Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Apostatka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 czerwca 2022
Ebook
34,00 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Apostatka - ebook

Późne lata dziewięćdziesiąte, transformacja ustrojowa. Przy granicy niemieckiej kwitnie przemyt. Młode małżeństwo, Adam i Ewa Sydlikowie, rozpaczliwie stara się utrzymać na powierzchni, niestety podjęte przez nich decyzje sprowadzają na rodzinę lawinę nieszczęść. Wtedy w ich życiu pojawiają się Świadkowie Jehowy, obiecując upragnioną pomoc.
Debiutancka powieść Apostatka to poruszająca historia o trudnych życiowych wyborach, które pozostawiają bolesne piętno na kolejnych pokoleniach. To również odważny głos w dyskusji o destrukcyjnym wpływie współczesnych grup wyznaniowych na społeczeństwo, rodzinę i jednostkę.

– Córko… – Wzdrygnęła się na dźwięk głosu ojca. – Wiedz, że cię kochamy i chcemy dla ciebie jak najlepiej. – Po tym zdaniu ojciec zrobił długą pauzę. Obok niego stała Ewa, w szarej garsonce za kolano, trzymała męża mocno za ramię. – Ale… nie możemy popierać twojego niemoralnego życia. Mam nadzieję, że w końcu zrozumiesz swe błędy i wrócisz na Bożą drogę prawości.
– Tato, nie kwestią jest odrzucenie moralności, a odrzucenie ideologii sekty, w której mnie chowaliście. – Julia przydepnęła peta i wysunęła przed siebie dwie dłonie. – Tutaj jest wiara w waszą sektę… – uniosła jedną rękę – …a tutaj są zasady moralne. – Uniosła drugą, znacznie wyżej. – Jedno z drugim nie ma nic wspólnego.

Vanitas
To już moje trzecie życie. Znów zaczynam od nowa.
Pierwsze spędziłam na wsi, pod kuratelą jednej z najbardziej rozpowszechnionych i destrukcyjnych organizacji w Polsce. Dorastałam, by ostatecznie opuścić Świadków Jehowy, rodzinę i dotychczasowe życie.
Uciekłam na Wschód. Studiowałam, pracowałam i podróżowałam. Po pięciu latach zostałam lekarzem weterynarii. Moją karierę przerwała choroba. Okazała się nieuleczalna.
Wyrok szybko zamieniłam w depresję, a depresję powoli przekułam w powieść. Wgłębiłam się w mechanizmy działania sekt, wertowałam stosy książek, czytałam publikacje i przeprowadzałam wywiady. Po pół roku powstała Apostatka – utwór, który jest odpowiedzią na zasypujące mnie od lat pytania o życie podporządkowane sekcie.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8313-056-9
Rozmiar pliku: 879 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SZANUJ OJCA SWEGO I MATKĘ SWOJĄ

Sędzia przeglądała dokumenty w przedłużającej się ciszy.

– Przesłuchaliśmy strony – stwierdziła wreszcie. – Sprawę uznaję za dostatecznie wyjaśnioną do rozstrzygnięcia. Udzielam głosu stronom.

Adwokat powódki wstał, nie odrywając młodzieńczego wzroku od podłogi. Spojrzał na swoje drżące dłonie. Po chwili wziął głęboki wdech, uniósł wzrok i wyprostował się.

– Wysoki Sądzie, karygodnym jest pozbawić własne dziecko środków do życia, ale czy nie tym bardziej, gdy dzieje się to z pobudek religijnych? Przestrzeganie norm narzucanych przez przeróżne grupy wyznaniowe nie jest elementem naszych dzisiejszych rozważań. Nie jest również podstawą do uznania czynów powódki za rażącą niewdzięczność, jak to próbuje wykazać przedstawiciel strony przeciwnej. Właściwym kierunkiem rozważań w sądzie jest natomiast przestrzeganie litery prawa – nie nakazów wiary – przez co wnoszę o nałożenie na Ewę i Adama Sydlik, którzy prawo to złamali, obowiązku alimentacyjnego. Moja klientka jest osobą pobierającą naukę i z powodzeniem wykorzystuje czas, który na nią przeznacza – zdobywa kwalifikacje zawodowe na renomowanej, państwowej uczelni, gdzie studiuje psychologię oraz filozofię. Czyni należyte postępy w nauce – egzaminy zdaje terminowo, kończąc poszczególne etapy edukacji w okresie przewidzianym przez program studiów. Osiąga dobre i bardzo dobre wyniki, za które otrzymuje stypendium naukowe. Jednakże stypendium to, w kwocie trzystu euro miesięcznie, nie jest wystarczające, by zaspokoić jej uzasadnione potrzeby bytowe. Ponadto, co wykazaliśmy, intensywny plan zajęć uniemożliwia podjęcie pracy zarobkowej. W związku z tym powódka nie jest w stanie utrzymywać się samodzielnie. Należy także zwrócić uwagę, że strona przeciwna jest bardzo dobrze sytuowana, co wynika z przedłożonego oświadczenia majątkowego. Znakomita sytuacja finansowa rodziców w pełni umożliwia ustawowe utrzymanie dziecka w czasie edukacji. Stąd wnioskuję o nałożenie na Adama Sydlik oraz Ewę Sydlik obowiązku alimentacyjnego względem córki w wysokości ośmiuset euro, wypłacanych każdego miesiąca aż do zakończenia edukacji Julii Sydlik, oraz wnioskuję o uiszczenie zaległych obligatoryjnych świadczeń pieniężnych za okres ostatnich dwunastu miesięcy w kwocie siedemnastu tysięcy sześciuset euro.

Reprezentant Sydlików wstał.

– Wysoki sądzie…

Adam chwycił go za ramię i kiwnął przecząco głową – ten spojrzał na niego zdziwiony. Sydlik wyszeptał mu coś na ucho. Protokolant podniósł wzrok. Adwokat zmarszczył się i odrzekł:

– Wysoki sądzie, nie mam nic do dodania.

– Dobrze więc, dziękuję – westchnęła znudzona sędzia. – Zamykam rozprawę. Państwa proszę o opuszczenie sali rozpraw. Po naradzie zostaną państwo poproszeni do ogłoszenia orzeczenia.

Julia usiadła na ławce w korytarzu, rodzice przeszli bez słowa.

– Już prawie koniec, dasz radę. – Prawnik usiadł obok.

Patrzyła tępo w ścianę świecących ekranów. Głowa i twarz spociły się jej pod przyłbicą.

– Zapraszamy na salę rozpraw. – Głos strażnika wybudził ją z letargu.

Rozpoczęto odczyt.

