Apteka w getcie krakowskim - ebook
Apteka w getcie krakowskim - ebook
Historia krakowskiego getta opowiedziana przez polskiego aptekarza.
Tadeusz Pankiewicz z okien swojej apteki, znajdującej się w sercu krakowskiego getta, widział rozgrywającą się tragedię. Zagłada Żydów pochłonęła życie jego przyjaciół i sąsiadów. Spisując wiernie dzieje getta, udało mu się uratować ich przed zapomnieniem.
Apteka „Pod Orłem” była jedyną, która funkcjonowała w utworzonym w 1941 roku getcie, a Pankiewicz był jedynym Polakiem z prawem stałego przebywania w nim. W tym miejscu nie tylko sprzedawano leki – szybko zaczęło ono pełnić rolę azylu i punktu kontaktowego dwu światów: zamkniętej w getcie społeczności żydowskiej i ludzi poza jego murami, cieszących się okupacyjną, ale jednak swobodą. Tu można było przeczytać ostatnie wiadomości z frontu, zapoznać się z treścią prasy podziemnej, a nawet znaleźć schronienie podczas nocnych aresztowań. Tu również zostawiano listy i paczki dla osób mieszkających po stronie aryjskiej, jak również odbierano od nich wiadomości i przesyłki.
Książkę Tadeusza Pankiewicza, bezcenne i wzruszające świadectwo tamtych dni, opublikowano po raz pierwszy w 1947 roku. Nieliczni mieszkańcy getta, którzy zdołali przeżyć opisywany przez aptekarza okrutny czas wojny, zachowali do dziś we wdzięcznej pamięci aptekę „Pod Orłem” i jej właściciela.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07815-0 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W chwili utworzenia „dzielnicy żydowskiej” stałem się nieoczekiwanie jej mieszkańcem, jako właściciel apteki „Pod Orłem” przy placu Zgody 18. Ze względu na to, że w getcie znalazła się tylko jedna z czterech istniejących w Podgórzu aptek, rzecz ta uszła początkowo uwagi władz niemieckich. Później Niemcy starali się usunąć mnie z getta i dawali mi w zamian jedną z aptek pożydowskich w Krakowie.
Robiłem wszystko, co było w mej mocy, by decyzję władz niemieckich odwlec. Posługiwałem się przy tym niezawodnym sposobem „łapówkowym” w najrozmaitszych jego odmianach. Zdawałem sobie bowiem jasno sprawę, że Niemcy wojnę przegrają, aptekę moją w getcie zniszczą, a ja cudzą własność na każde żądanie prawowitego właściciela lub jego rodziny będę musiał po wojnie zwrócić. Przypuszczenia moje okazały się słuszne. Apteka podzieliłaby los każdego przedsiębiorstwa czy mieszkania znajdującego się w getcie podczas jego likwidacji, to znaczy uległaby zupełnej zagładzie.
Zrządzeniem losu i graniem na zwłokę przetrwałem dwa i pół roku w tragicznym miasteczku.
Wspomnienia tych potwornych i niezapomnianych chwil spisałem ze zrozumiałych względów już po zlikwidowaniu dzielnicy żydowskiej.
Jeszcze w czasie istnienia getta jego mieszkańcy namawiali mnie wielokrotnie, by napisać jego kronikę, jako że byłem jedynym Polakiem, który bez przerwy, przez cały czas istnienia „dzielnicy żydowskiej” i jej likwidacji, pracował i żył między jej mieszkańcami. Na placu Zgody z okien dyżurnego pokoju widziałem najokropniejsze zbrodnie, jakich dopuszczał się okupant nad bezbronną ludnością żydowską.
Fakty zasłyszane sprawdzałem wielokrotnie, by je później przedstawić możliwie najwierniej.
