY WSZECHŚWIAT
W końcu samolot doleciał szczęśliwie na lotnisko JFK, a ja rozpocząłem moje rendez-vous z Nowym Jorkiem. Kiedy byłem mały, śniłem o wielkim mieście i jak ptak leciałem nad nim, mając pod sobą wielkie budowle z metalu i szkła.
Odbywszy szkolenie i zwiedziwszy miasto wzdłuż i wszerz, postanowiłem pojechać autobusem do Waszyngtonu, aby przeprowadzić poszukiwania w wielkiej Bibliotece Kongresu USA. Po niecałych trzech godzinach jazdy znalazłem się w stolicy mocarstwa. Myślami wracałem do opowieści Joela o rabbim Akibie i postanowiłem zbadać nieznany dla mnie temat wielkiego powstania żydowskiego z lat 132-135. Miałem tyle pytań! Jak Żydzi zdołali pokonać stacjonujący na gruzach Jerozolimy Legion X Fretensis? Jakim cudem zdołali się wyzwolić na kilka lat? Jak zdołali zorganizować swoje życie raz jeszcze? Jakie były ich relacje z chrześcijanami? Jak Rzymianie przeprowadzili kontratak? Tych pytań było więcej, a ja, mając na poszukiwanie odpowiedzi niecały tydzień, po prostu utonąłem w budynku Biblioteki Kongresu, mającej największe zbiory w dziejach współczesnego świata. Czy znalazłem się w nowym wcieleniu Biblioteki Aleksandryjskiej? Czy złośliwe Mojry, władające czasem, zawróciły mnie, spragnionego wiedzy, z powrotem w odmęty Antyku? Czy rzymscy bogowie, zazdrośnie strzegący swego utraconego świata, pozwolą mi zobaczyć czas i ludzi z okresu ich panowania?
Zacząłem czytać – Cambridge History of Rome, tegoż ośrodka History of the Jews, mnóstwo źródeł hebrajskich w tłumaczeniu na angielski. Przeczytałem wielką biografię Hadriana pióra Anthony’ego R. Birleya w oryginale, przetrząsnąłem słownik Oxfordu do dziejów starożytnych... Aż doszedłem do wniosku, że moja wiedza wciąż jest nikła, pozbawiona głębi. Zupełnie nie rozumiałem kontekstu. Nie potrafiłem uchwycić kształtu, który migotał w wodzie czasu, mimo pozornie dobrze zastawionych przeze mnie sieci. Zrezygnowany, poczułem się zupełnie zagubiony w tym wielkim gmachu biblioteki, która sama dla siebie była mikroświatem, z którego zapętlenia nie potrafiłem wyjść. Każdy korytarz wiódł bowiem do innego pokoju pełnego książek i nowej, niespodziewanej dla mnie wiedzy. A ja pragnę wiedzy. Pożądam jej. Chcę wiedzieć wszystko do głębi, choć to przecież nawet metodologicznie niemożliwe. Przez cały tydzień przychodziłem do biblioteki, codziennie nocując w tanim hoteliku. I od rana do wieczora pochłaniałem książkę za książką. Wreszcie straciłem wiarę, że mogę coś znaleźć w tym małym wszechświecie, ponieważ labirynt pokojów z książkami wiódł mnie w coraz bardziej niezbadane odmęty historii, a jak wiedzą jej adepci, Klio jest kapryśna. Biblioteka Kongresu stała się labiryntem, w którym czas zwalniał jak przed czarną dziurą, a ja osuwałem się w stronę horyzontu zdarzeń.
Jeden człowiek mnie przed tym powstrzymał. Akurat poczułem głód, gdy podszedł do mnie Adrian Elliberi, kustosz biblioteki.
– Czy pan z daleka?
– Tak, z Europy – nie powiedziałem, z jakiego kraju, bo Polska nie ma w liberalnych stanach dobrej opinii.
– Zauważyłem, że mnóstwo pan czyta. A je pan czasem lunch?
– W Ameryce nie ma czegoś takiego jak darmowy lunch.
Bibliotekarz się zaśmiał. Nie zaproponował mi lunchu na swój koszt, ale zgodziłem się mu towarzyszyć.
– Zauważyłem, że szuka pan czegoś.
– A co to pana może obchodzić – odburknąłem.
– Chciałem pomóc – odparł – przepraszam, że się narzucam.