– Wyrok w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej… – Głos urzędniczki rozmywał się, gdy Julia patrzyła na ojca i próbowała wciągnąć gałki oczne razem ze łzami, które za chwilę spłyną jej po twarzy. – … Nałożenie obowiązku alimentacyjnego w wysokości siedmiuset pięćdziesięciu euro miesięcznie na rodziców, Adama Sydlik oraz Ewę Sydlik, na rzecz córki, Julii Sydlik, wypłacanych do dziesiątego dnia każdego miesiąca, do momentu zakończenia pobierania nauki przez powódkę lub do ukończenia dwudziestego szóstego roku życia. Nakazuje również Adamowi Sydlik i Ewie Sydlik uiszczenie zaległych alimentów w kwocie osiemnastu tysięcy euro w przeciągu trzydziestu dni kalendarzowych. Zasądzam również kwotę w wysokości dwustu euro tytułem kosztów postępowania. Stron nie pouczam o środkach zaskarżenia, gdyż jesteście reprezentowani przez profesjonalnych pełnomocników. Dziękuję i zamykam rozprawę.

Julia uśmiechnęła się smutno do obrońcy. Przy wyjściu zobaczyła na ekranie skanowaną twarz matki, przekraczającej próg sądu. Obok widniał opis:

Obywatel: Ewa Sydlik

Urodzona: 02.05.1975

PESEL: 75050211203

Punkty zaufania społecznego: 890

Nieuregulowany dług względem obywatela Julia Sydlik w wysokości 18 000 €!

Nieuregulowany dług względem Sąd Rejonowy Poznań – Stare Miasto w wysokości 200 €!

Dziewczyna wyszła na zewnątrz i oparła się o pękatą kolumnę, zdjęła przepoconą przyłbicę i odpaliła papierosa.

– Córko… – Wzdrygnęła się na dźwięk głosu ojca. – Wiedz, że cię kochamy i chcemy dla ciebie jak najlepiej. – Po tym zdaniu ojciec zrobił długą pauzę. Obok niego stała Ewa, w szarej garsonce za kolano, trzymała męża mocno za ramię. – Ale… nie możemy popierać twojego niemoralnego życia. Mam nadzieję, że w końcu zrozumiesz swe błędy i wrócisz na Bożą drogę prawości.

– Tato, kwestią nie jest odrzucenie moralności, a odrzucenie ideologii sekty, w której mnie chowaliście. – Julia przydepnęła peta i wysunęła przed siebie dwie dłonie. – Tutaj jest wiara w waszą sektę… – uniosła jedną rękę – …a tutaj są zasady moralne. – Uniosła drugą, znacznie wyżej. – Jedno z drugim nie ma nic wspólnego.

– Ty i to twoje filozofowanie… Przykro mi, córko, że odrzucasz Boga i Jego świętą organizację. A ta rozprawa? To już poniżej pasa – odpowiedział Adam.

– A mi przykro, tato, że odrzuciłeś mnie. I przykro mi, mamo, że mnie odrzuciłaś.

Spojrzała Ewie w oczy. Ta uniosła wewnętrzne kąciki brwi i spuściła głowę, tak nisko, że zatrzymała ją dopiero na klatce piersiowej.

– Wybaczcie, spieszę się, do widzenia… mój autobus… – rzuciła Julia i zatrzymała w powiekach łzy.

– Może cię podwieziemy? – spytała Ewa i odruchowo podążyła za córką.

Adam skarcił żonę wzrokiem. Automatycznie cofnęła się.

– Do widzenia – powtórzyła Julia i ruszyła schodami w dół. Walczyła, by nie obejrzeć się za siebie. Obejrzała się. Rodzice szli w kierunku parkingu, na którym już czekał Dawid. Wyciągnęła telefon i napisała widomość: _Dobrze wyglądasz, brat, tęsknię._

Zawahała się nad ikonką „wyślij”. Znów spojrzała za siebie. On wyciągnął telefon, przeczytał i schował szybko do kieszeni.

– Wpłaci pani datek?

Bezdomny machał jej smartfonem przed twarzą. Ruszyła dalej. Kto inny zeskanował jego QR-code.

Usiadła na przystanku, nogi przyciągnęła do twarzy, czoło oparła o kolana. Reklamy gadały do niej zza pleców. Siedziała tak bez ruchu, autobusy przyjeżdżały i odjeżdżały, czerwone światła dyktowały ślimaczy bieg aut. Złość i zniecierpliwienie unoszone z gorącym powietrzem otulały wraz ze spalinami Bogu ducha winnych przechodniów. Uniosła wzrok, taksowała bezbarwne spojrzenia w bocznych lusterkach samochodów. Zmęczenie łączyło ich wszystkich. Jula, mieszając długo dłonią w torebce, wygrzebała lusterko i chusteczkę. Na ślinę ścierała smugi tuszu z policzków. Roztarła czarny barwnik po twarzy.

– Deeeejm… – wyszeptała.

Skaczące pary oczu co rusz zerkały na jej opuchniętą buzię. Uniesione nosy i zmarszczone usta niemo pytały: „Jak śmiesz tak publicznie?”. Podjechał autobus. Ubrała maseczkę i wsiadła. Otulona pasażerami, chwyciła mocno za torebkę. Uniosła wzrok – za oknem PRL przeplatany ekranami, szkłem i betonem. Przez łzy i krople na szybie świecił zamglony napis na bilbordzie 3D:

POCZUJ RADOŚĆ!

Wiosennych wyprzedaży

Weszła do wieżowca otoczonego szarymi domkami o płaskich, od zawsze cieknących dachach. Przemknęła niezauważona przez korytarz i wezwała windę, której kamera skanowała jej twarz. Drzwi otworzyły się, oczy dwóch Azjatów spoczęły na jej czarnych policzkach. Uśmiechnęła się krzywo.

– _She looked like Ring movie girl, just blonde version!_ – usłyszała.

Na ekranie pojawił się napis:

Obywatel nierozpoznany

Julka napluła na dłonie i starła smugi tuszu. Na ekranie wyświetlił się komunikat:

Pani Julio, zapraszamy!W DNIACH OSTATNICH…

W samochodowym radiu grał zespół Lipps, kawałek _Funky Town_. Zmęczeni wsłuchiwali się w każdy kolejny refren, próbując powtarzać anglojęzyczne, rytmiczne dźwięki. Nie odróżniając słowa od słowa, tworzyli nowy, polski dialekt. W krajowych stacjach rzadko zdarzała się taka muzyka. Świtało, słońce biło prosto w przednią szybę szarej, lekko zardzewiałej syreny. Gubili już zasięg niemieckich stacji radiowych. Zgrzyty i szumy. Młoda blondynka operowała pokrętłem muzycznego sprzętu raz w lewo, raz w prawo, po długim pisku znalazła sygnał.

– Program Czwarty Polskiego Radia, zapraszamy na pogodę.

– A potem na propagandę – dodał Adam i nerwowym ruchem dłoni wyłączył radio.