Gdy pisałem te wspomnienia, chodziło mi tylko o kronikarskie zestawienie wypadków i przypomnienie nastrojów i uczuć, jakie przeżywaliśmy w tym ponurym okresie wszechwładzy okrucieństwa i obłudy.PRZEDMOWA DO II WYDANIA
Trzydzieści pięć lat bez mała upłynęło od wydania Apteki w getcie krakowskim. Często spotykałem się z pytaniami, dlaczego nie ma wznowienia tej książki, która tak szybko rozeszła się w sprzedaży. Otrzymywałem też listy z zagranicy w tej sprawie. Pomawiany przez „określone” koła o sprzyjanie syjonistom, doznawałem przykrości ze strony niektórych rodaków, którzy tak opacznie oceniali moją działalność i pełnione obowiązki w okresie koszmarnych dni i nocy okupacji hitlerowskiej.
Przyjaciele moi namawiali mnie często, abym opublikował całość moich wspomnień z okresu pracy w aptece „Pod Orłem”. Pierwsze wydanie ukazało się bowiem z różnych względów w stanie okrojonym, niepełnym. Obecne, rozszerzone, nie jest identyczne z pierwszym. Obejmuje całość pierwszego wydania wraz z licznymi uzupełnieniami oraz kilka nowych fragmentów, które teraz dopisałem.
Dzisiaj, z perspektywy historycznej tylu lat, gdy przeglądam pożółkłe już karty mojego rękopisu, odżywają z równą jak wtedy siłą zdarzenia, sceny i sprawy, widzę jak żywe wszystkie postacie, które przewinęły się przez aptekę. Ileż z nich już nie żyje, ilu ocalonych rozproszyło się po świecie?
Korzystając z licznych zaproszeń, wyjeżdżałem do wielu krajów. W 1957 roku bawiłem przez trzy miesiące w Izraelu. W 1965 roku zostałem zaproszony do Nowego Jorku. Uczestniczyłem tam w wielu spotkaniach urządzanych przez polskich Żydów. Konfrontowałem ich przeżycia i relacje z moimi wspomnieniami.
Z dawnymi znajomymi z getta spotykałem się także na różnych procesach przestępców wojennych w RFN, występując tam, podobnie jak i ci znajomi, w charakterze świadka.
Moje wspomnienia nie mają ambicji pracy historycznej, chociaż mogą stanowić przyczynek do dziejów okupacji, martyrologii Polaków i Żydów. Są relacją wiarygodną, prawdziwą, pisaną na gorąco, bezpośrednio po zakończeniu działań wojennych, kiedy jeszcze w świeżej pamięci miałem wszystkie wydarzenia, sprawy i osoby. Korzystałem także z luźnych notatek robionych w czasie okupacji.
We wspomnieniach pragnąłem również upamiętnić czas, który w getcie krakowskim był koszmarem Żydów, a także moim i współpracujących ze mną osób, pomagających w miarę możliwości, a nieraz ratujących życie skazanym na zagładę.
Klimat getta miał w sobie coś tak osobliwego, niezwykłego, że nie sposób opisać, jak i co naprawdę czuli i myśleli ludzie, ludzie-cienie, którzy przebywali w tym „inferno”. Apteka w getcie może, moim zdaniem, rzucić dodatkowe światło na mechanizm postaw i zachowań człowieka w zagrożeniu, strachu i w chwili zagłady, jak również postaw tych, którzy byli sprawcami nieszczęść, może stać się przyczynkiem do poznania psychologii zbrodniarza i jego ofiary.
Nie kusiłem się w relacjach o pamiętnikarskie komentowanie moich przeżyć, nie siliłem się na danie choćby próby syntezy, starałem się najwierniej, może niekiedy naiwnie, opisać to, co sam widziałem. Stąd pewna dygresyjność.
Wydanie obecne jest nie tylko rozszerzone, ale także wzbogacone fotogramami, które są również wymownym dokumentem czasu.
Dziękuję moim przyjaciołom za inicjatywę i podjęcie starań związanych z wydaniem tej pracy, a zwłaszcza kol. mgr. Fryderykowi Nedeli i kol. dr. Józefowi Wrońskiemu.
ROZDZIAŁ II
JESZCZE SPOKÓJ... – PIERWSZE WYSIEDLENIE – KONFIDENCI NIEMIECCY – WYSIEDLENIA 2–4 CZERWCA 1942 ROKU
.