Miał już odejść, gdy zrozumiałem, że zachowałem się niegrzecznie.
– To ja przepraszam – zdobyłem się na magiczne słowo – to ja zachowałem się nieodpowiednio – przyznałem.
– Niech pan mi powie, w czym problem – poprosił Elliberi.
Opisałem dokładnie to, z czym przyszedłem do biblioteki.
Zastanowił się i odparł:
– Nie powinieneś korzystać z czytelni głównej, tylko z czytelni starych książek i druków rzadkich – poradził, szybko, po amerykańsku przechodząc na ty. – Tam trzeba wyrobić specjalną kartę. Pomogę ci.
I tak faktycznie się stało. Trafiłem do kolejnego, jeszcze mniejszego wszechświata starych druków, i z miejsca zauważyłem, że większość zbiorów jest skatalogowana komputerowo, co niesłychanie ułatwiało pracę. Ale dopiero po kolejnych dwu dniach w katalogu greckich dzieł ze starożytności znalazłem tekst anonimowego autora: Σύντομη ἱστορία περί tοῦ δεύτεροῦ πολεμοῦ ἐπί τοῖς Ιουδαοῖς. Figurował jako dopisek do dzieła Τῆς μετὰ Μάρκον βασιλείας ἱστορία Herodiana, historyka greckiego z III wieku po Chrystusie, z okresu Cesarstwa Rzymskiego. Dzieło Herodiana opowiada dzieje cesarstwa od śmierci Marka Aureliusza w roku 180 w Windobonie (dzisiejszym Wiedniu) aż do śmierci młodego cesarza Gordiana III w roku 238. Zdziwiło mnie to, że tekst Herodiana, który widziałem zeskanowany, stanowił bizantyjską kopię powstałą może w wieku XI, a tekst apokryfu o drugiej wojnie z Żydami był pisany inną ręką i był zdecydowanie wcześniejszy. Najprawdopodobniej zeskanowany manuskrypt był palimpsestem kodeksu bizantyjskiego z czasów średniowiecza, który zawierał wcześniejszy wytarty tekst. Jednak fragmenty owego wcześniejszego tekstu zachowały się na tyle czytelne, że wydano je krytycznie razem z dziełem Herodiana. Jako nieodrodny człek wieku XXI, chciałem mieć wszystko od razu. Zapytałem o możliwość ksero. Odmowa. Skany możliwe, ale termin wykonania dwa tygodnie. Tyle czasu nie miałem.
Tekst liczył osiem stron dość gęstego zapisu greckiego. Kupiłem czysty papier i zacząłem go przepisywać. Po dwu dniach skończyłem pracę. Dziękowałem wszystkim bogom nieba i ziemi, że przez cztery lata nauki w liceum ogólnokształcącym im. Mikołaja Kopernika w Bielsku-Białej nie zmarnowałem ani jednej lekcji języka greckiego. To zasługa mojej mistrzyni pani Alicji Wojtas, która na zajęciach kółka uczyła mnie mowy Platona, Arystotelesa i Lizypa. Używaliśmy podręcznika Hellenike glotta pióra profesorów Korusów z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Ale z uwagi na fakt, że w bibliotece LO Kopernika znajdowało się sporo greckich tekstów po przedwojennym polskim gimnazjum, uczyliśmy się też na oryginalnych materiałach. Do dziś czytam Ewangelie i Dzieje Apostolskie w oryginale, posiłkując się tylko słownikiem. Tę umiejętność zawdzięczam mojej nauczycielce i jej pokornie dziękuję. Dobry nauczyciel jest na wieczność. To dzięki pani Antyk jest we mnie. Stał się częścią mojej tożsamości. Jest mi niezbędny do życia jak powietrze.
ZAPOMNIANA ZAGŁADA
Wracając po dwu tygodniach z Nowego Jorku wielkim samolotem, miałem przed sobą grecki tekst, ale z braku znajomości wielu słówek (języków starożytnych uczymy się biernie), dopiero w domu mogłem popracować nad tłumaczeniem, obstawiwszy się „Gramatyką grecką” Mariana Goliasa i Mariana Auerbacha, oraz „Wielkim słownikiem grecko-polskim Nowego Testamentu”, który kupiłem sobie kilkanaście lat temu podczas studiów na KUL. Tekst dzieła napisany był na szczęście w koine, a ten słownik jest do tego dialektu wręcz idealny. Stopniowo, mozolnie, dzień po dniu, odsłaniały się przede mną fragmenty dzieła mówiącego o zapomnianej starożytnej Zagładzie.