Ewa zauważyła krew na kłykciach i siniaki na palcach na wzór kastetu. Buzowała adrenalina, ich źrenice wciąż były rozszerzone, a w kieszeniach grube pliki niemieckich marek. Uchylił korbką szybę, odpalił papierosa, spojrzał na żonę. Prowadziła, bacznie obserwowała samochody i pobocza, wypatrywała policyjnych radiowozów i oznak tajniaków.

– Już niedługo dom – powiedział.

– Wiem.

Przy szeroko rozwartych powiekach i źrenicach naciągnęła na twarz nieszczery uśmiech. Niepokojąca mimika.

Jechali szybko dziurawą drogą okrytą cieniem gęstych drzew, barwiącym wszystko na ciemnozielono. Znacznie za szybko. Dojechali do małej, przygranicznej wsi. Syrena kilka razy głośno opadała na starych amortyzatorach i w końcu pokonała kocie łby. Minęli rozpadający się kościół, drewniany przystanek autobusowy i plac zabaw. Kobieta zredukowała bieg do drugiego i powoli przejechała przez głębokie błoto na podwórzu. Zaparkowała między kurnikiem a chlewem. Siedzieli tak w ciszy. W końcu sięgnęła pod siedzenie i chwyciła po rulony banknotów. Mąż wydobył kolejne ze skrytek wybitych w drzwiach.

– Po południu pojadę do Olka wymienić – oznajmiła i owinęła je reklamówką.

– Eeee, kantuje. Czekaj, znalazłem nowego. Zapowiedzą nas, ale nie wiem, czy się zainteresuje za takie kwoty…

Spojrzała na plastikowy zegarek: szósta trzydzieści – zdąży jeszcze nakarmić konie i ptaki. Reklamówkę z pieniędzmi zahaczyła o stanik i schowała pod wielki sweter. Podeszła do kurnika obok, chwyciła za zasuwę zmurszałych drzwi i wypuściła kilkanaście kur oraz koguta, potem gęsi. Otworzyła zagrodę, rozlała po poidłach deszczówkę z wiadra, rozsypała ziarno i przygotowane przez babcię resztki z obiadu. Teraz do stajni.

– Nie zdążysz do pracy – powiedziała, chwytając męża za rękę, w której trzymał papierosa. – Idź, zmyj tę krew – dodała.

Kiwnął głową.

Nasypała koniom świeżej słomy. Pieniądze zaniosła do domu, w zabłoconych butach przeszła przez zadymiony ganek i kuchnię prosto do pokoju. Nienawidzi tego zapachu. Dzieci spały na piętrowym łóżku przy drzwiach – syn razem z wielkim rudym kotem na brzuchu. Schowała pakunek pod zarwany tapczan, głęboko pod koce, do starych kartonów, obok pozostałych wypchanych pieniędzmi siatek.

– Wstawajcie… czas do przedszkola – wyszeptała, głaszcząc blond włosy córki.

– Mamooo… jeszcze nieee… pięć minut… – wymamrotała przez sen mała Jula.

– Wstawać, kołdry pozabieram! Kot na zewnątrz! Zaraz mi coś tu osika po całej nocy. Robię śniadanie, za dwadzieścia minut macie być gotowi do wyjścia.

Odsłoniła zasłony. Niezadowolony Akcydent zeskoczył na podłogę. Przeciągnął się w przód i tył. Dopiero teraz spostrzegła błoto na dywanie wokół.

Adam na oprószonej mchem ławce, z papierosem w ustach, wiązał wojskowe, schodzone buty, starannie wypastowane dzień wcześniej. Wraz z dymem wciągał wilgotne, chłodne powietrze. Po podwórku chodziły już kury i gęsi, grzęznąc aż po golenie w błocie. Za stodołą i chlewami, aż na skraj lasu, rozciągała się gęsta mgła, muskając delikatnie pola kukurydzy. Dorodna i wysoka była już gotowa do ścięcia.

Przydepnął peta. Wszedł do domu, prosto do łazienki. Zimną wodą obmył dłonie i twarz. Wyszorował krew. Ruszył do kuchni, po czym zatrzymał się w wejściu. Przyglądał się rodzinie w milczeniu. Ewa rozpalała w wielkim metalowym piecu, a dzieci pakowały kanapki i soczki do tornistrów. Szybko zalał kawę, zakręcił termos. Usiadł przy drewnianym stole, pokrytym wyblakłą ceratą. Jak co dzień, skroił chleb i wędlinę. Zawinął kanapki w gazetę. Żona już wychodziła z dziećmi. Wymienili się spojrzeniami. Wymaszerował zaraz za nimi, wsiadł na stojący pod murem składak i ruszył do pracy.

Stanął przed budynkiem otoczonym przez hałdy brunatnego węgla. Pospiesznie spalił papierosa i wszedł do kopalni. Chyba adrenalina opadła – zrobił się senny. W biurach u szczytu budynku praca już wrzała. W socjalnym ubrał kombinezon i kask, zamocował na czoło latarkę, za pas wcisnął rękawice. Ruszył ciemnym korytarzem do bocznego skrzydła. Wsiadł z innymi do windy, trzasnęły kraty. Ktoś wcisnął guzik i bez słowa zjechali szybem w dół.

– W nocy zawalił się chodnik przy nowo wybitej ścianie na drugim poziomie. Michalak, Sydlik, Pietrzak, Wróblewski! Zajmiecie się tym, Michalak zna szczegóły. Reszta do załadunku. – Sztygar, jak każdego ranka, rozdysponował pracę. – Sydlik, sprawdź też ilość drewna na szalunki – dodał.

Adam wyciągnął z kieszeni ołówek i kajet. Próbował zetrzeć z okładki czarne ślady palców. Rozległ się przeraźliwy krzyk. Wypuścił zeszyt z rąk. Już biegł chodnikiem wzdłuż taśm taszczących węgiel. Przez wrzask przebijały się dźwięki łamanych kości. Biegł dalej. Ujrzał górnika z ręką po łokieć w zębach trybów. Mężczyzna miotał się, naprzemiennie odpychał od żelaznej konstrukcji i odpuszczał. Wił na boki i znów słabł, tuląc się w cierpieniu do wielkiej maszyny. Stracił przytomność. Ta nie dawała za wygraną, powoli i uparcie wciągała wiotkie ciało w głąb jak wygłodniały, metalowy potwór. Adam stanął sparaliżowany. Pozostali oglądali tę scenę, jakby z taniego horroru, w którym krew bohatera bryzga litrami po ścianach. Sydlik ocknął się i rozejrzał wokół. Pod ścianą stała siekiera. Ruszył po nią, chwycił oburącz, zamachnął się z rozbiegu i uderzył w stalową taśmę. Ta wyszczerbiła się jedynie. Miotał kilkanaście razy z całej siły, uderzał już na oślep, aż wreszcie dźwięk trybów ucichł, bębny zablokowały się stalowym pasem. Opadł na kolana. Słyszał już tylko gardłowy krzyk górnika.