Wśród ciągłej pracy w aptece, która przez okres blisko dwu lat pełniła bez przerwy dyżur dzienny i nocny, w towarzystwie bliższych czy dalszych naszych przyjaciół i znajomych biegł szybko czas. Uczestniczyliśmy wraz z mieszkańcami getta we wszystkich ich bólach i troskach, żywo interesowaliśmy się każdym rozporządzeniem okupanta czy też władz miejscowych tyczącym getta i jego ludności. Po każdym donioślejszym wydarzeniu, po każdej akcji wysiedleńczej pierwsze kroki naszych przyjaciół i znajomych prowadziły do apteki. Rzadko byłem tu sam, zwłaszcza po godzinie policyjnej. Wielu ludzi, w obawie przed aresztowaniem, nocowało u mnie. Opuszczali aptekę rankiem przez bramę w oficynie. Po akcjach wysiedleńczych cieszyliśmy się każdym, który pozostał. Popijaliśmy na szczęście, by przepić płacz, by zagłuszyć ból tych, których los dotknął bezpośrednio. Dowiadywaliśmy się wtenczas, kto poszedł, kto jest ranny, kto zginął, komu zabrano najbliższych. Tutaj opowiadano sobie o zrządzeniach losu, o cudownych zbiegach okoliczności, o szczęściu lub pechu różnych ludzi. Każdy z przejęciem opisywał swoje perypetie, wygłaszał swe poglądy na wiele spraw związanych z akcją, narzekał lub chwalił poszczególnych odemanów.
Do getta zachodzili czasami także nie-Żydzi. Spośród nich należy wymienić przede wszystkim dr. Ludwika Żurowskiego, lekarza, który, jako tzw. fizyk miejski, miał tu prawo wstępu. Korzystając z tego uprawnienia, przynosił mieszkańcom żywność, głównie tłuszcze, i... odmładzał Żydów. Dostarczał bowiem farb do włosów. Starzy, siwi, których uznawano za nieprzydatnych do pracy, szczególnie narażeni na eksterminację, stawali się dzięki odpowiedniej kosmetyce „arbeitsfähig” – zdolni do pracy. Z naszego aptecznego laboratorium wyszło setki litrów płynu, który usuwał siwiznę, nadając włosom normalny kolor.
Mój kolega gimnazjalny, adwokat mgr Mieczysław Kossek, który był częstym gościem w aptece, gdy zbierałem materiały do moich wspomnień, doręczył mi relację pt. „Spotkanie w aptece”. Podaję jej fragment.
„Kiedy po raz pierwszy, idąc do sądu w Podgórzu, znalazłem się w obrębie getta, ogarnęło mnie dziwnie przykre uczucie i niepokój, ogarnął mnie smutek i głębokie współczucie dla ludzi, którzy muszą tak okrutnie cierpieć. Zobaczyłem grupkę bladych i wychudzonych dzieci, skaczących na jednej nodze przy grze w klasy; na widok obcego, może Niemca, przestały się bawić i z niepokojem przypatrywały mi się, oczekując, jak się do nich odniosę. Dałem im kilka cukierków, które miałem przy sobie dla poczęstowania sekretarek w sądzie. Odszedłem, bo termin rozprawy naglił. Gmach sądu mieścił się przy ul. Czarnieckiego 3, na obszarze getta. Przechodziłem obok apteki «Pod Orłem». Ponieważ spieszyłem się, nie wstąpiłem do środka. Dopiero po rozprawie wszedłem tam i nie wierząc własnym oczom, zobaczyłem kolegę Tadeusza Pankiewicza w białym fartuchu. Rozmawialiśmy długo.
9. Współpracownice Tadeusza Pankiewicza przed wejściem do apteki.
10. Tadeusz Pankiewicz na zapleczu apteki.
Odtąd, a był to rok 1941, kilka razy w tygodniu, ilekroć miałem rozprawy w sądzie, zaglądałem do apteki, gdzie przychodzili też inni koledzy, z którymi gawędziliśmy i podawaliśmy sobie wiadomości z BBC i gazetek konspiracyjnych.
Wtedy to uzgodniliśmy, w jaki sposób będziemy mogli ułatwiać znajomym Żydom wydostawanie się z getta. Co pewien czas dostarczałem kol. Pankiewiczowi dwa lub trzy wezwania do sądu cywilnego, na podstawie których Żydzi byli wypuszczani poza obręb getta przez straż niemiecką.