Z ciarkami przechodzącymi po plecach czytałem o zbrojeniach rzymskiej armii i jej niezwykle brutalnym ataku na ziemie Izraela. Tekst napisał ktoś będący blisko Sekstusa Juliusza Sewera (lub on sam), którego cesarz Hadrian postawił na czele inwazyjnej armii rzymskiej, która w latach 134-135 zmasakrowała Izrael. Opisy rzezi były suche, rzeczowe i wstrząsające. Poznałem imiona głównych osób dramatu, nie mogąc otrząsnąć się z wrażenia, jakie wywarł na mnie ten tekst. Nawet dla zasłużonego w walkach w Brytanii z dzikimi Piktami Sekstusa Juliusza Sewera mordowanie Żydów wioska po wiosce, miasto po mieście, zabijanie dzieci, młodzieży, kobiet w ciąży i starców pełnych miłości do Tory i Słowa Bożego, musiały być czymś przytłaczającym, straszliwym i nieporównywalnym z niczym innym. Był to osobliwy zapis potwornych zbrodni dokonanych przez człowieka wykształconego, na polecenie jeszcze bardziej wykształconego i subtelnego cesarza Hadriana. A może obraz Hadriana ugruntowany w kulturze Zachodu przez słynną powieść Margeurite Yourcernar jest fałszywy? Może w istocie rację ma historyk i filolog klasyczny Robin Lane Fox utrzymujący, że Hadrian był w istocie bezwzględnym i bezlitosnym autokratą ukrywającym się za swoją wspaniałą kolekcją rzeźb z Tibury, czyli dzisiejszego Tivoli? Kasjusz Dion, rzymski senator, Grek, napisał sto lat po Hadrianie, że jego legiony zabiły w Judei sześćset tysięcy ludzi. Ta zbrodnia nie została zapamiętana. Ale na panowaniu Hadriana zostawia coś więcej niż rysę. Tymczasem w biografiach cesarza jakoś o niej mało. I to jest przerażające.
ZAGINIONY TEKST
Z mojego odkrycia byłem bardzo dumny. Szlifowałem tłumaczenie, może zbyt toporne, może za mało zgodne z gramatyką. Tekst trzymałem cały czas przy mnie, a że jestem perfekcjonistą, dopieszczałem każde zdanie. Mając dużo tzw. okienek w pracy, siedziałem nad przekładem, łudząc się, że może go wydam w jakimś czasopiśmie naukowym. Jestem też przywiązany do pisania na papierze – trzeba tekst czuć, przecierpieć go, gdy kciuk boli od pióra. Nie zrobiłem kopii. Nie użyłem magicznego pstryknięcia w komórce i nie zrobiłem fotografii. I to był błąd. Ten błąd miał się na mnie zemścić.
W końcu nadeszła pamiętna wiosna, znamionując nieodwracalne zmiany w moim życiu. W czasie strajku w szkole, któremu się sprzeciwiłem, zaszły niespodziewane wypadki. Tekst grecki i robocze tłumaczenie zostawiłem w teczce w pokoju nauczycielskim. Potem musiałem nadzorować egzamin gimnazjalistów i przez kilka dni nie było mnie w pokoju nauczycielskim. Gdy wreszcie przyszedłem do pracy, nie znalazłem starej wytartej teczki, w której trzymałem tekst rękopisu. Moje rzeczy ktoś wyrzucił do śmieci. Nie dociekałem, kto i dlaczego. W sytuacjach zimnej wojny domowej pierwszymi ofiarami podają prawda i historia. Po pracy poszedłem do śmietnika, który znajdował się między jednym a drugim budynkiem szkoły. Wygrzebałem ze śmieci moje książki, sprawdziany jednej z klas, ale tłumaczenia greckiego tekstu nie udało mi się odnaleźć. Bezsilny i zrozpaczony, zrezygnowałem. Tekst przepadł. Zostało mi tylko to, co pamiętam, plus notatki i brudnopis.