Ewa prowadziła dwoje dzieci za rączki, mimo że sama słaniała się, zgarbiona, niepewnie stawiając kroki na ugiętych nogach.

– Naciągnij czapkę na uszy, Dawidku – powiedziała do syna.

Autobus się spóźniał. Dzieci biegały po poboczu, wydając dźwięki. Stała między matkami, uśmiechając się nieznacznie i modliła się w duchu, by tylko nie musieć z nikim rozmawiać.

– O, Sydlikooowa, cześć! No co, źle wyglądasz coś?! – wykrzyczała z drugiej strony ulicy spóźniona sąsiadka, brzuchata kobieta na szerokich kopytach.

Ciągnęła za sobą niezadowolonego syna. Matki wokół ucichły, spojrzały na Ewę – sine wory pod zapadniętymi oczami, szara skóra i wypieki.

– Nooo… witaj, Gabryś – odpowiedziała i zamilkła na chwilę. – Może dziś niewyjściowo, ale wciąż lepiej od ciebie.

Wszystkie oczy spoczęły na pulchnej tuszy, trzech podbródkach, półokrągłych brwiach kreślonych czarną kredką, pod zadaszeniem gęstej, rudej trwałej.

W tle ciche chichoty. Koleżanka zakłopotała się. Sekundy stawały się coraz cięższe.

– Co u męża? – spytała Ewa, próbując zakończyć niewygodną ciszę.

– Dziękuję, wspaniale. Dostał premię. Jeszcze kilka lat i zostanie kierownikiem – chwaliła się sąsiadka.

– To świetnie! Może jak dostanie awans, to przestanie pić i bić?

Ewa nie wypowiedziała tych myśli. Nadjechał autobus.

W drodze do domu zaszła do piekarni. Zapach pieczywa uspokajał. Kupiła ciepły chleb. Na poboczu minęła starszą panią – przywitała się grzecznie. Babulka nie usłyszała, grabiła złote liście, gubione przy drodze przez wiekowe lipy i klony. Wiatr rozwiał starannie już ułożoną kupkę. Ewa spostrzegła swojego ojca – z oddali, ale dobrze wiedziała, że to on. Leżał bez ruchu pod płotem, twarzą do ziemi. Minęła go pośpieszne i weszła do domu. W ganku znajomy smród papierosów i metabolizowanego alkoholu. Otworzyła okno i doczłapała się do pieca.

– Znów przygasło, noż…

Rozdmuchując żar, sięgnęła po polano do pustego kosza. Zeszła do piwnicy i zapukała w emaliowane drzwi. Cisza. Otworzyła, przecisnęła się bokiem między toaletą a ścianą, uchyliła szmacianą zasłonę, ukazując murowane schody. Zeszła po ciemku, sunąc dłonią po wilgotnej, chropowatej ścianie. Na samym dole zlokalizowała włącznik światła. Przekręciła go – nie działał. Nazbierała drewna i ruszyła schodami w górę. Chwyciła za zasłonę.

– Zajęęęte, kuuurwa! – Rozległ się pijacki wrzask siedzącego na sedesie.

Zasłoniła ją znów i przycupnęła na betonowych schodach.

– Melina… jebany sracz na schodach.

Chwyciła się za spoconą głowę. Mokre włosy okleiły palce. Usłyszała dźwięk spuszczanej wody i trzask drzwi. Przecisnęła się między drzwiami a kiblem. Wróciła do swojej części domu, rozpaliła i ogrzała dłonie nad pęknięciami w metalowych pokrywach. Jej myśli przeszywały chaotyczne migawki ostatniej nocy.

– Co akcja, więcej kasy… i ryzyka… – wyszeptała i uśmiechnęła się.

Przed oczami miała Adama, który zarzuca wędką na drugi brzeg rzeczki linkę, po której następnie przerzucają szczelnie opakowane sztangi do Reichu. Powłóczyła miękkimi nogami do pokoju, jej ciało samo opadło na fotel. Zasnęła w kurtce i butach.

Spała głęboko przez godzinę, może kilka, aż rozległo się ciche i coraz to głośniejsze pukanie do drzwi. Zdezorientowana podeszła i spojrzała przez judasza. Za drzwiami czekało dwóch mężczyzn – około pięćdziesiątki, może nawet starsi, obaj w ciemnych płaszczach. Zza drzwi naprzeciwko wychyliła się matka, zgrabna kobieta po czterdziestce, z modną trwałą za ucho, uniesioną wysoko nad smukłą twarzą. Na jej uszach czerwieniały okrągłe klipsy.

– Proszę wchodzić, córka jest w domu – zapewniła beztrosko, a sama popędziła do piwnicy. Ewa rozzłościła się.

Mężczyzna pociągnął za klamkę. Sydlik odskoczyła od drzwi.

– Dzień dobry. Czy jesteśmy nie w porę? Wychodzi pani? – spytał jeden, lecz nie czekał na odpowiedź. – Rozmawiamy dziś z mieszkańcami na temat bezpieczeństwa osobistego. Jest coraz więcej i więcej przestępstw! Aż trudno się tym nie przejmować. Jak pani myśli, czy ktoś wreszcie rozwiąże ten problem? – wyrecytował.

Przypatrywała się, gdy mówił – z góry łysiejący, z tyłu siwy, zabawnie niski i szczupły.

– Yyyyy… ja… ymm… No nie wiem – wymamrotała.

– Z Biblii wiemy, że to znak dni ostatnich tego systemu rzeczy. Chętnie przeczytam pani fragment Pisma Świętego informujący o tym, jak będzie wyglądał świat po ingerencji samego Stwórcy: _I jeszcze tylko chwilka, a już nie będzie niegodziwca; i zwrócisz uwagę na jego miejsce, a już go nie będzie. Lecz potulni posiądą ziemię i naprawdę będą się wielce rozkoszować obfitością pokoju._

– Tak jak pan zauważył, wychodzę. Zostawcie, co tam przynieśliście.

– Wielu ludzi zastanawia się, jak prowadzić szczęśliwsze życie rodzinne. W tej oto publikacji znajdzie pani wskazówki prosto od naszego Boga – kontynuował zaciekle, podając jej czasopismo. – Czy moglibyśmy może odwiedzić panią w bardziej dogodnym momencie? Może… – Nie przestawał mówić.

Jej myśli skutecznie tłumiły znaczenie jego słów. Znów przyjrzała się im bacznie – równo przycięty wąs, pod płaszczami przyduże garnitury, skórzane teczki, nienagannie wypastowane buty.

– Przepraszam, nie mam teraz czasu… – powiedziała, jakby dzieląc słowa na sylaby.

Stale utrzymując kontakt wzrokowy, zrobiła krok w tył, potem drugi. Zamykała drzwi, wszystko jakby w zwolnionym tempie.

– Jak pani na imię? – spytał wysoki, powoli przechylając się w jej kierunku, by niepostrzeżenie zastawić wejście.