Wezwania te miały wypisane przez sekretarki sądu, Aleksandrę Wysocką i Mieczysławę Kobylarz, prawdziwe sygnatury akt sądowych. Zostawało tylko wolne miejsce na imię i nazwisko wezwanego, które wypisywał kol. Pankiewicz zależnie od aktualnej potrzeby. W ten sposób wyszło z getta wiele osób”.
W drodze do sądu lub z sądu wstępował do mnie także Antoni Wroński, nauczyciel w Podgórzu. Przed wojną wraz z Bolesławem Taszyckim, ojcem znanego językoznawcy Witolda, niemal codziennie przychodził do mojego ojca do apteki po lekarstwa ziołowe. Popularny w Podgórzu profesor Wroński, zacności człowiek, którego uczniowie nazywali „Kozia Bródka”, przynosił papierosy i rozdawał je więźniom w areszcie sądowym, tam bowiem uczył bezinteresownie analfabetów. Pewnego razu przyszedł do mnie i wręczając mi kartkę, powiedział: „Panie Tadeuszu, co te łobuzy wyprawiają! Nie dość, że mi z kieszeni wykradli papierosy, które i tak dla nich były przeznaczone, to jeszcze sobie żarty stroją”. Na kartce było napisane: „Panie Profesorze, dziękujemy za knoty, proszę jeszcze przynieść wódki, a będziemy się lepiej uczyć”.
Od czasu do czasu spotykałem się także z synem profesora Wrońskiego, a moim przyjacielem, dr. Józefem Wrońskim, który w Podgórzu, w tej proletariackiej dzielnicy, organizował tajne komplety gimnazjalne, bo, jak wiadomo, Niemcy zlikwidowali wszystkie gimnazja na obszarze całej Generalnej Guberni.
Razem ze mną pracowały trzy panie: mgr Irena Droździkowska, mgr Helena Krywaniuk, mgr Aurelia Danek-Czortowa, które od samego początku powstania getta włączyły się w nurt niesienia pomocy uwięzionym. Dopóki z getta mogli Żydzi wychodzić na podstawie przepustki, wiele spraw osobistych załatwiali sami. Z chwilą zamknięcia getta, gdy ustały indywidualne wyjścia, rola trzech pań zaczęła się wyraźnie zaznaczać. Załatwiały prośby, roznosiły korespondencję, pośredniczyły w różnych sprawach między znajomymi Polakami mieszkającymi poza obrębem getta a mieszkańcami dzielnicy żydowskiej, robiły zakupy żywnościowe, kupowały prezenty, jakie potrzebne były Żydom w różnych celach, starały się o leki trudne do nabycia, a często przemycane z Reichu, przynosiły różne drobne przedmioty ukryte przez Żydów u Polaków, gdy musieli opuścić dzielnicę w Krakowie i zamieszkać w getcie. Bardzo wielu Żydów bowiem, nie wiedząc, jak się ułożą warunki bytowania w zamkniętym miasteczku, czy nie zostaną poddani rewizjom, cenne przedmioty i pieniądze zostawiało u bliskich im Polaków na przechowanie. Jak się później okazało, wielu udało się lżej przetrwać ciężkie okresy w getcie i w obozie płaszowskim, a nawet w obozach daleko położonych poza obrębem Krakowa, dzięki temu, że dostarczano im pieniądze i inne drobiazgi złożone w depozycie poza gettem. Pośredniczył w tym dr M. Weichert, który stał na czele JUS (Żydowska Samopomoc Społeczna) i który miał dostęp do różnych małych obozów położonych poza obrębem getta i Płaszowa.
Wiadomo było, że niesienie takiej pomocy, przekazanie grypsu, listu czy kosztownego przedmiotu groziło niebezpieczeństwem.