Ale to wszystko wydarzyło się w moim innym życiu, którego nie chcę pamiętać.PROLOG
Bar Kochba po hebrajsku znaczy Syn Gwiazdy. Po straszliwej klęsce, której doznali Żydzi, dziś rabini uważają Bar Kochbę za kłamcę i zwodziciela. Wcześniej uznali go za Mesjasza.
Właśnie to hebrajskie słowo maszijach stało się dla mnie początkiem poszukiwań. Znaczy tyle, co „namaszczony”. Kim jest Mesjasz? Czy spotkałem go podczas tłumienia powstania w Palestynie? Dzisiaj, tuż przed ostateczną chwilą, w której odejdę do Hadesu, rozumiem, co to słowo znaczyło i do kogo było tak naprawdę adresowane. Zdobycie tej wiedzy okupiłem wielkim cierpieniem.
Żydzi byli narodem, który jako jedyny rzucił tak wielkie wyzwanie Rzymowi i jego legionom. Pod koniec panowania Nerona wybuchło powstanie, które zakończyło się spaleniem Świątyni Jerozolimskiej przez legiony boskiego Tytusa i zniszczeniem Świętego Miasta, z którego pozostały ruiny. Jednym z żołnierzy tłumiących to powstanie był mój ojciec, aquilifer z legionów Wespazjana. Po tym powstaniu Jerozolima stała się ruiną – mieszkały w niej sępy i Legion X Fretensis, najbardziej znienawidzony przez lud Izraela. Jego obecność w gruzach Świętego Miasta miała przypominać Izraelowi o jego klęsce i o tym, że ich Bóg, Jahwe, opuścił swój lud. Legion miał na sztandarze dziką świnię, a to zwierzę jest dla Żydów nieczyste. Sama obecność legionu z takim znakiem na gruzach Świątyni Jerozolimskiej była dla Żydów czymś nie do zaakceptowania. Za panowania boskiego Hadriana wybuchło kolejne powstanie, które z jego woli miałem stłumić. Uczyniłem to, wypełniając rozkazy cezara. To, co uczyniłem w Judei, na zawsze mnie zmieniło. Od tej straszliwej rzezi kolory świata przyblakły, tak jak słońce, światło boskiego Mitry nie oświeca już mojej drogi. Poruszam się po omacku, i choć mam oczy, nie widzę już tego światła.
Zanim odejdę i zanurzę się w lodowate wody Styksu, rzeki zapomnienia, wyznam jeszcze jedną tajemnicę. I może znajdzie się choć jeden człowiek, który mnie usprawiedliwi. Może w oczach choć jednego człowieka ja zostanę uznany za człowieka. Bo miarą człowieczeństwa nie są błędy, zbrodnie, tylko świadomość, że się ich dokonało. Ale nawet jeśli nie znajdzie się nikt, kto nazwie mnie człowiekiem, ja nazwę tak sam siebie.
Byłem człowiekiem, który dopuścił się zbrodni, bo nie potrafiłem powiedzieć „nie” władcy. Dlaczego? Powód jest bardzo ludzki. Gniew władcy jest śmiercią. A ja miłuję moje życie.CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ I
Ojciec i syn
BAJE, RZYMSKI KURORT W ITALII,
A.D. 170
Od wielu tygodni syn patrzył, jak jego ojciec gaśnie. Kiedyś starszego człowieka cieszyło wino i towarzystwo kobiet, teraz coraz częściej wpadał w zły nastrój. W końcu stwierdził, że jedzenie mu nie smakuje, chociaż niewolnicy w kuchni jak zwykle dokładali wszelkich starań, by gotowane w winie minogi lub nadziewane grzybami świńskie wymię czy słynny sos garum z solonych i skwaśniałych sardeli smakowały mu tak, jak smakowały innym bogatym Rzymianom. Jednak chorobie towarzyszyło jeszcze coś innego – osobliwy i niemożliwy do ogarnięcia smutek. Syn odniósł wrażenie, że musi to być jakiś wielki moralny ciężar, z którym ojciec nie potrafi sobie poradzić.
– Jeśli chciałbyś mi coś powiedzieć, ojcze, nie zwlekaj – zasugerował ojcu młody człowiek o śniadej twarzy.
Starszy Rzymianin zmagał się z coraz większymi bólami w okolicach brzucha. Popatrzył na syna tak, jak nigdy tego nie czynił. W jego wzroku młody człowiek dostrzegł rozpacz. Pomyślał, że to w skutek choroby. – Ojciec boi się umrzeć – pomyślał. Jednak ojciec zdawał się sugerować, że zmaga się z jakimś wielkim ciężarem natury etycznej.