– Ewa. Do widzenia.

Trzask. Szybko przekręciła zamek.

– Boże, rób, co tam musisz, ale nie teraz…

Wróciła do łóżka z nadzieją, że już nikt nie przerwie jej zasłużonego snu.

Po chwili usłyszała skrzypienie drzwi i ciężkie, męskie kroki.

– Ty już w domu? – zdziwiła się.

– W pracy był wypadek, pozwolili mi skończyć szybciej. Dostałem awans. Mam być ratownikiem.

– To wspaniale! – krzyknęła i wciągnęła męża do łóżka.

Po południu dzieci wróciły z przedszkola. Wysiadły z autobusu, biegały i rzucały się liśćmi wcześniej grabionymi przez starszą sąsiadkę. Obojętnie minęły dziada leżącego przed domem. W środku pachniało już rosołem i mokrym psem. W kuchni pod stołem leżał na plecach wielki wilczur. Zjedli wspólnie obiad, po czym pies ze smakiem wylizał talerze i dziecięce twarze.

Adam podniósł czasopisma leżące na lodówce.

– _Jak prowadzić szczęśliwe życie rodzinne?_, _Możesz żyć wiecznie w raju na ziemi_ – przeczytał na głos. – Co to za brednie?

– Wcisnęli mi w drzwiach, wzięłam, żeby sobie poszli. Wyrzuć. – Machnęła ręką. – Albo nie! Tę pierwszą zostaw, może sobie przeczytam.

Chwyciła gazetkę o rodzinie i ruszyła do pokoju.

– Piszą tu, że w Biblii są rady od Boga, dzięki którym można prowadzić szczęśliwe życie rodzinne. Posłuchaj tego: _Jednym z najlepszych sposobów na zachowanie jedności jest wspólne spędzanie czasu. Wszyscy domownicy powinni chętnie poświęcać sobie nawzajem wolny czas. Niekiedy wiąże się to z wyrzeczeniami. Na przykład wy, młodzi, może będziecie musieli zrezygnować z jakiegoś ulubionego programu telewizyjnego, imprezy sportowej lub spotkania z przyjaciółmi. Wy, ojcowie, zazwyczaj ciężko pracujecie na utrzymanie rodziny, ale wolnych chwil nie przeznaczajcie jedynie na swoje hobby lub inne osobiste zainteresowania. Całą rodziną planujcie wspólne zajęcia — chociażby weekendy czy urlopy. Pomyślcie o czymś, czego każdy będzie z niecierpliwością wyczekiwał i co każdemu sprawi radość._ W sumie… to ma sens – stwierdziła.

– Pewnie. Gdzie schowałaś pieniądze? Jutro postaram się wymienić.

Wychyliła nos zza gazetki.

– Przelicz, są pod łóżkiem. I wypuść psa!

– Snajper! Do nogi. Idziemy. – Adam spojrzał na nagi brzuch kudłatego olbrzyma.

Zapadł zmrok. Tej piątkowej nocy nie spali spokojnie, tak jak i żadnej innej od czasu, gdy kumulują pieniądze pod łóżkiem.

Kolejny, pracowity dzień. Dzieci zostawili u babci i z samego rana ruszyli do warsztatu samochodowego.

Adam uścisnął szczudlastą dłoń mechanika.

– Jak leci, Zbychu? Kręci się?

– A jak niby miałoby się kręcić? Części w tym kraju nie kupisz. No i regeneruję, spawam, toczę. Powoli… kręci się, ale powoli – odparł człowiek o stale smutnych oczach i słowach. – Dobra, na kanał go. – Mechanik wydał polecenie i odpalił papierosa.

Przyniósł sprzęt do spawania i wszedł pod samochód. Adam podawał metalowe części, które przykręcali do trzeszczącego podwozia syreny. Przymocowali ostatnie elementy i założyli drzwiczki. Na spodzie auta powstały cztery pojemne schowki.

– Tylko podniosę wam trochę zawieszenie i wszystko gotowe.

Zbychu odpalał papierosa od papierosa. Zdawało się, jakby miał go na stałe przymocowanego do ust.

Po powrocie zajrzeli do dzieci. Oglądały kreskówkę _Pokemon_ na telewizorze z wielkim zadem. Jego ekran uporczywie mrugał. Od czasu do czasu należało go uderzyć otwartą dłonią, by obraz wrócił. Maluchy oglądały powtórki odcinków już wielokrotnie, za każdym razem z wielkim podekscytowaniem. Ewa ucałowała babcię. Obie lepiły pierogi, które lądowały na tacach, a te w zamrażalnikach. Na wielkim, wykafelkowanym piecu bulgotał farsz z kapusty i grzybów, na patelni podskakiwały złote skwarki. Sydliki dostali po talerzu ruskich z cebulką.

– Dzięki, Marysiu. To my idziemy dalej do pracy – rzuciła córka przed wyjściem.

Zapaliła światło w starej chlewni. Świnie na chwilę umilkły. Wokół ciepły zapach gotowanego śrutu i ziemniaków. W pomieszczeniu obok, na wyścielonej słomą podłodze, stały dziesiątki sztang papierosów. Rozpoczęli pakowanie asortymentu. Wypełnili po brzegi wszystkie przygotowane skrytki. Makrele przemytu – tak złośliwie nazywali im podobnych, w porównaniu do grubych ryb byli „drobnicą”. Ich akcje pozwalały im powoli odkładać, by nie spędzić reszty życia w jednym pokoiku w babcinym, poniemieckim domu, który mieścił prócz babci matkę, ojca i trzy młodsze siostry Ewy. Wspomnieni magnaci przemytu, grube ryby w morzu makrel, fajkę wozili TIR-ami, a na kontrolach granicznych opłacali właściwych ludzi. Sydlikowie nie mieli ani znajomości, ani finansów na tak złożoną działalność. Próbowali związać końce. Adam, prócz przemytów, pracował na dwa etaty: jako górnik, a od niedawna już jako ratownik górniczy, i w weekendy jako bramkarz w spelunie podczas większych imprez. Był niepozorny – szczupły, bardzo silny, hardy. Pozwalało mu to na fizyczną pracę na kilka etatów. Z kolei Ewa była wysoka, szczupła i delikatna, o nieoczywistej urodzie. Wzrok przyciągał kształt jej ust, tylko po to, by odciągnęły go silnie zarysowane kości policzkowe i przenikliwy, niepokojący wzrok. Mimo drobnej budowy zajmowała się końmi niemieckiego bogacza, który doglądał ich kilka razy w roku. Przez jej pozornie pogodną mimikę przemykał cień frustracji.