Muszę powiedzieć bez najmniejszej przesady, że byliśmy bardzo lubiani przez wszystkich i że przez cały czas istnienia getta nie mieliśmy ani jednej scysji, ani jednego niemiłego zgrzytu, ani jednej przykrości ze strony jego mieszkańców. Spotykały nas na każdym kroku oznaki przesadnej i może nawet mało usprawiedliwionej wdzięczności. Dziesiątki listów z obozów, a po wyzwoleniu z najrozmaitszych krajów Europy przychodziły i przychodzą do nas i są dowodem, że nici sympatii, zadzierzgnięte w okresie współżycia w getcie, pozostały trwałe.
W pierwszych tygodniach istnienia getta bywała apteka w niektóre niedziele zamknięta (zarządzenie nakazujące, by apteka była otwarta bez przerwy dzień i noc, bez względu na święta i niedziele, wyszło w osiem miesięcy po powstaniu getta). To pozwalało mieszkańcom getta ubiegać się o przepustki na wyjście do innej apteki. Również dopisek nasz na recepcie, że danego lekarstwa nie ma, wystarczał w początkowym okresie do otrzymania pozwolenia na wyjście z getta. Przybijaliśmy takie pieczątki każdemu, kto o nie poprosił.
W owe wolne niedziele chodziłem czasami ze znajomymi do kawiarni przy ul. Limanowskiego, słynnej w getcie z wybornej kawy ziarnistej i doskonałych domowych ciastek. Dobrze jadało się w restauracji przy ul. Lwowskiej, tuż przy bramie: Ferfelki z kiszką, ryba po żydowsku, w sobotę czulent – specjalności kuchni getta. W słoneczne ciepłe dni ludzie wychodzili w niedzielę i po pracy, by zaczerpnąć świeżego powietrza, by choć na moment ulec złudzeniu wolności, na skwerek przy ulicy Józefińskiej, tuż przy OD, lub na zbocza Krzemionek, których maleńki odcinek znajdował się w obrębie murów.
Getto przeżywało w tym czasie małą sensację. Dowiedzieliśmy się, że jednego wieczoru przyprowadzono tu znanego krakowskiego okulistę, dr. Edmunda Rosenhaucha. Zamieszkał w mieszkaniu przy placu Zgody. Przetrzymywano go w areszcie domowym, pod strażą odemana, nie wolno mu było nigdzie wychodzić. Mówiono, że ma do niego przyjść jako prywatny pacjent generał SS Krüger. Do oczekiwanej wizyty jednak nie doszło. Dr Rosenhauch w tajemniczy sposób zniknął z getta. Okazało się, że wyjechał do Warszawy i tam przetrwał okupację, ukrywając się w przebraniu zakonnika w jednym z klasztorów stolicy. Ucieczka Rosenhaucha i jego wyjazd do Warszawy miały być też dziełem A. Förstera.
W jesieni 1941 roku, z powodu przyłączenia do Krakowa okolicznych gmin, mieszkający tam Żydzi musieli natychmiast przenieść się do getta krakowskiego. Pamiętam jak dziś, że Sądny Dzień, jedno z największych świąt żydowskich, wyznaczony był jako ostatni dzień przeprowadzki. Silenie się Niemców na złośliwości nie miało granic. Wieczór owego dnia był wyjątkowo zimny i deszczowy. Dziesiątki ludzi zziębniętych, z małymi dziećmi, czekało, grzęznąc w stosach pakunków i garnków, na pozwolenie wejścia do getta, które pękało od mieszkańców; obliczało się ich na około siedemnaście tysięcy.
Życie płynęło tu dziwnie. Od wczesnych godzin rannych ludzie gromadzili się przed bramą, szykując się do wyjścia, zostawali niepracujący, chorzy i starzy. W godzinach wieczornych getto zaludniało się, ludzie stali lub spacerowali grupami, rozmawiając, opowiadając i komentując najnowsze wiadomości z frontu, robiąc zakupy; restauracje i cukiernie były pełne, na ulicach kwitł handel, sprzedawano papierosy, ciastka, kanapki.
I tak co dzień – jeden dzień podobny do drugiego. Ludzie przyzwyczaili się do nowych warunków, zaczynali nawet wierzyć, że w ten sposób będzie można przetrzymać, byle tak zostało, byleby nie było gorzej. Mijały tygodnie i miesiące...
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------