– Nie wiem, czy będziesz w stanie mnie zrozumieć. Są rzeczy i sprawy, których bardzo żałujemy w życiu. Tak jest też w moim przypadku.
– Mimo wszystko spróbuję cię wysłuchać. Jednak najpierw, ojcze, wezwiemy dobrego lekarza. Niewolnicy mi powiedzieli, że w Bajach przebywa teraz Galen, lekarza Imperatora.
– Dobrze – wyszeptał ojciec.
Galen dysponował narzędziami chirurgicznymi z najlepszej stali. Miał także uczniów, swoich wyzwoleńców, którzy pod jego kierunkiem zgłębiali tajniki ludzkiego ciała i lekarstw roślinnych. Wielu tych lekarzy leczyło potem biedaków na koszt państwa.
*
Posłano zatem po słynnego lekarza, którego wielka wiedza przysporzyła mu sporo sławy. Odpowiednia suma wypłacona w brzęczącej monecie szybko przekonała uczonego lekarza, by odwiedził willę starego generała. Przybył niesiony w lektyce w towarzystwie kilku niewolników. Przywitał go syn i zaprowadził do chorego. Ten wykazał się sporym poczuciem humoru. Wiedząc o greckim pochodzeniu słynnego medyka, zapytał zaczepnie:
– Przyszedłeś mnie otruć za moje własne pieniądze?
Galen nie miał poczucia humoru, jak zresztą wszyscy lekarze.
– Dlaczego miałbym cię otruć? – zapytał po łacinie, z akcentem zdradzającym Greka ze wschodu, chyba z Pergamonu.
– Tο φάρμακον – powiedział starzec po grecku, zaskakując tym lekarza. – Oznacza zarówno lekarstwo, jak i truciznę.
Galen zorientował się, że nawet w takiej trudnej chwili pacjenta imają się żarty. Z tego też powodu odpowiedział w podobnym tonie, nie tając swojej wielkiej wiedzy.
– Jestem znany, mój panie, z twierdzenia, że jedyna różnica między lekarzem a zabójcą jest taka, że ten pierwszy zabije cię w Rzymie, a ten drugi poza nim – rzekł najsłynniejszy lekarz cesarstwa. – Istnieją substancje, które rzeczywiście są truciznami, ale w niewielkim stężeniu bywają lekarstwem. Najlepszym przykładem naparstnica purpurowa. W niewielkim, ściśle wyliczonym stężeniu leczy serce – odparł Galen, po czym zabrał się do badania leżącego na łożu Rzymianina. Zbadawszy chorego nie miał wątpliwości. Nie chcąc stawiać diagnozy przy umierającym, na osobności oznajmił synowi:
– To guz trzustki. Urósł tak, że zaczyna uciskać brzuch. Można wyczuć go pod palcami.
– Co mogę zrobić, aby ulżyć ojcu w cierpieniach? – zapytał syn.
– Kora wierzby. Trzeba zaparzać i dawać choremu pić. Ale cierpienia będą i bez tego wielkie.
– Czy naprawdę nic nie da się zrobić? Pieniądze nie grają roli. Jesteśmy bogaci.
– Przykro mi – powiedział Galen – w tym stanie jego życie nie potrwa długo. Jednak tuż przed śmiercią odzyska pełną świadomość. Byłem wiele razy świadkiem tego, jak zachowywali się chorzy śmiertelnie ludzie. Będzie wydawało się, że jest lepiej. Jednak potem przyjdzie sen, z którego ojciec się nie obudzi.
– Czy jeśli takie będzie życzenie ojca, jesteś w stanie skrócić jego cierpienia, mistrzu?
– Takiej posługi nie czyni lekarz – odparł surowo Grek.
– Przepraszam – zmieszał się syn. Podziękował sławnemu lekarzowi, płacąc mu za domową wizytę trzysta sestercji. Robotnik dźwigający ciężary w Ostii pod Rzymem zarabiał dwadzieścia sestercji miesięcznie.