Adam wypakował wielki piec drewnem, ciepło rozchodziło się szybko po ich mieszkanku. Lecz równie prędko uciekało przez stare, drewniane okna. Poniemieckie mury rozgrzewały się po ostatnich kilku chłodnych nocach. Nalał wody do czajnika i postawił go na płycie pieca. Ogrzał nad nią dłonie. Wrócił do pokoju, pełniącego funkcję ich wspólnej sypialni oraz salonu. Usiadł przed telewizorem na starym, nadprutym fotelu – jedynym, ulubionym i wciąż wygodnym. Maniakalnie przeskakiwał po wszystkich czterech kanałach. Przewertował telegazetę. Rudy Akcydent ostrzył głośno pazury o futrynę drzwi. Adam wstał, uniósł go szybkim ruchem pod brzuch. Zwierzę ulało się jak płyn po obu stronach dłoni. Pogładził po stojącym obok drewnianym stelażu dwupiętrowego łóżka. Był dumny z efektu swojej pracy na stolarni sąsiada. Wyrzucił starą wersalkę, zyskując trochę miejsca, tak że w pokoju mogą się minąć już spokojnie dwie osoby.

– Dzieci wreszcie mają porządne łóżko – powiedział do kota.

Usiadł znów przed telewizorem. Akcydent rozgościł się na kolanach i zaczął ugniatać łapkami swoje posłanie.

Czajnik zagwizdał. Zrzucił kota i szybko zdjął czajnik z pieca. Urażony kocur złożył po sobie uszy i zasiadł na parapecie. Rozpoczął cogodzinne zabiegi pielęgnacyjne. Adam co chwila spoglądał nerwowo na ścienny zegar. Zalał herbatę i usiadł. Znów wstał, spojrzał przez okno. Wycisnął cytrynę, wsypał cukier, intensywnie mieszał. Nasłuchiwał. Cisza. Spojrzał na obrażonego kota.

– Idziesz ze mną?

Otworzył przed nim drzwi. Wyszli razem. Oparł się o spróchniałą, zieloną ścianę ganku. Odpalił papierosa. Przeszedł się wzdłuż świńskich chlewów, między nogami plątały mu się kury i kaczki. Schylił się po wiadro z paszą i rozsypał ziarno. Przydepnął peta. Odpalił kolejnego. Kot szedł wciąż za nim. Syknął na koguta. Ruszyli razem w kierunku klatek nutrii. Na ziemi, za szeregiem murowanych boksów, widać było fragment nagiej stopy, a obok niej już twarda, dziurawa skarpeta. Podszedł bliżej. Przesunął butem bezwładną rękę teścia.

– Żyjesz ty? Idź żeś, kurwa, do domu, zanim dzieci cię zobaczą. Ale to już!

Umieścił papierosa w zębach, chwycił starego za ramiona, oparł o ścianę stodoły, ten osuwał się w dół, coś mamrocząc. Adam chwycił go za twarz.

– Śmierdzisz, człowieku, nie wstyd ci?

Pchnął go w kierunku domu. Na podwórze wjechał czerwony fiat 126p.

– No nareszcie! – krzyknął.

– Szybko, szybko, przynoś i wsiadaj, milicja krąży po okolicy! – Cinkciarz pospieszył go.

Adam przyniósł reklamówkę pełną marek. Waluciarz rozejrzał się nerwowo zza kierownicy i powiedział:

– Masz tu, przelicz. – Podał mu plik banknotów.

Adam liczył.

– Nie zgadza się, brakuje pięciuset złotych – stwierdził.

Usłyszał kroki. Rozejrzał się za policją. To Ewa szła z resztkami dla świń.

– Daj, przeliczę jeszcze raz – zapewnił cinkciarz.

Przeliczył, po czym pieniądze przydepnął butem. Wyjął z kieszeni brakujące marki, a spod drugiego buta wyciągnął wcześniej przygotowany plik fałszywych pieniędzy. Szybka wymiana gotówki. Adam wysiadł z auta, bacznie obserwując okolicę. Cinkciarz, odjeżdżając, nisko schylił głowę, na znak poszanowania klienta.

– Ewa! – zawołał Adam i podbiegł do niej. – Schowaj to.

Przekazał jej plik banknotów. Żona wsadziła je za stanik.

– Biegnę się przebrać. Zostań z dziećmi, brat ze mną pojedzie. Zawsze się podwójnie denerwuję, gdy biorę cię ze sobą. Szybka akcja, kilka godzin i jesteśmy z powrotem. Dobrze?

Objął ją. Rozpromieniła się.

– Dobrze – przytaknęła.

Wtuliła się w niego. Całowali się namiętnie, a część banknotów wypadła spod stanika prosto w błoto.

Rano, od razu po przebudzeniu, dziewczynka przebiegła w piżamie przez podwórze, wdrapała się na belkę ogrodzenia i przeskoczyła na piaszczysty padok. Ruszyła w kierunku dwóch koni, rozpędem prześlizgnęła się pod brzuchem jednego, teraz na czworaka pod ogrodzeniem i w podskokach przez ogród. Poczuła krótkie intensywne ukłucie prądu i odbiła się od niewidzialnej ściany. Przyjrzała się metalowej lince. W pełnym słońcu trudno było zauważyć sieci półprzeźroczystych żyłek pod napięciem. Teraz już powoli i uważnie przemierzała grządki warzyw oraz przypraw, wyszukując błyszczących w słońcu linii. W końcu wyszła na pole ziemniaków.

– Berek! – krzyknął chłopiec i biegł dalej, nie widząc nic spod blond czupryny.

Teraz to on uciekał, nogi grzęzły mu w ziemi między bulwami ziemniaków. Dziewczynka goniła go bardziej przemyślaną drogą, między polem dziadka a rzędami porzeczek. Klepnęła go w plecy i oboje stracili równowagę. Upadli miękko między grządkami babcinych aksamitek.

– Berek! – Dziewczynka zachichotała, mrużąc oczy pod promieniami jesiennego słońca. Postanowili nie wstawać, wylegiwali się w polu pomarańczowych kwiatów.

– Może zrobimy mamie bukiet? Zobacz, ile babcia ma kwiatów!

Chłopiec obłoconymi rękoma łapczywie wyrywał już największe aksamitki. Po drugiej stronie polnej drogi Jula zauważyła fiołki i maki. Upletli ze wszystkich wiązankę, dziewczynka użyła cienkiej gumki z warkocza. Wracając, zerwała jeszcze niedojrzałe słoneczniki, których wielkie łodygi, mimo jej usilnych prób, niestety nie wpasowały się w bukiet. Wyrzuciła je do kałuży za stodołą. Ruszyli do domu.

– Mamo, mamy coś dla ciebie – oznajmił Dawid i nieśmiało wyciągnął zza pleców ubłoconą wiązkę kwiatów.

– Dziękuję, są piękne! – Ewa powąchała kwiaty i otrzepała je z piasku. – Wiecie, że babcia będzie zła? – Zaśmiała się. – Chodźcie, zrobiłam już obiad. Ale najpierw do kąpieli! Ściągać mi te obłocone buciory – powiedziała i przykucnęła, by rozwiązać dziecięce sznurówki.