Chory mężczyzna był majętnym człowiekiem. Dorobił się jako legat Judei, a wcześniej Brytanii. Jednak nie lubił Rzymu. Ukojenie znalazł w Bajach, cudownym kurorcie nad Zatoką Neapolitańską, do którego zjeżdżali wszyscy rzymscy patrycjusze, senatorowie i sam dwór cesarski. W Bajach umarł przed laty cesarz Hadrian. Chory człowiek wiele razy wypowiedział imię tego cesarza pogrążony w malignie. Przeklinał go. Syn umierającego musiał surowo napomnieć niewolników, żeby trzymali języki za zębami. Cesarz Hadrian został przez Senat Rzymu zaliczony w poczet bogów. Obrażanie bogów jest karalne.
Ojciec nigdy też nie odwiedzał Rzymu za życia swego syna. Kiedyś wyznał, że nie był tam od dwudziestu pięciu lat.
– Nienawidzę tego miasta. Mam nadzieję, że kiedyś barbarzyńcy je spalą.
– Dlaczego, ojcze? – syn nie potrafił odgadnąć tej niechęci. – Uczyłeś mnie, że Rzym to światło.
– Ktoś powiedział: „skoro światło jest ciemnością, to jak straszna musi być ciemność, w której żyjemy?”.
Po wypowiedzeniu tych słów mężczyzna stracił przytomność. Oddychał ciężko w malignie.
Dwa dni później słowa Galena sprawdziły się. Chory odzyskał świadomość. Syn był obok całą noc. Z drzemki wyrwał go głos ojca:
– Daj mi pić.
Młody człowiek napoił ojca wodą źródlaną z zaparzoną korą wierzby. Obaj znali prawdę. Dla jednego z nich stanowiła ona wyzwolenie z cierpienia, dla drugiego bolesne rozstanie.
– Umieram, synku.
– Co ty mówisz?
– Wiem, co mówię. Chcę ci coś powiedzieć – zagaił umierający mężczyzna. – Czy zastanawiasz się, dlaczego nigdy nie pokazałem ci jednego choćby wizerunku twojej matki? Czemu nigdy ci nie opowiadałem o twoich narodzinach?
– Nie, ojcze, uznałem, że nie chcesz mówić o mamie, bo jej śmierć była zbyt bolesna. Wiem, że jesteś stoikiem, a stoicy nie lubią mówić o cierpieniu, ale wolą znosić je w milczeniu.
– Nie dlatego – odparł mężczyzna, który resztkami sił podniósł się z łoża – tylko dlatego, że nie miałeś matki w takim rozumieniu jak wszyscy.
– Co ty mówisz, tato? Gorączka sprawiła, że majaczysz!
– Daj mi dokończyć. Chcę, żebyś mnie wysłuchał. To moja ostatnia prośba przed śmiercią. Udaję się na drugi brzeg i po prostu chcę, żebyś mi wybaczył.
– Co mam ci przebaczyć?
– Moje zbrodnie.
Młody człowiek poczuł się zakłopotany. Ojciec z pewnością majaczy. Mówi od rzeczy. Koloryzuje. Wiedział, że jego ojciec Sekstus Juliusz Sewer był legatem legionu i że walczył dla Rzymu w wielu krainach, że był namiestnikiem Brytanii i Judei. A młody człowiek nie był nigdy w wojsku. Samo słowo legion budziło w nim raczej niesmak – skojarzenia nasuwały się same: prostacy, brutalni ludzie, sprośne sztuki teatralne, podłe rozrywki, dziwki, seks, bezwzględna przemoc. Syn Sewera uczył się greckiej literatury i retoryki w jednej ze szkół w Neapolu, gdzie wciąż mieszkało wielu Rzymian mających greckie korzenie. Gardził legionistami.
– Jakież ty mogłeś popełnić zbrodnie? – zapytał zdumiony.
– Jaki kolor mają twoje włosy?
– Są raczej ciemne.
– A twoje oczy?
– Brązowe.
– A ja nie byłem śniady – odparł ojciec – a oczy mam niebieskie po mojej matce, która pochodziła z germańskiego plemienia Cherusków, lecz trafiła do Rzymu jako niewolnica. Poznała mojego ojca Marka Juliusza Sewera, ekwitę, aquilifera, chorążego dźwigającego orła legionu Wespazjana. Marek ją wyzwolił i została jego żoną. Potem ja się urodziłem. Jestem więc przynajmniej z urodzenia w połowie Germaninem.