Weszła do łazienki.

– Macie szczęście, że napaliłam już w piecu! Napuszczę wam ciepłej wody.

– Mamo! Dużo piany, duuużo piany! – krzyczały chórem dzieci.

Do wanny trafiły najpierw statki i kaczki. Matka pozbierała obłocone ubranka.

– Jak ja to wszystko dopiorę? – spytała swoje odbicie w matowym, łazienkowym lustrze.

Włożyła dziecięce ciuszki do zardzewiałej Frani, pralki, którą raz w tygodniu pożyczała od sąsiadki.

Dzieci rzucały się pianą. Zabawa skończyła się mydłem w oku i głośnym płaczem. Ewa przemyła oczka dziewczynki i otuliła ją ręcznikiem. Zakłopotany Dawid wybiegł z łazienki. Stanął przy prostokątnym metalowym piecu, raz przodem, raz tyłem. Ogrzewał się i intensywnie wycierał plecy ręcznikiem. Nagle głośno krzyknął. Ewa wbiegła do kuchni. Chłopiec skakał i wskazywał na wypalony na pupie ślad drzwiczek. Matka w pośpiechu przygotowała miskę zimnej wody.

– Zadek do środka! – krzyknęła.

Zapłakany zamoczył pupę w wodzie, szlochając cicho. Równie zapłakana siostra usiadła obok. Pogłaskała go po głowie.

– Jestem głooodny! Taaaki głooodny! I już mnie nie piecze – wykrzyczał głosem bajkowego potwora.

Po kilku minutach wstał, zrzucił ręcznik i usiadł na golasa przy stole. Wrócił tata. W drzwiach skarcił go wzrokiem.

– Znowu piecze!

Chłopiec uciekł do pokoju.

– Pupa do miski z wodą i już tu zostań! Nakładam jedzenie – powiedziała matka.

Otworzyła słój z domowymi, tartymi buraczkami.

– Ja zjem z Dawidem!

Jula wzięła swój talerz i ruszyła za bratem.

Wielkie metalowe drzwi uderzyły o ścianę. Chwiejnym krokiem do kuchni wszedł dziadek z kijem w ręku. Śmierdział.

– Bachory nieusłuchane! Pastuch zerwały, podeptały grządki, cholery! Jak ja was połapie…

Wlazł do pokoju i chwycił nagiego chłopca. Zamachnął się kijem, ale nie zdążył uderzyć. Adam uniósł teścia w powietrzu i przyparł do ściany.

– Jeszcze raz podniesiesz rękę na moją rodzinę, to przysięgam… zabiję cię – wyszeptał.

Coraz mocniej dociskał żylaste przedramię do sinego gardła teścia. Pijak popuścił, zmoczył spodnie i ścianę. Adam wypchnął go za drzwi i zasiadł do rodzinnego obiadu.

Po posiłku rodzice zostali w kuchni. Dzieci jeździły samochodzikami po krętych drogach dywanu o wzorze kolorowego miasta. Ewa sprzątała, Adam po raz kolejny przykręcał drzwiczki tej samej, kuchennej szafki.

– Nienawidzę! Nienawidzę tej rudery! I tego gnoja! – wykrzyczała, wściekle trąc druciakiem o przypalony garnek. – Może… może lepiej było nam u twojej mamy.

– Ciszej, bo dzieci usłyszą. – Adam ściągnął brwi i odwrócił się do niej. – Sądzisz, że lepiej było bez łazienki, bieżącej wody?

– Chociaż żaden pijak nam tam nie łaził.

– No bo kto narąbany by się wspiął po tej drabinie? – Zaśmiał się. – Myślisz, że to wszystko mi wystarcza? Może lubię grzyba na ścianach, rozjebane szafy i odpadające tapety? – Rozglądał się wokół, gestykulując wściekle. – Ale chociaż mamy gdzie się przespać, zjeść i umyć. A z twoim ojcem sobie radzę.

– Adam… po prostu jestem już zmęczona.

Oparła się o zlew i opuściła głowę, ta bezwładnie opadła na klatkę piersiową.

– Wciąż zbieramy pieniądze. Jeszcze trochę i odbijemy się od dna. Wyprowadzimy się stąd, będziemy mieć dużą kuchnię, własną sypialnię i osobne pokoje dla dzieci. – Podszedł i objął żonę, dalej szeptając jej na ucho: – Będziemy mieć kafelki i ceramiczne zlewy w wielkiej łazience. Albo nawet zrobimy dwie łazienki! Będzie centralne ogrzewanie, na gaz najlepiej! I plastikowe okna, tak że w domu zawsze będzie ciepło. I marzy mi się drewniany, dwunastoosobowy stół w kuchni. Na dwanaście osób – kiwał głową – sam go zrobię. Będziemy mieli… białe talerze i błyszczące, ciężkie sztućce. Kupimy własną pralkę. Będziemy mieć dwumetrowe, małżeńskie łóżko, dwa na dwa, to cztery metry kwadratowe seksu.

Ewa zachichotała.

– Drewniane szafy – kontynuował Adam – i prawdziwe panele na podłogach. Będziemy wolni. – Zakończył przemowę z dumą, ucałował ją i wyszedł na papierosa.

– Gdzie ja posiałam tę gazetkę domokrążców… – Ewa przeszukiwała stertę rozpałki. – O, no i tu jesteś!

Z okładki uśmiechał się dziadek, czytał z wnukiem Biblię. Ewa ze szklanymi oczami usiadła wygodnie w fotelu, zanurzyła się w lekturze i nie zauważyła nawet, jak mąż niepostrzeżenie wychodzi z domu.

***

Dotarli na miejsce. Obaj schowali się za bramą dawnego PGR-u.

– Trzymaj. Wiesz, jak tego używać?

– Niezupełnie…

Adam niepewnie wyciągnął rękę po broń.

– Masz osiem naboi w magazynku, a tak przeładowujesz. – Tomek zaprezentował szybkim ruchem. – To jest muszka, a to szczerbinka. Wiesz, jak celować? – spytał i przekazał mu broń.

– Mhm… – wymruczał Adam i odebrał od brata pistolet.

– Stań prosto, ugnij kolana, wyciągnij ręce, zegnij je w łokciach. Palec ze spustu! No, ściągaj go.

Adam ściągnął. Palec drżał.

– Celujesz tak: muszka znajduje się we wnęce szczerbinki, wyznaczając twój cel. – Brat zakończył instruktaż. – Nie wychylaj się tak do tyłu, ugnij kolana. To co, gotowy?

***

Babcia Marysia wbiegła do pokoju.

– Ewa! – krzyknęła.

– Jezu, mamo, nie krzycz, przecież tu siedzę.

Córka przewróciła oczami.

– Ubijamy świnię, pomóż nam obrabiać.

– No… tylko się przebiorę – powiedziała Ewa i otworzyła szafę. – Dawid, Jula, zostańcie tu – rozkazała poważnym tonem.

Ubrała kalosze. Maluchy ani na moment nie oderwały wzroku od gry Super Mario Bros na Pegasusie.

Na podwórze wszedł sąsiad z litrem wódki w reklamówce. Przed chlewem dopalił z dziadkiem Jankiem peta.

– Ubijamy?! – krzyknął.

– Ubijamy – odpowiedział zadowolony Janek.

Sąsiad chwycił świnię za boki. Rozległ się przeraźliwy kwik. Dzieci zerkały już przez kuchenne okno, skrzętnie ukrywając się za firanką. Dziadek odpalił kolejnego papierosa. Zamachnął się z fajką w gębie i silnym ruchem przyłożył świni w łeb tępą stroną siekiery. Na powierzchni czaszki powstał krwiak wielkości piłki. Sąsiad szamotał się z wierzgającą maciorą w objęciach, ta przeskakiwała z przednich nóg na tylne, kopała dziko w powietrzu. Wreszcie uwolniła się z uścisku, powaliła go na plecy, podeptała po rękach i uciekła na podwórze. Rozległy się krzyki. Dziadek, babcia i podeptany sąsiad ruszyli w pościg. Z szeroko rozstawionymi rękoma okrążyli zwierzę. Ewa przyglądała się tragikomedii z niesmakiem. Sąsiad rzucił się na lochę w biegu, razem upadli w głębokie błoto. Janek przywalił jej w głowę raz i jeszcze raz. Potworny kwik. Z pochwy wyciągnął długi nóż. Półprzytomnej poderżnął gardło szybkim cięciem.

Przeciągnęli bezwładne cielsko przez podwórze, zadyszani zrobili przystanek między pokrywą szamba a piaskownicą. Z tchawicy wciąż dychającej maciory bulgotała gęsta krew. Czerwone smugi ukraszały powierzchnię trawnika. Zwłoki przytargali pod chlewy i zawiesili za racicę na uprzednio przygotowanych linach, u wejścia do pralni. Posoka kapała na gumoleum. Babcia napełniła wiadro i mozolnie spłukiwała ją wodą w kierunku szamba. Podniosła wzrok, zobaczyła dwójkę przerażonych dzieci chowających się za szarą firanką.

***

Adam oparł się o stalowe drzwi. Starał się opanować drżenie nóg, metalicznie drżała cała brama.

– To na pewno tu? – spytał.

– To pewny cynk, zaufaj mi, bracie. Podjedzie zielony dostawczak na wrocławskich blachach. Pójdzie jak z płatka. Pamiętasz plan, co nie? Straszymy, nie strzelamy. Kierowca wyskakuje z forsy, wycofujemy się i jak znajdziemy się po drugiej stronie drogi, zaczynamy biec w las. Rozdzielamy się, biegniemy wzdłuż jeziora, ty na lewo, ja w prawo. Przy punkcie czerpania wody stoi żółty maluch znajomego. Polną drogą na wieś i dzielimy się kasą.

– Czekamy tak już dobrą godzinę. Idę się odlać.

Adam schował broń i stanął za drzewem.

– Jedzie! No chodź tu, kurwa! – wykrzyczał półgłosem Tomasz.

Powolnym krokiem ruszyli w kierunku busa. Adam zapukał w szybę kierowcy. Ten uchylił okno korbką.

– Przepraszam, czy ma pan ogień? – Adam uśmiechnął się pojednawczo.

– Tak, chyba tak… gdzieś tu są zapałki… chwileczkę.

Starszy pan wyciągnął pudełko ze schowka.

– Może poczęstować pana? Mamy oryginalne Marlboro. – Tomek skierował ku niemu paczkę.

– Chętnie, kawał drogi za mną.

Dziadek ledwo wygramolił się z samochodu.

– Na kolana, ręce za głowę! – Adam drżącym okrzykiem rozpoczął akcję. Wycelował w staruszka z pistoletu. Ten padł na drogę.

– Gdzie masz pieniądze? Wyskakuj z kasy! – wrzeszczał Tomasz.

– Ja nic nie mam, przysięgam! Towar! Ty-tylko to-towar, weźcie wszystko. Paka jest pełna chemii! Z Niemiec! Dobra chemia! We-weźcie to! Weźcie w-wszystko! – upraszał starzec z czołem opartym o asfalt.

Tomek przeszukał mu kieszenie.

– Sprawdź auto! – zlecił Adam.

Dziadek szlochał cicho. Sydlik próbował opanować drżenie nóg. Nigdy nie celował do człowieka.

– Nic tu nie ma. Jebane, szwabskie mydła! – Tomek kopnął w drzwi. Po chwili wyrzucił wielki wór proszku do prania. – Spadamy! – ryknął i popędził do lasu.

Adam zaczął się wycofywać, wciąż mierzył do kierowcy. Gdy poczuł pod nogami trawę, zaczął biec. Zatrzymał się dopiero przy żółtym maluchu. Ledwo łapał oddech, czuł torsje w żołądku. Tomek kręcił korbą. W końcu odpalił. Ruszyli, początkowo grzęznąc w piasku. Zakopiemy się – pomyśleli zgodnie. Nie zakopali. Milczeli całą drogę powrotną.

Gdy podjechali pod dom, Tomasz zgasił silnik i oparł głowę o kierownicę. Znów siedzieli w ciszy.

Tomasz odezwał się wreszcie:

– Poczekaj chwilę. Spytam, czy nas odwiezie.

Wysiadł i zaczął mocować się z furtką. Mały pies wściekle ujadał po drugiej stronie ogrodzenia. Tomek zagwizdał.

– Maksiu, to ja… Maaksiuuu! – Załagodził szczekanie, otworzył bramkę i zniknął w ciemnym podwórzu.

Po chwili wykrzyczał zza bramy:

– Lucek zaprasza na bimber!

– Idę – westchnął Adam.

Przydepnął świeżo odpalonego peta. Dopiero zauważył, że wciąż ma rozpięty rozporek.

Po kilku godzinach Adam wtoczył się po schodach na ganek. Przemierzył korytarz, przytrzymując się ścian. Kopnął doniczkę i zawiesił się na drzwiach mieszkania. Otworzyła je Ewa. Z trudem, ale złapał równowagę. Z naprzeciwka przybiegła teściowa.

– Mój Boże, kolejny pijak pod moim dachem! Mój Boże! – lamentowała.

– Mamo, muszę siusiu…

Córeczka chwyciła Ewę za rękę. Spojrzała na pijanego ojca. Schowała się za nogi matki, szeroko otworzyła przestraszone oczy.

– Widzisz? Widzisz, jak dzieci na mnie patrzą? Widzisz?! To przez ciebie wszystko! Co im o mnie opowiadasz? Ty zawsze je nastawiasz przeciwko mnie!

Nie odpowiedziała. Zaprowadziła dziecko do toalety.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: