- W empik go
Aptekarz - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
23 czerwca 2021
Ebook
36,00 zł
Audiobook
42,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Aptekarz - ebook
Stary farmaceuta, Julian Tiliański, posiada niezwykły dar. Potrafi czytać w myślach osób, które zamierzają kogoś zabić lub są prześladowane i grozi im niebezpieczeństwo. Ich głosy cichną dopiero w momencie, gdy Tiliański zdecyduje się udzielić im pomocy i wyzwolić od cierpień. Pewnego dnia na terenie Wejherowa dochodzi do zabójstw, które zdają się nie mieć ze sobą nic wspólnego poza tym, że zabici czerpali przyjemność z krzywdzenia innych. Aptekarz wie, że to kolejna sprawa, która wymaga jego interwencji, ale ma coraz mniej sił, by samotnie zmagać się z przeciwnościami losu. Na domiar złego jego pamięć zaczyna szwankować… Tymczasem policja wpada na trop dowodów, które jednoznacznie wskazują na to, że zabójcą jest Tiliański, a on sam zaczyna coraz głębiej zanurzać się w chaosie wywołanym przez tajemnicze głosy…
Aptekarz pochylił się, by sięgnąć po kartkę, i właśnie w tym momencie kobieta znów się odezwała. Tym razem jej głos był zmieniony i słychać w nim było napięcie.
– Zabiję go! Nie wytrzymam! Zabiję go!
Mężczyzna poczuł, że chłodny dreszcz przeszedł mu po plecach. Wyprostował się i zaszokowany spojrzał na kobietę.
– Słucham?! Co pani powiedziała?
– No, przeciąg – odpowiedziała zdziwiona zmianą w zachowaniu aptekarza.
– Co pani powiedziała później?! – zapytał, lecz tym razem jego głos był bardziej napastliwy.
Kobieta cofnęła się o krok od lady.
– Ale ja nic nie mówiłam – odpowiedziała płaczliwym tonem.
Aptekarz wpatrywał się przez chwilę w podłogę.
– Przepraszam, widocznie coś mi się przesłyszało. Na jutro przygotuję mieszankę ziół i stosowne zalecenia.
Iwona Bogusz
Urodziła się w Wejherowie, gdzie mieszkała przez ponad 30 lat. Obecnie mieszka na Mazowszu. Jest absolwentką biologii Uniwersytetu Gdańskiego. Po ukończeniu studiów pracowała na Gdańskim Uniwersytecie Medycznym. To właśnie tam uzyskała wiedzę na temat ziołolecznictwa, którą wykorzystała w powieści. W rodzinnym mieście nauczała biologii w szkole. Obecnie zawodowo zajmuje się techniką kryminalistyczną wykorzystywaną przez policję na miejscu popełnienia przestępstwa. W debiutanckiej powieści powraca do swego ukochanego miasta, opisując charakterystyczne miejsca takie jak: plac Jakuba Wejhera, park czy „górki” wejherowskie.
Aptekarz pochylił się, by sięgnąć po kartkę, i właśnie w tym momencie kobieta znów się odezwała. Tym razem jej głos był zmieniony i słychać w nim było napięcie.
– Zabiję go! Nie wytrzymam! Zabiję go!
Mężczyzna poczuł, że chłodny dreszcz przeszedł mu po plecach. Wyprostował się i zaszokowany spojrzał na kobietę.
– Słucham?! Co pani powiedziała?
– No, przeciąg – odpowiedziała zdziwiona zmianą w zachowaniu aptekarza.
– Co pani powiedziała później?! – zapytał, lecz tym razem jego głos był bardziej napastliwy.
Kobieta cofnęła się o krok od lady.
– Ale ja nic nie mówiłam – odpowiedziała płaczliwym tonem.
Aptekarz wpatrywał się przez chwilę w podłogę.
– Przepraszam, widocznie coś mi się przesłyszało. Na jutro przygotuję mieszankę ziół i stosowne zalecenia.
Iwona Bogusz
Urodziła się w Wejherowie, gdzie mieszkała przez ponad 30 lat. Obecnie mieszka na Mazowszu. Jest absolwentką biologii Uniwersytetu Gdańskiego. Po ukończeniu studiów pracowała na Gdańskim Uniwersytecie Medycznym. To właśnie tam uzyskała wiedzę na temat ziołolecznictwa, którą wykorzystała w powieści. W rodzinnym mieście nauczała biologii w szkole. Obecnie zawodowo zajmuje się techniką kryminalistyczną wykorzystywaną przez policję na miejscu popełnienia przestępstwa. W debiutanckiej powieści powraca do swego ukochanego miasta, opisując charakterystyczne miejsca takie jak: plac Jakuba Wejhera, park czy „górki” wejherowskie.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-342-8 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROLOG
ROK 1726
OMIEJOW NA TERENIE KRÓLESTWA PRUS
Pulsujący ból rozchodził się falami po jej poranionym, połamanym ciele i choć już dawno przestali ją katować, wciąż go czuła. Nienawidziła swego ciała za to, że przez nie musiała się wyrzec tego, co kocha, za to, że powiedziała wszystko, czego od niej oczekiwali, oraz za to, że drugi raz zrobiłaby to samo. Teraz leżała w lochu, rzucona przez ludzi opata, na brudnej od ekskrementów słomie. Nie będąc w stanie wykonać nawet najdrobniejszego ruchu, czekała już tylko na śmierć. Jeszcze jedna noc i uwolni się od tego obolałego ciała. Musi tylko przejść przez wielkie cierpienie – ogień – a potem będzie wolna.
Zgrzyt metalu uzmysłowił jej, że już nadszedł czas. Otworzyły się drzwi. Ktoś zbliżał się do niej powoli, ale nie widziała, kto to. Nie mogła się odwrócić, bo jej obolałe ciało odmawiało posłuszeństwa. Ten ktoś był już bardzo blisko niej. Po chwili słyszała jego szept.
– Jestem. Przyniosłem to, o co prosiłaś.
Przyszedł do niej. A więc naprawdę ją kochał.
– Na pewno chcesz, żebym to zrobił?
Próbowała otworzyć usta, ale nie miała sił. Delikatnie przekręcił jej głowę. Teraz mogła go już widzieć. Nachylił się nad nią i zaczął odgarniać z jej czoła pozlepiane potem i krwią kosmyki włosów. Zapłakał.
– Czy mi wybaczysz, że nie potrafiłem cię obronić?
Chciała mu powiedzieć, że już dawno mu wybaczyła, że rozumiała, dlaczego tak się zachował. Przecież gdyby się przyznał do kontaktów z nią, pewnie i jego spaliliby na stosie, a on musiał żyć. Tylko on słyszał głosy „zła” i tylko on mógł z nimi walczyć. Żałowała jedynie, że w porę nie zdołała mu przekazać całej swojej wiedzy o ziołach.
Do jej uszu doleciał szelest zasuszonych roślin. Spojrzała na jego dłonie. Rozcierał w nich zeschnięte ziele belladonny.
– To już – powiedział, tłumiąc szloch. – Zaraz po ciebie przyjdą.
Jego delikatne ręce po raz ostatni dotykały jej ciała. Tym razem nie dawały rozkoszy, a jedynie potęgowały ból. To nic, tak musi być. Mężczyzna wcierał rozkruszone zioła w najdelikatniejsze części ciała, nie omijając nawet posypanych solą ran. Zaczynała czuć działanie ziela. Ból powoli zanikał, a ona poczuła, że wyrastają jej skrzydła. Ze zdziwieniem stwierdziła, że nie potrzebuje już chruścianej miotły. Wzniosła się aż pod samo sklepienie lochu. Patrzyła na siebie z góry. Widziała swoje poranione i powykręcane od łamania kołem ciało. Już nie było tak piękne i powabne, ale widziała, że jemu to nie przeszkadza. Gładził to ciało, a jego łzy spływały na jej rany. Tam pod sufitem poczuła tkliwość i czułość tak wielką, że w pewnym momencie zapragnęła znów wrócić do tego ciała, ale trwało to tylko chwilę. Spojrzała na małe okienko i pofrunęła w jego kierunku. Jeszcze kawałek i była na zewnątrz. Znów była wolna. Błękitne niebo i wschodzące na nim poranne słońce znów należało tylko do niej, a ona do niego. Wielka radość niespodziewanie ogarnęła jej duszę i sprawiła, że nagle roześmiała się w głos. Nikt jednak nie słyszał tego śmiechu. Nawet on. Powróciła do okienka i spojrzała na niego. Czuła teraz to, co czuł on: ból, smutek, udrękę. Poczuła też jego ulgę, gdy dotarło do niego, że już nie musi jej chronić i gdy złowrogi głos w jego głowie zniknął bez śladu.
Mężczyzna zrozumiał, że jego ukochana odeszła, ale wciąż klęczał przy jej ciele.
– Panie, ty tu? – usłyszał za sobą głos opata.
Pospiesznie otarł wierzchem dłoni mokrą od łez twarz i odwrócił się w jego kierunku.
– Przyszedłem do wiedźmy, żeby wyciągnąć od niej, kto był jej wspólnikiem. Niestety, nie zdążyłem – odpowiedział, próbując zapanować nad drżeniem głosu.
– Ścierwo odeszło? Szkoda.
Opat nie krył swojego niezadowolenia. Mężczyzna bacznie mu się przeglądał i minęła dłuższa chwila, zanim się odezwał.
– Sam, ojcze, widziałeś wczoraj, gdy łamali ją diabelskim kołem, że nikogo nie wydała. To musiały być czary, bo żaden człowiek nie dałby rady.
Zakonnik podszedł do leżącego na słomie ciała i lubieżnym wzrokiem spojrzał na odsłoniętą pierś dziewczyny.
– Tak, to prawdziwa czarownica. Kusi diabłem nawet po śmierci – wysapał.
Mężczyzna zacisnął pięści. To przez tego spasłego lubieżnika jego ukochaną kobietę musiał spotkać tak okrutny los.
– Tak. Nawet teraz, po jej śmierci, czuć obecność diabła – powiedział, patrząc z odrazą na zakonnika, który nie spuszczał oka z obnażonego ciała kobiety.
– Teraz nie możemy jej spalić – wysapał zakonnik. – Myślę, panie, że czarownicę trzeba z kamieniem u szyi zatopić.
Mężczyzna nie powiedział już nic. Spuścił jedynie głowę, kryjąc swój gniew i rozpacz. Później, wieczorem, gdy leżał już w swoim łożu, sen nie chciał przyjść, bo myślami wciąż był przy niej. Widział jej roześmianą twarz, jej rozwiane wiatrem, jasne jak len włosy i to spojrzenie bystrych, niebieskich oczu. Ona nigdy nie patrzyła jak inne niewiasty, które to albo kusiły wzrokiem jak diabeł, albo uciekały przed męskim spojrzeniem zawstydzone. Jej wzrok był taki sam jak spojrzenie mędrca, któremu wystarczyło niewiele powiedzieć, a on już znał odpowiedź nawet na to pytanie, które jeszcze nie padło. Od pierwszego razu, gdy ujrzał ją zbierającą na łące zioła, nie mógł oderwać od niej oczu. I choć wiedział, że nie wolno mu było się z nią spotykać, to nie mógł się temu oprzeć. Tyle razy mówił, żeby nie zabierała głosu, gdy pojawią się ludzie opata. Błagał ją na kolanach, by nie szła leczyć tego spasionego zakonnika, bo wiedział, że wtedy wszyscy odkryją jej tajemnicę. Jednak nie posłuchała go. Powiedziała, że nie po to Bóg wlał w nią tę całą mądrość, żeby kryła ją przed światem. Nie potrafił jej powstrzymać i stało się to, czego najbardziej się obawiał. Tłusty zakonnik po wyzdrowieniu nie mógł znieść, że ktoś jest mądrzejszy od niego. Zaraz potem kazał nagrzać sobie święconej wody, by móc się w niej publicznie umyć przed wszystkimi zebranymi w kościele. Mył się i krzyczał, że musi wygnać z siebie szatana, którego wlała w niego diablica. Potem zabrali ją na tortury. A gdy umęczona bólem nie wytrzymała i przyznała się do praktyk nieczystych, stało się wiadomym, że nie będzie już dla niej innej drogi niż ta, która wiedzie przez stos.
– _Nie płacz nade mną, mój drogi._
Boże! Czy naprawdę to jej głos usłyszał? Poderwał się z łoża, ale niczego nie dojrzał.
– _Kochany, wysłuchaj mnie, proszę._
– To naprawdę ty? – Na próżno się rozglądał. Był sam w komnacie.
– _Ja. Mamy tylko chwilę. Musisz wziąć moje księgi. Ukryłam je w naszej chacie._
– Ale ja… – Urwał nagle. Już wiedział. Czuł, że była przy nim. Dotknęła jego policzka. Ten dotyk był delikatny jak powiew wiatru. I mimo tego, że wydawało się to niemożliwe, on wiedział, że jego ukochana jest teraz przy nim.
– _Proszę. Nic nie mów. Weź księgi z chaty._
– Ale ludzie opata zabrali już stamtąd wszystko.
– _Księgi wciąż są w chacie. Schowałam je za piecem. Są teraz twoje._
– Co mam z nimi zrobić?! – krzyknął, ale nie odpowiedziała mu. Czuł, że jego ciało ogarnia chłód. Przemieszczał się jak oszalały po komnacie, przystając co jakiś czas w wyczekiwaniu na jej dotyk. Niestety, jej już tu nie było. Zniknęła tak samo nagle, jak się pojawiła.
Kazał sługom osiodłać konia i wyruszył w podróż. Jechał do jej chaty. Do ich miejsca tajemnych schadzek. I choć nocne niebo było czarne jak smoła, on wiedział, jak jechać. A może to nie on? Może to jego ogier, który tyle razy przemierzał tę drogę, sam go teraz prowadził? Wsłuchiwał się w stukot końskich kopyt. W dali co jakiś czas pohukiwała sowa.
Zeskoczył z konia i podbiegł do drzwi. Zaskrzypiały, gdy je otwierał. Jego wzrok przyzwyczaił się już do ciemności. Podszedł do pieca. Już za pierwszym razem jego ręka odnalazła to, po co tu przyjechał.
Położył księgi na drewnianym stole i dopiero teraz zapalił mały ogarek świecy. Tej samej, którą zrobiła ona. Otworzył księgę, a jego oczom ukazały się barwne ryciny przeróżnych roślin. Znał te rośliny. Rosły na łąkach, w lesie, w polu. Usiadł na stołku i czytał opisy pod rysunkami. Teraz już wiedział, skąd wzięła się jej mądrość. Czytał z takim zapamiętaniem, że nie zwrócił uwagi na trzask łamanych gałęzi. Podniósł głowę znad ksiąg dopiero, gdy usłyszał skrzypnięcie drzwi. Tłusty zakonnik stał w nich, a na jego twarzy malował się szyderczy uśmiech.
– Czekałem na ciebie, panie. Czułem, że przybędziesz.
Wiedział, że nie ma już odwrotu. Zresztą i tak było mu wszystko jedno, bo bez niej jego życie nie miało już sensu.
Zakonnik zaczął się śmiać rechoczącym śmiechem.
– Tyle lat planowałem zabrać ci twoje dobra, a ty sam mi je dajesz. – Znów zaniósł się śmiechem. – Twoje dzieci wygnam, a ty sam spłoniesz na stosie. – Przerwał na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał. – Tylko twojej niewieście pozwolę żyć godnie. Pójdzie do zakonu.
Mężczyzna powoli się zbliżał do podekscytowanego swoją wizją opata. Dzieliła ich od siebie już tylko niewielka odległość. Ogarnięty pychą zakonnik nie zwrócił uwagi na spojrzenie mężczyzny, które mówiło wszystko.
– Ja! – Uderzył się w pierś. – Teraz ja będę panem. Ja… – Urwał nagle, chwytając się za gardło. Próbował złapać choć mały haust powietrza, ale uciekało ono przez rozciętą tchawicę, a z rozciętej tętnicy tryskała krew.
Później mężczyzna zabrał księgi, podpalił chatę i ruszył w drogę.
*
Ludzie zaczęli mówić, że pojawił się nowy zielarz. Czynił cuda i nie brał od nikogo nic za usługi. Prosił jedynie o nocleg i strawę. Zakonnika zaś szukano wiele dni. Po miesiącu, gdy nastał nowy opat, zaprzestano poszukiwań, a po Omiejowie zaczęła krążyć pogłoska, że sam szatan go zabrał, bo woda święcona, której użył do obmycia, była za gorąca. Szukano też pana, który według słów służby wyjechał w nocy w las. Jego syn nigdy nie zaprzestał poszukiwań. Nawet wtedy, gdy znalazł nad rzeką zakrwawione ubranie ojca.TERAŹNIEJSZOŚĆ
Apteka mieściła się w jednej z małych, bocznych uliczek, którymi można było dojść do wejherowskiego centrum, zwanego przez mieszkańców rynkiem. Starzy mieszkańcy pamiętali czasy, gdy w aptece poza lekami można było kupić wyrabiane przez aptekarza mydło lawendowe, specjalne cukierki ziołowe oraz różnego rodzaju nalewki i mieszanki ziołowe.
Była ósma rano, gdy dźwięk dzwonka zasygnalizował, że wszedł klient. Aptekarz akurat przygotowywał maść według starej receptury, którą stosował jeszcze jego ojciec.
– Chwileczkę! – zawołał z pomieszczenia na zapleczu. – Zaraz przyjdę!
– Proszę się nie spieszyć, panie Julianie. To ja, Maria Chodecka.
Aptekarz uśmiechnął się do siebie. Pani Maria była jedną z jego stałych klientek. Zresztą do jego apteki zwanej „Recepturką” trafiali najczęściej stali klienci. Rzadko kiedy przychodził tu ktoś obcy, nieznany staremu farmaceucie.
Julian Tiliański odłożył na półkę wielki słój z wazeliną. Umył ręce i wyszedł z zaplecza.
– Witam, pani Mario! Co panią dzisiaj do mnie sprowadza?
Kobieta nerwowo przestępowała z nogi na nogę.
– Tak gniecie mnie w brzuchu i mam te, no, jakby to powiedzieć, mam… – Spuściła głowę zawstydzona. – No, chodzi o te, no, wiatry.
Maria Chodecka była zapracowaną czterdziestodwulatką, która nie miała czasu zadbać o siebie. Pracowała jako ekspedientka w jednym z nowo wybudowanych supermarketów na obrzeżach miasta. Po pracy gnała do domu zajmować się wnukiem i nadskakiwać wiecznie niezadowolonemu mężowi. Jej podkrążone oczy, matowe włosy i blada skóra wyraźnie wskazywały, że kobieta jest przemęczona.
– Rozumiem, zaraz coś dla pani znajdę.
Aptekarz spojrzał na półkę z lekami działającymi na układ trawienny. Znalazł odpowiednie opakowanie. Już miał zaproponować preparat kobiecie, gdy zdał sobie sprawę, że cena leku jest zbyt wysoka. Wiedział, że w domu kobiety się nie przelewa. Nie, tego nie powinien jej proponować. Ludziom trzeba pomagać. To wpoił mu ojciec i to samo on starał się wpajać swojemu synowi.
– A może zioła? – zaproponował.
– Sama nie wiem. – Kobieta spojrzała na niego bezradnie.
– Ułożę dla pani mieszankę ziół na poprawę trawienia. Poza tym napiszę, jak je stosować i jakich zasad przestrzegać. Jednak najważniejsze jest to, że będą one o wiele tańsze niż lek, który mógłbym teraz pani zaproponować.
– Niech będą zioła – zdecydowała.
– Przygotuję odpowiednią mieszankę na jutro.
Aptekarz spisał na kartce dolegliwości, jakie dokuczały kobiecie. Już miał się z nią pożegnać, gdy poczuł na swojej twarzy coś jakby delikatny podmuch ciepłego wiatru. Nagle ten delikatny powiew poruszył dopiero co spisaną kartkę papieru i wzbił ją w powietrze. Kartka przez chwilę wirowała nad ladą, po czym wolnymi, kołyszącymi ruchami opadła na podłogę. Julian Tiliański patrzył jak zaczarowany na ten wirujący kawałek papieru.
– Przeciąg – stwierdziła kobieta.
– Tak, pewnie tak.
Aptekarz pochylił się, by sięgnąć po kartkę, i właśnie w tym momencie kobieta znów się odezwała. Tym razem jej głos był zmieniony i słychać w nim było napięcie.
– _Zabiję go! Nie wytrzymam! Zabiję go!_
Mężczyzna poczuł, że chłodny dreszcz przeszedł mu po plecach. Wyprostował się i zaszokowany spojrzał na kobietę.
– Słucham?! Co pani powiedziała?
– No, przeciąg – odpowiedziała zdziwiona zmianą w zachowaniu aptekarza.
– Co pani powiedziała później?! – zapytał, lecz tym razem jego głos był bardziej napastliwy.
Kobieta cofnęła się o krok od lady.
– Ale ja nic nie mówiłam – odpowiedziała płaczliwym tonem.
Aptekarz wpatrywał się przez chwilę w podłogę.
– Przepraszam, widocznie coś mi się przesłyszało. Na jutro przygotuję mieszankę ziół i stosowne zalecenia.
– To jutro będę. Muszę iść, bo spieszę się do pracy.
Maria Chodecka wycofała się pospiesznie do drzwi, zanim jednak chwyciła za klamkę, aptekarz usłyszał jeszcze jedno zdanie.
– _Zabiję go!_ – Głos kobiety zdawał się krzyczeć.
Tym razem patrzył na jej twarz i był pewien, że jej usta się nie poruszyły. Ręce opadły mu wzdłuż tułowia i znów poczuł dreszcz przebiegający przez ciało. Jego twarz pobladła, a na pomarszczonym czole pojawiły się kropelki potu. Minęło trochę czasu, zanim mężczyzna ruszył się z miejsca. Podszedł do drzwi i wywiesił na nich kartkę z informacją „ZAMKNIĘTE”. Jego ciało drżało, a serce biło w przyspieszonym rytmie. Przez tyle lat był spokój. A teraz, nie wiadomo dlaczego, to znów powróciło… Nie, nie, może to tylko przypadek. Może to nic takiego. Musi tylko odpocząć i wziąć leki. Tak! Prześpi się i do jutra wszystko się uspokoi… A co, jeśli to nie minie? Jak sobie z tym poradzi? Przecież jest za stary, aby teraz mógł coś zdziałać. Teraz to nie to samo. Próbował sobie przypomnieć, kiedy to przydarzyło się pierwszy raz.ROK 1943
Tuż po swoich siódmych urodzinach Julian pojechał z rodzicami na wieś do cioci Emilii, siostry dziadka, który zaginął przed laty. Był rok 1943, ale Julian nie miał pojęcia, czym jest wojna, chociaż słowo to słyszał nieustannie. W tamtych latach w głowie miał tylko zabawy z wiejskimi chłopcami, którym często towarzyszył podczas wypasania krów. To były beztroskie dni. Czasami tylko, gdy siedział wieczorem przy kolacji z rodzicami, czuł ich napięcie. Dopiero po latach zrozumiał ich zachowanie.
To wydarzyło się latem. Wracał do domu ciotki wraz z kolegą. Obaj przekomarzali się, który z nich rzuci dalej kamieniem, gdy Julian usłyszał głos mijającego ich mężczyzny, jednego z mieszkańców wsi.
– _Utopię go!_
Głos ten brzmiał donośnie i złowrogo. Julian przystanął wystraszony tym dziwnym brzmieniem. Mężczyzna spojrzał na Juliana i też przystanął. Przez ramię miał przerzucony szary, parciany worek.
– O! Julek! Co się tak gapisz?
Głos mężczyzny brzmiał teraz inaczej, a złowrogie i nienaturalne brzmienie gdzieś zniknęło. Oniemiały z wrażenia chłopak nie wiedział, co powiedzieć. Zareagował dopiero, gdy zniecierpliwiony kolega szarpnął go za rękaw.
– Julek, no, idziesz?!
– Idę – odpowiedział pospiesznie koledze. Już zamierzał ruszyć z miejsca, gdy znów usłyszał złowrogi głos mężczyzny.
– _Utopi_ę _go!_
Najgorsze było to, że mężczyzna wcale nie poruszał ustami. Julian zamrugał powiekami i spojrzał za nim.
– _Utopię go!_ – wołał głos.
W worku przewieszonym przez plecy mężczyzny coś się poruszyło. Chłopak stał jak sparaliżowany i nie bardzo rozumiał, co się z nim dzieje.
– No idziesz, Julek? Idziesz czy nie? – niecierpliwił się kolega, nie przestając szarpać go za rękaw.
– Nie idę. Idź sam.
– Jak nie, to nie – odparł wyraźnie urażony chłopak i pobiegł do swojej zagrody.
Julian, niewiele się zastanawiając, ruszył za mężczyzną. Coś mu mówiło, żeby zawrócił, że powinien uważać, ale to zignorował. Mężczyzna szedł drogą w dół, w kierunku rzeki i gdy doszedł do jej brzegu, wyrzucił do wody worek, a potem ruszył z powrotem do wsi. Chłopak czuł, że musi wydobyć ten worek. Bez zastanowienia wskoczył do rzeki. Gdyby go teraz zobaczyli rodzice, na pewno dostałby karę za wejście do wody. W tym momencie istniał jednak dla niego tylko unoszący się na powierzchni worek. Wchodził do rzeki coraz głębiej. Jeszcze tylko jeden krok. Trudno mu było utrzymać się na nogach, ale on się nie poddawał, walcząc z napierającą wodą. Tak! Trzymał worek! Odwrócił się, by wyjść na brzeg, gdy nagle wartki nurt podciął mu nogi. Jego głowa znalazła się pod wodą. Wierzgał nogami zdezorientowany, szukając oparcia w dnie.
Nie wiadomo, jak by się potoczyły losy małego Juliana, gdyby nie czyjeś silne ręce.
– Co ty tu robisz?! – usłyszał rozzłoszczony głos ojca. – Mówiłem tyle razy, abyś nie zbliżał się do rzeki.
– Tato, ja musiałem – próbował wytłumaczyć ojcu.
– Co ty masz w tym worku?!
Dopiero teraz Julian zauważył, że w ręku wciąż ściska zawiązany koniec worka.
– Ja, jja… nic.
Ojciec Juliana wyjął mu worek z ręki i rozsupłał go. W środku znajdował się mały szczeniak. Sierść miał zmoczoną i popiskiwał cichutko. Julian wyjął malca z worka.
Oboje – on i pies – wyglądali teraz żałośnie.
– Tato! Pozwól mi go zatrzymać. To ja go wyłowiłem z wody.
Ojciec Juliana stał zdezorientowany, nie wiedząc, co zrobić. Miał świadomość, że powinien skarcić syna za złamanie zakazu. Rozumiał jednocześnie, że to, co zrobił chłopak, było godne pochwały. Dobrze wszak, że w porę zauważył, jak Julian podąża za jednym z mieszkańców wsi. Ruszył za synem z czystej ciekawości, nie podejrzewając niczego złego. Dopiero gdy zobaczył, jak jego syn wchodzi do wody, zrozumiał, jakie grozi mu niebezpieczeństwo. Biegł drogą w dół rzeki, bojąc się wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk. Wiedział, że jeśli syn wykona jeden fałszywy ruch, wartki nurt rzeki porwie go. Gdyby nie zdążył na czas, chłopak mógłby utopić się wraz z tym psiakiem.
– Idziemy do domu, tam porozmawiamy!
– Tato, a on? – Wskazał na szczeniaka.
– Będziesz mógł go zatrzymać, jeśli ciocia pozwoli.
– Hura!
Julian zaczął skakać radośnie, bo wiedział, że ciotka zrobi dla niego wszystko. Sama nie miała własnych dzieci, a Juliana traktowała jak syna. Zresztą tak samo podchodził do niego wujek.
– Nazwę go Ciapek! – Chłopak skakał radośnie, szczęśliwy, że stał się właścicielem szczeniaka. Zupełnie wyleciało mu już z głowy, jak dowiedział się o tym, że psiak znajduje się w worku.
Przypomniał sobie o tym dopiero wieczorem, gdy ojciec wypytywał go o to, dlaczego poszedł za tamtym mężczyzną.
– Usłyszałem go – odpowiedział wówczas tacie.
– Jak to usłyszałeś go? Powiedział ci, że chce utopić psa?
– No, tak, ale on powiedział to jakby nie do mnie. – Julian nie bardzo wiedział, jak ma to ojcu wytłumaczyć.
– Synu, powiedz mi szczerze: skąd wiedziałeś, że ten człowiek chce utopić psa? Czyżbyś podsłuchiwał dorosłych? – Spojrzenie ojca nie wróżyło niczego dobrego.
– Nie, tato! On przechodził obok mnie i usłyszałem.
– Co dokładnie usłyszałeś?
– Powiedział: „Utopię go”.
– Powiedział to do ciebie?
– Nie, on… on nie wiedział, że to słyszę. On chyba o tym tylko pomyślał.
W tym momencie stało się coś dziwnego. Ciotka Emilia upuściła nagle na podłogę porcelanowy talerz z ciastkami. Julian zobaczył, że jej twarz zrobiła się blada. Wszyscy jakoś tak dziwnie zamilkli. Później żadne z rodziców nie wracało do tego tematu.
Tamtego lata stało się coś jeszcze. Przestał być dla cioci tylko małym chłopcem, a stał się przyjacielem. Prowadziła z nim często poważne rozmowy. To ona powiedziała mu, że nie jest jedynym w rodzinie, który słyszy złe myśli. Podobno to samo miał jego dziadek, który zaginął przed laty w niewyjaśnionych okolicznościach.
Wtedy jeszcze nie wiedział, że głosy to będzie jego piętno i że będzie je słyszał tak długo, dopóki sam nie rozwiąże danego problemu.TERAŹNIEJSZOŚĆ
Obudził go natarczywy dźwięk dzwoniącego telefonu. Spojrzał na zegar. Dobiegała dwunasta. Dopiero po chwili dotarło do niego, że zasnął w fotelu na zapleczu apteki. Zanim podszedł do telefonu, ten umilkł. Aptekarz zdążył jeszcze dostrzec, że dzwonił jego syn. Piotr.
– Dzwoniłeś do mnie, synu?
– Tato, co się dzieje?! Od godziny do ciebie wydzwaniam!
– Wszystko w porządku. – Julian Tiliański starał się uspokoić syna.
– Tato, wiesz, że się martwię. Kasia postanowiła do ciebie przyjechać. Chce spędzić u ciebie wakacje i pomóc ci w sklepie.
– To nie sklep, tylko apteka. – Aptekarz obruszył się, choć z drugiej strony informacja o przyjeździe wnuczki bardzo go ucieszyła.
– Przepraszam, tato. A jak się sprawuje nowa pomocnica?
– Bardzo dobrze.
Celowo zataił przed synem, że kobieta często bierze wolne, by zająć się dzieckiem.
– A tak poza tym wszystko w porządku?
– Nie musisz mnie kontrolować na każdym kroku. Poradzę sobie. – Julian Tiliański był niezadowolony. Kochał syna, ale ta jego nadopiekuńczość coraz bardziej mu ciążyła.
– Wiem, wiem. Sprawdzam tylko, czy czegoś ci nie potrzeba.
– Jak będę czegoś potrzebował, to sam zadzwonię. Kiedy Kasia przyjedzie?
– Mówiła coś o poniedziałku, ale pewnie jeszcze się do ciebie odezwie.
– No dobrze. Wiesz, muszę już kończyć, klienci czekają.
– Czy na pewno wszystko w porządku? – W głosie Piotra słychać było nutkę niepokoju.
– Przecież już ci mówiłem, że tak. Do usłyszenia.
Aptekarz odłożył słuchawkę, a jego stara, pomarszczona dłoń zaczęła drżeć. Znów powróciły myśli o tym, co się wydarzyło. Bał się tego. Jeżeli syn się zorientuje, że z jego umysłem jest coś nie tak, nie odpuści i zabierze go stąd do siebie. Tego stary aptekarz nie chciał. Nie chciał przenosić się do Gdańska. Nie chciał mieszkać w domu syna, bo tam każdy kąt był dla niego obcy. Tak naprawdę najlepiej czuł się w swojej aptece i w starym mieszkaniu, które mieściło się dokładnie nad nią. To było mieszkanie, w którym się wychował i w którym wychował Piotra. Poza tym chodziło jeszcze o jego Wejherowo – miasto, w którym znał każdy kąt i zakamarek. I mimo tego, że zmieniło się ono przez te wszystkie lata, wciąż był nim zachwycony. Do rynku miał stąd zaledwie kilka kroków. Uwielbiał siadać na jednej z ławek i rozkoszować się całą gamą ulicznych dźwięków, a najbardziej lubił obserwować przechodzących ludzi. Miał już siedemdziesiąt siedem lat i od kiedy zmarła jego żona, obserwowanie ludzkich reakcji stało się jego jedyną rozrywką.
Kontakty z synem były poprawne, ale nie było między nimi tej tajemnej nici porozumienia. Piotr po ukończeniu architektury na Politechnice Gdańskiej pozostał na uczelni i robił karierę naukową. Z każdym rokiem coraz bardziej oddalał się od niego.
Jest jeszcze wnuczka – Kasia. To właśnie ona czyniła jego szare życie jaśniejszym. Tylko rok i ukończy farmację, a wtedy będzie mogła całkowicie zająć się apteką. Od dziecka oswajał ją z roślinami i pokazywał, że jest w nich coś więcej. Kasia już jako mała dziewczynka znała miejsca, gdzie rosną zioła, i umiała je stosować. Mając siedem lat, wiedziała, że korę wierzby stosowano w leczeniu przeziębienia i grypy, że liście brzozy działały moczopędnie, a korzeniami pierwiosnka leczono kiedyś choroby płuc. Sam ją tego nauczył i był to jego powód do dumy. Zaczęło się niewinnie – od zabawy w „rośliny”. Zasady zabawy były proste. Najwięcej punktów zdobywał ten, kto potrafił odgadnąć nazwę wylosowanej przypadkowo rośliny i podać, na jakie schorzenie można ją stosować. A najważniejsze było to, że przegrany stawiał wygranemu ciastka w ulubionej cukierni. To były wspaniałe czasy.
W tych wspólnych zabawach uczestniczyła też Jadwiga, jego ukochana żona, też farmaceutka. Była jego największym przyjacielem i powiernikiem, gdy cierpiał, walcząc ze złem. Poza jego matką i ciotką tylko ona znała jego tajemnicę o głosach. To z nią dzielił się swoimi obawami i wątpliwościami i to ona pierwsza się dowiadywała, że znów się zaczęło. Teraz już nie miał komu się zwierzyć. Był sam, zupełnie sam, a po tym, co „usłyszał” od Marii Chodeckiej, wiedział, że przyjdzie mu stoczyć kolejną bitwę. Czy da radę?
Nagle z rozmyślań wyrwał go dzwonek do drzwi apteki. Spojrzał na zegarek. To Monika, nowa farmaceutka, którą zatrudnił w aptece.
– Jestem, panie Julianie! Przyszłam o godzinę wcześniej, bo Maciuś ma nową opiekunkę.
Dziewczyna samotnie wychowywała syna. Aptekarz nigdy nie pytał nowej pomocnicy, kim był ojciec chłopca. I choć nie bardzo rozumiał te nowe zwyczaje panujące wśród młodych ludzi, zdążył już do nich przywyknąć. Za jego czasów samotna matka wychowująca dziecko była tematem plotek. Niedawno Kasia powiedziała mu, że teraz to taka moda. Podobno takie kobiety nazywają „singielkami”.
– Jestem na zapleczu! – zawołał.
– Tak, wiem, wiem – odpowiedziała, stając w drzwiach zaplecza. – Panie Julianie, czy ta maść dla Nowaka jest już zrobiona? Czy może sama mam ją przygotować?
Maść dla Nowaka! Przerwał pracę nad nią, gdy przyszła Chodecka.
– Za pół godziny będzie gotowa – odpowiedział kobiecie. – Co u Maciusia?
– Och, dokazuje i wszędzie go pełno. Nie wiem, skąd on ma tyle energii. A najgorsze jest to, że bardzo wcześnie się budzi. Czasami skacze po mnie, a ja nie jestem w stanie ruszyć ani ręką, ani nogą – wyznała.
– Dzieci już tak mają. Nie przejmuj się, z czasem będzie lepiej.
Ich rozmowę przerwał kolejny dźwięk dzwonka. W drzwiach stanął młody chłopak. Aptekarz znał go z widzenia. Chłopak był synem sąsiadki mieszkającej w domu obok jego apteki. Miał szesnaście lat i przysparzał rodzicom wiele kłopotów wychowawczych.
Chłopak położył na ladzie receptę. Monika odczytała ją i po chwili przyniosła dwa opakowania leku.
– Dla kogo ten lek? – zapytał aptekarz.
– Dla mnie, bo co? – burknął chłopak.
– Spójrzmy, jakiż to lekarz wypisał ci tak silny środek uspokajający.
Monika popatrzyła zdziwiona na aptekarza.
– O, pan doktor Piekarski, neurolog. To mój stary znajomy, będę musiał z nim porozmawiać.
Chłopak zaczął nerwowo się kręcić, wyraźnie unikając wzroku farmaceuty.
– To nie dla mnie! To dla mamy, bo… bo nie może spać – tłumaczył się niezdarnie.
– Czyżby? To dlaczego wystawił receptę na ciebie?
– Bo mama mnie do niego wysłała, a on się pomylił.
– Nie okłamuj mnie, chłopcze. Receptę dostałeś zapewne od swojego szkolnego kolegi, który ją wykradł ojcu. Czy wiesz, że to, co zrobiłeś, to łamanie prawa?
Chłopak próbował zabrać receptę z lady, ale Monika była szybsza. W jednej ręce trzymała receptę, a w drugiej lek. Jej oskarżycielski wzrok wyrażał dosadnie, co myśli o jego postępowaniu.
– Pieprzę cię! – krzyknął i skierował się do drzwi. Przez chwilę mocował się z nimi, a na jego twarzy malowała się wściekłość.
Nagle do uszu aptekarza dotarł zmieniony głos chłopaka.
– _Zabiję go! Tak, zrobię to! Zabij_ę _go!_
Julian Tiliański słyszał dokładnie każde słowo, wiedział jednak, że nie wypłynęły one z ust chłopaka. Znów poczuł ten dreszcz. Przebiegł przez całe jego ciało, od samego czubka głowy po palce stóp.
Boże! Znowu te głosy! Dlaczego?
Mężczyzna stał oniemiały i nie docierało do niego żadne ze słów, które wypowiadała jego młoda pracownica. Nie usłyszał też, jak za chłopakiem trzasnęły drzwi. Zareagował dopiero, gdy Monika potrząsnęła go za rękę.
– Panie Julianie! Czy wszystko w porządku? Jezu! Jaki pan blady!
Spojrzał na dziewczynę zaszokowany. Chciał ją zapytać, czy też słyszała ten głos, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. Przecież wiedział, że nikt poza nim nie mógł słyszeć niewypowiedzianych słów. Nikt, tylko on sam.
– Wszystko dobrze, moje dziecko. Po prostu zaszokowały mnie słowa tego chłopaka.
Dziewczyna spojrzała na starca niepewnym wzrokiem.
– Ale jest pan bardzo blady, pana usta są białe jak papier – powiedziała wystraszona. – Przejdźmy na zaplecze, tam usiądzie pan w fotelu.
– Nie przejmuj się mną. To ten młodzieniec mnie tak zdenerwował. Napiję się ciepłej herbaty i zaraz poczuję się lepiej.
– To gówniarz! Żeby tak oszukiwać?! – Dziewczyna była wyraźnie wzburzona. – I do tego jeszcze w taki sposób się do pana odezwał.
Aptekarz spojrzał zdziwiony na kobietę.
– Też to słyszałaś? – spytał z niedowierzaniem w głosie.
– Cała kamienica słyszała, jak się rozdarł, że pana pieprzy. O, przepraszam. Nie powinnam powtarzać jego słów.
Z niewiadomego powodu aptekarzowi ulżyło, że dziewczyna nie słyszała tego wewnętrznego głosu chłopaka.
– Czuję się zmęczony. Czy mogłabyś popracować dziś sama?
– Oczywiście, panie Julianie. Zaprowadzę pana na górę. – Dziewczyna chwyciła mężczyznę za rękę.
– Nie, ja sam – zaprotestował. – Zajmij się, proszę, apteką. Muszę jeszcze dokończyć lek, a później pójdę na górę.
Monika spojrzała na swojego szefa.
– Przecież sama mogę dokończyć ten lek – zaproponowała niepewnie.
– Powiedziałem już, że sobie poradzę.
Nie rozumiał, dlaczego wszyscy obchodzą się z nim jak z jajkiem.
– No dobrze, ale najpierw zrobię panu herbatę. No, widzę, że twarz zaczyna przyjmować normalny kolor – trajkotała. – A swoją drogą, to skąd pan wiedział, że chłopak chce wyłudzić leki?
– Oj, Moniko, Moniko. Pomyśl trochę. Młody chłopak przynosi wypisaną receptę na Xanax, już samo to powinno cię dziwić.
– Niby dlaczego?
– Bo ten chłopak mieszka tu niedaleko, często wagaruje, zrywa się z domu, stwarza problemy wychowawcze i ostatnią rzeczą, jaką by zrobił, byłoby udanie się do neurologa. Gdyby faktycznie miał brać Xanax, to wówczas z tą receptą przyszłaby jego matka i biadoliłaby, jaki to nieszczęśliwy jest jej synek. Poza tym jestem pewien, że ten chłopak eksperymentuje z narkotykami, i uważam, że jeśli ktoś na niego nie wpłynie, to źle skończy.
– No tak, pan po prostu znał chłopaka i dlatego tak łatwo go pan rozszyfrował. A swoją drogą to niezły z niego idiota, żeby przychodzić do apteki w pobliżu swojego domu.
Ledwo Monika zdążyła zaparzyć herbatę, gdy znów rozległ się dzwonek do drzwi. Aptekarz odczuł ulgę, gdy dziewczyna opuściła zaplecze apteki. Teraz chciał być sam. Wiedział już, że to powróciło. Działo się coś złego, ale jeszcze nie rozumiał co. W przypadku Chodeckiej na pewno chodziło o jej męża, który pastwił się nad nią od dłuższego czasu. Kobieta często próbowała ukryć sińce na twarzy okularami i mocnym makijażem, ale stary aptekarz wiedział, jak było naprawdę. A o co chodziło chłopakowi? Czyżby krążące plotki były prawdziwe? Jeśli tak było w rzeczywistości, to chłopak naprawdę miał problem. Co teraz?
Julian Tiliański czuł, że ogarnia go przerażenie. Nie dlatego, że głosy się znów pojawiły, ale dlatego, że nie będzie w stanie pomóc tym, którzy tego potrzebują.
ROK 1726
OMIEJOW NA TERENIE KRÓLESTWA PRUS
Pulsujący ból rozchodził się falami po jej poranionym, połamanym ciele i choć już dawno przestali ją katować, wciąż go czuła. Nienawidziła swego ciała za to, że przez nie musiała się wyrzec tego, co kocha, za to, że powiedziała wszystko, czego od niej oczekiwali, oraz za to, że drugi raz zrobiłaby to samo. Teraz leżała w lochu, rzucona przez ludzi opata, na brudnej od ekskrementów słomie. Nie będąc w stanie wykonać nawet najdrobniejszego ruchu, czekała już tylko na śmierć. Jeszcze jedna noc i uwolni się od tego obolałego ciała. Musi tylko przejść przez wielkie cierpienie – ogień – a potem będzie wolna.
Zgrzyt metalu uzmysłowił jej, że już nadszedł czas. Otworzyły się drzwi. Ktoś zbliżał się do niej powoli, ale nie widziała, kto to. Nie mogła się odwrócić, bo jej obolałe ciało odmawiało posłuszeństwa. Ten ktoś był już bardzo blisko niej. Po chwili słyszała jego szept.
– Jestem. Przyniosłem to, o co prosiłaś.
Przyszedł do niej. A więc naprawdę ją kochał.
– Na pewno chcesz, żebym to zrobił?
Próbowała otworzyć usta, ale nie miała sił. Delikatnie przekręcił jej głowę. Teraz mogła go już widzieć. Nachylił się nad nią i zaczął odgarniać z jej czoła pozlepiane potem i krwią kosmyki włosów. Zapłakał.
– Czy mi wybaczysz, że nie potrafiłem cię obronić?
Chciała mu powiedzieć, że już dawno mu wybaczyła, że rozumiała, dlaczego tak się zachował. Przecież gdyby się przyznał do kontaktów z nią, pewnie i jego spaliliby na stosie, a on musiał żyć. Tylko on słyszał głosy „zła” i tylko on mógł z nimi walczyć. Żałowała jedynie, że w porę nie zdołała mu przekazać całej swojej wiedzy o ziołach.
Do jej uszu doleciał szelest zasuszonych roślin. Spojrzała na jego dłonie. Rozcierał w nich zeschnięte ziele belladonny.
– To już – powiedział, tłumiąc szloch. – Zaraz po ciebie przyjdą.
Jego delikatne ręce po raz ostatni dotykały jej ciała. Tym razem nie dawały rozkoszy, a jedynie potęgowały ból. To nic, tak musi być. Mężczyzna wcierał rozkruszone zioła w najdelikatniejsze części ciała, nie omijając nawet posypanych solą ran. Zaczynała czuć działanie ziela. Ból powoli zanikał, a ona poczuła, że wyrastają jej skrzydła. Ze zdziwieniem stwierdziła, że nie potrzebuje już chruścianej miotły. Wzniosła się aż pod samo sklepienie lochu. Patrzyła na siebie z góry. Widziała swoje poranione i powykręcane od łamania kołem ciało. Już nie było tak piękne i powabne, ale widziała, że jemu to nie przeszkadza. Gładził to ciało, a jego łzy spływały na jej rany. Tam pod sufitem poczuła tkliwość i czułość tak wielką, że w pewnym momencie zapragnęła znów wrócić do tego ciała, ale trwało to tylko chwilę. Spojrzała na małe okienko i pofrunęła w jego kierunku. Jeszcze kawałek i była na zewnątrz. Znów była wolna. Błękitne niebo i wschodzące na nim poranne słońce znów należało tylko do niej, a ona do niego. Wielka radość niespodziewanie ogarnęła jej duszę i sprawiła, że nagle roześmiała się w głos. Nikt jednak nie słyszał tego śmiechu. Nawet on. Powróciła do okienka i spojrzała na niego. Czuła teraz to, co czuł on: ból, smutek, udrękę. Poczuła też jego ulgę, gdy dotarło do niego, że już nie musi jej chronić i gdy złowrogi głos w jego głowie zniknął bez śladu.
Mężczyzna zrozumiał, że jego ukochana odeszła, ale wciąż klęczał przy jej ciele.
– Panie, ty tu? – usłyszał za sobą głos opata.
Pospiesznie otarł wierzchem dłoni mokrą od łez twarz i odwrócił się w jego kierunku.
– Przyszedłem do wiedźmy, żeby wyciągnąć od niej, kto był jej wspólnikiem. Niestety, nie zdążyłem – odpowiedział, próbując zapanować nad drżeniem głosu.
– Ścierwo odeszło? Szkoda.
Opat nie krył swojego niezadowolenia. Mężczyzna bacznie mu się przeglądał i minęła dłuższa chwila, zanim się odezwał.
– Sam, ojcze, widziałeś wczoraj, gdy łamali ją diabelskim kołem, że nikogo nie wydała. To musiały być czary, bo żaden człowiek nie dałby rady.
Zakonnik podszedł do leżącego na słomie ciała i lubieżnym wzrokiem spojrzał na odsłoniętą pierś dziewczyny.
– Tak, to prawdziwa czarownica. Kusi diabłem nawet po śmierci – wysapał.
Mężczyzna zacisnął pięści. To przez tego spasłego lubieżnika jego ukochaną kobietę musiał spotkać tak okrutny los.
– Tak. Nawet teraz, po jej śmierci, czuć obecność diabła – powiedział, patrząc z odrazą na zakonnika, który nie spuszczał oka z obnażonego ciała kobiety.
– Teraz nie możemy jej spalić – wysapał zakonnik. – Myślę, panie, że czarownicę trzeba z kamieniem u szyi zatopić.
Mężczyzna nie powiedział już nic. Spuścił jedynie głowę, kryjąc swój gniew i rozpacz. Później, wieczorem, gdy leżał już w swoim łożu, sen nie chciał przyjść, bo myślami wciąż był przy niej. Widział jej roześmianą twarz, jej rozwiane wiatrem, jasne jak len włosy i to spojrzenie bystrych, niebieskich oczu. Ona nigdy nie patrzyła jak inne niewiasty, które to albo kusiły wzrokiem jak diabeł, albo uciekały przed męskim spojrzeniem zawstydzone. Jej wzrok był taki sam jak spojrzenie mędrca, któremu wystarczyło niewiele powiedzieć, a on już znał odpowiedź nawet na to pytanie, które jeszcze nie padło. Od pierwszego razu, gdy ujrzał ją zbierającą na łące zioła, nie mógł oderwać od niej oczu. I choć wiedział, że nie wolno mu było się z nią spotykać, to nie mógł się temu oprzeć. Tyle razy mówił, żeby nie zabierała głosu, gdy pojawią się ludzie opata. Błagał ją na kolanach, by nie szła leczyć tego spasionego zakonnika, bo wiedział, że wtedy wszyscy odkryją jej tajemnicę. Jednak nie posłuchała go. Powiedziała, że nie po to Bóg wlał w nią tę całą mądrość, żeby kryła ją przed światem. Nie potrafił jej powstrzymać i stało się to, czego najbardziej się obawiał. Tłusty zakonnik po wyzdrowieniu nie mógł znieść, że ktoś jest mądrzejszy od niego. Zaraz potem kazał nagrzać sobie święconej wody, by móc się w niej publicznie umyć przed wszystkimi zebranymi w kościele. Mył się i krzyczał, że musi wygnać z siebie szatana, którego wlała w niego diablica. Potem zabrali ją na tortury. A gdy umęczona bólem nie wytrzymała i przyznała się do praktyk nieczystych, stało się wiadomym, że nie będzie już dla niej innej drogi niż ta, która wiedzie przez stos.
– _Nie płacz nade mną, mój drogi._
Boże! Czy naprawdę to jej głos usłyszał? Poderwał się z łoża, ale niczego nie dojrzał.
– _Kochany, wysłuchaj mnie, proszę._
– To naprawdę ty? – Na próżno się rozglądał. Był sam w komnacie.
– _Ja. Mamy tylko chwilę. Musisz wziąć moje księgi. Ukryłam je w naszej chacie._
– Ale ja… – Urwał nagle. Już wiedział. Czuł, że była przy nim. Dotknęła jego policzka. Ten dotyk był delikatny jak powiew wiatru. I mimo tego, że wydawało się to niemożliwe, on wiedział, że jego ukochana jest teraz przy nim.
– _Proszę. Nic nie mów. Weź księgi z chaty._
– Ale ludzie opata zabrali już stamtąd wszystko.
– _Księgi wciąż są w chacie. Schowałam je za piecem. Są teraz twoje._
– Co mam z nimi zrobić?! – krzyknął, ale nie odpowiedziała mu. Czuł, że jego ciało ogarnia chłód. Przemieszczał się jak oszalały po komnacie, przystając co jakiś czas w wyczekiwaniu na jej dotyk. Niestety, jej już tu nie było. Zniknęła tak samo nagle, jak się pojawiła.
Kazał sługom osiodłać konia i wyruszył w podróż. Jechał do jej chaty. Do ich miejsca tajemnych schadzek. I choć nocne niebo było czarne jak smoła, on wiedział, jak jechać. A może to nie on? Może to jego ogier, który tyle razy przemierzał tę drogę, sam go teraz prowadził? Wsłuchiwał się w stukot końskich kopyt. W dali co jakiś czas pohukiwała sowa.
Zeskoczył z konia i podbiegł do drzwi. Zaskrzypiały, gdy je otwierał. Jego wzrok przyzwyczaił się już do ciemności. Podszedł do pieca. Już za pierwszym razem jego ręka odnalazła to, po co tu przyjechał.
Położył księgi na drewnianym stole i dopiero teraz zapalił mały ogarek świecy. Tej samej, którą zrobiła ona. Otworzył księgę, a jego oczom ukazały się barwne ryciny przeróżnych roślin. Znał te rośliny. Rosły na łąkach, w lesie, w polu. Usiadł na stołku i czytał opisy pod rysunkami. Teraz już wiedział, skąd wzięła się jej mądrość. Czytał z takim zapamiętaniem, że nie zwrócił uwagi na trzask łamanych gałęzi. Podniósł głowę znad ksiąg dopiero, gdy usłyszał skrzypnięcie drzwi. Tłusty zakonnik stał w nich, a na jego twarzy malował się szyderczy uśmiech.
– Czekałem na ciebie, panie. Czułem, że przybędziesz.
Wiedział, że nie ma już odwrotu. Zresztą i tak było mu wszystko jedno, bo bez niej jego życie nie miało już sensu.
Zakonnik zaczął się śmiać rechoczącym śmiechem.
– Tyle lat planowałem zabrać ci twoje dobra, a ty sam mi je dajesz. – Znów zaniósł się śmiechem. – Twoje dzieci wygnam, a ty sam spłoniesz na stosie. – Przerwał na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał. – Tylko twojej niewieście pozwolę żyć godnie. Pójdzie do zakonu.
Mężczyzna powoli się zbliżał do podekscytowanego swoją wizją opata. Dzieliła ich od siebie już tylko niewielka odległość. Ogarnięty pychą zakonnik nie zwrócił uwagi na spojrzenie mężczyzny, które mówiło wszystko.
– Ja! – Uderzył się w pierś. – Teraz ja będę panem. Ja… – Urwał nagle, chwytając się za gardło. Próbował złapać choć mały haust powietrza, ale uciekało ono przez rozciętą tchawicę, a z rozciętej tętnicy tryskała krew.
Później mężczyzna zabrał księgi, podpalił chatę i ruszył w drogę.
*
Ludzie zaczęli mówić, że pojawił się nowy zielarz. Czynił cuda i nie brał od nikogo nic za usługi. Prosił jedynie o nocleg i strawę. Zakonnika zaś szukano wiele dni. Po miesiącu, gdy nastał nowy opat, zaprzestano poszukiwań, a po Omiejowie zaczęła krążyć pogłoska, że sam szatan go zabrał, bo woda święcona, której użył do obmycia, była za gorąca. Szukano też pana, który według słów służby wyjechał w nocy w las. Jego syn nigdy nie zaprzestał poszukiwań. Nawet wtedy, gdy znalazł nad rzeką zakrwawione ubranie ojca.TERAŹNIEJSZOŚĆ
Apteka mieściła się w jednej z małych, bocznych uliczek, którymi można było dojść do wejherowskiego centrum, zwanego przez mieszkańców rynkiem. Starzy mieszkańcy pamiętali czasy, gdy w aptece poza lekami można było kupić wyrabiane przez aptekarza mydło lawendowe, specjalne cukierki ziołowe oraz różnego rodzaju nalewki i mieszanki ziołowe.
Była ósma rano, gdy dźwięk dzwonka zasygnalizował, że wszedł klient. Aptekarz akurat przygotowywał maść według starej receptury, którą stosował jeszcze jego ojciec.
– Chwileczkę! – zawołał z pomieszczenia na zapleczu. – Zaraz przyjdę!
– Proszę się nie spieszyć, panie Julianie. To ja, Maria Chodecka.
Aptekarz uśmiechnął się do siebie. Pani Maria była jedną z jego stałych klientek. Zresztą do jego apteki zwanej „Recepturką” trafiali najczęściej stali klienci. Rzadko kiedy przychodził tu ktoś obcy, nieznany staremu farmaceucie.
Julian Tiliański odłożył na półkę wielki słój z wazeliną. Umył ręce i wyszedł z zaplecza.
– Witam, pani Mario! Co panią dzisiaj do mnie sprowadza?
Kobieta nerwowo przestępowała z nogi na nogę.
– Tak gniecie mnie w brzuchu i mam te, no, jakby to powiedzieć, mam… – Spuściła głowę zawstydzona. – No, chodzi o te, no, wiatry.
Maria Chodecka była zapracowaną czterdziestodwulatką, która nie miała czasu zadbać o siebie. Pracowała jako ekspedientka w jednym z nowo wybudowanych supermarketów na obrzeżach miasta. Po pracy gnała do domu zajmować się wnukiem i nadskakiwać wiecznie niezadowolonemu mężowi. Jej podkrążone oczy, matowe włosy i blada skóra wyraźnie wskazywały, że kobieta jest przemęczona.
– Rozumiem, zaraz coś dla pani znajdę.
Aptekarz spojrzał na półkę z lekami działającymi na układ trawienny. Znalazł odpowiednie opakowanie. Już miał zaproponować preparat kobiecie, gdy zdał sobie sprawę, że cena leku jest zbyt wysoka. Wiedział, że w domu kobiety się nie przelewa. Nie, tego nie powinien jej proponować. Ludziom trzeba pomagać. To wpoił mu ojciec i to samo on starał się wpajać swojemu synowi.
– A może zioła? – zaproponował.
– Sama nie wiem. – Kobieta spojrzała na niego bezradnie.
– Ułożę dla pani mieszankę ziół na poprawę trawienia. Poza tym napiszę, jak je stosować i jakich zasad przestrzegać. Jednak najważniejsze jest to, że będą one o wiele tańsze niż lek, który mógłbym teraz pani zaproponować.
– Niech będą zioła – zdecydowała.
– Przygotuję odpowiednią mieszankę na jutro.
Aptekarz spisał na kartce dolegliwości, jakie dokuczały kobiecie. Już miał się z nią pożegnać, gdy poczuł na swojej twarzy coś jakby delikatny podmuch ciepłego wiatru. Nagle ten delikatny powiew poruszył dopiero co spisaną kartkę papieru i wzbił ją w powietrze. Kartka przez chwilę wirowała nad ladą, po czym wolnymi, kołyszącymi ruchami opadła na podłogę. Julian Tiliański patrzył jak zaczarowany na ten wirujący kawałek papieru.
– Przeciąg – stwierdziła kobieta.
– Tak, pewnie tak.
Aptekarz pochylił się, by sięgnąć po kartkę, i właśnie w tym momencie kobieta znów się odezwała. Tym razem jej głos był zmieniony i słychać w nim było napięcie.
– _Zabiję go! Nie wytrzymam! Zabiję go!_
Mężczyzna poczuł, że chłodny dreszcz przeszedł mu po plecach. Wyprostował się i zaszokowany spojrzał na kobietę.
– Słucham?! Co pani powiedziała?
– No, przeciąg – odpowiedziała zdziwiona zmianą w zachowaniu aptekarza.
– Co pani powiedziała później?! – zapytał, lecz tym razem jego głos był bardziej napastliwy.
Kobieta cofnęła się o krok od lady.
– Ale ja nic nie mówiłam – odpowiedziała płaczliwym tonem.
Aptekarz wpatrywał się przez chwilę w podłogę.
– Przepraszam, widocznie coś mi się przesłyszało. Na jutro przygotuję mieszankę ziół i stosowne zalecenia.
– To jutro będę. Muszę iść, bo spieszę się do pracy.
Maria Chodecka wycofała się pospiesznie do drzwi, zanim jednak chwyciła za klamkę, aptekarz usłyszał jeszcze jedno zdanie.
– _Zabiję go!_ – Głos kobiety zdawał się krzyczeć.
Tym razem patrzył na jej twarz i był pewien, że jej usta się nie poruszyły. Ręce opadły mu wzdłuż tułowia i znów poczuł dreszcz przebiegający przez ciało. Jego twarz pobladła, a na pomarszczonym czole pojawiły się kropelki potu. Minęło trochę czasu, zanim mężczyzna ruszył się z miejsca. Podszedł do drzwi i wywiesił na nich kartkę z informacją „ZAMKNIĘTE”. Jego ciało drżało, a serce biło w przyspieszonym rytmie. Przez tyle lat był spokój. A teraz, nie wiadomo dlaczego, to znów powróciło… Nie, nie, może to tylko przypadek. Może to nic takiego. Musi tylko odpocząć i wziąć leki. Tak! Prześpi się i do jutra wszystko się uspokoi… A co, jeśli to nie minie? Jak sobie z tym poradzi? Przecież jest za stary, aby teraz mógł coś zdziałać. Teraz to nie to samo. Próbował sobie przypomnieć, kiedy to przydarzyło się pierwszy raz.ROK 1943
Tuż po swoich siódmych urodzinach Julian pojechał z rodzicami na wieś do cioci Emilii, siostry dziadka, który zaginął przed laty. Był rok 1943, ale Julian nie miał pojęcia, czym jest wojna, chociaż słowo to słyszał nieustannie. W tamtych latach w głowie miał tylko zabawy z wiejskimi chłopcami, którym często towarzyszył podczas wypasania krów. To były beztroskie dni. Czasami tylko, gdy siedział wieczorem przy kolacji z rodzicami, czuł ich napięcie. Dopiero po latach zrozumiał ich zachowanie.
To wydarzyło się latem. Wracał do domu ciotki wraz z kolegą. Obaj przekomarzali się, który z nich rzuci dalej kamieniem, gdy Julian usłyszał głos mijającego ich mężczyzny, jednego z mieszkańców wsi.
– _Utopię go!_
Głos ten brzmiał donośnie i złowrogo. Julian przystanął wystraszony tym dziwnym brzmieniem. Mężczyzna spojrzał na Juliana i też przystanął. Przez ramię miał przerzucony szary, parciany worek.
– O! Julek! Co się tak gapisz?
Głos mężczyzny brzmiał teraz inaczej, a złowrogie i nienaturalne brzmienie gdzieś zniknęło. Oniemiały z wrażenia chłopak nie wiedział, co powiedzieć. Zareagował dopiero, gdy zniecierpliwiony kolega szarpnął go za rękaw.
– Julek, no, idziesz?!
– Idę – odpowiedział pospiesznie koledze. Już zamierzał ruszyć z miejsca, gdy znów usłyszał złowrogi głos mężczyzny.
– _Utopi_ę _go!_
Najgorsze było to, że mężczyzna wcale nie poruszał ustami. Julian zamrugał powiekami i spojrzał za nim.
– _Utopię go!_ – wołał głos.
W worku przewieszonym przez plecy mężczyzny coś się poruszyło. Chłopak stał jak sparaliżowany i nie bardzo rozumiał, co się z nim dzieje.
– No idziesz, Julek? Idziesz czy nie? – niecierpliwił się kolega, nie przestając szarpać go za rękaw.
– Nie idę. Idź sam.
– Jak nie, to nie – odparł wyraźnie urażony chłopak i pobiegł do swojej zagrody.
Julian, niewiele się zastanawiając, ruszył za mężczyzną. Coś mu mówiło, żeby zawrócił, że powinien uważać, ale to zignorował. Mężczyzna szedł drogą w dół, w kierunku rzeki i gdy doszedł do jej brzegu, wyrzucił do wody worek, a potem ruszył z powrotem do wsi. Chłopak czuł, że musi wydobyć ten worek. Bez zastanowienia wskoczył do rzeki. Gdyby go teraz zobaczyli rodzice, na pewno dostałby karę za wejście do wody. W tym momencie istniał jednak dla niego tylko unoszący się na powierzchni worek. Wchodził do rzeki coraz głębiej. Jeszcze tylko jeden krok. Trudno mu było utrzymać się na nogach, ale on się nie poddawał, walcząc z napierającą wodą. Tak! Trzymał worek! Odwrócił się, by wyjść na brzeg, gdy nagle wartki nurt podciął mu nogi. Jego głowa znalazła się pod wodą. Wierzgał nogami zdezorientowany, szukając oparcia w dnie.
Nie wiadomo, jak by się potoczyły losy małego Juliana, gdyby nie czyjeś silne ręce.
– Co ty tu robisz?! – usłyszał rozzłoszczony głos ojca. – Mówiłem tyle razy, abyś nie zbliżał się do rzeki.
– Tato, ja musiałem – próbował wytłumaczyć ojcu.
– Co ty masz w tym worku?!
Dopiero teraz Julian zauważył, że w ręku wciąż ściska zawiązany koniec worka.
– Ja, jja… nic.
Ojciec Juliana wyjął mu worek z ręki i rozsupłał go. W środku znajdował się mały szczeniak. Sierść miał zmoczoną i popiskiwał cichutko. Julian wyjął malca z worka.
Oboje – on i pies – wyglądali teraz żałośnie.
– Tato! Pozwól mi go zatrzymać. To ja go wyłowiłem z wody.
Ojciec Juliana stał zdezorientowany, nie wiedząc, co zrobić. Miał świadomość, że powinien skarcić syna za złamanie zakazu. Rozumiał jednocześnie, że to, co zrobił chłopak, było godne pochwały. Dobrze wszak, że w porę zauważył, jak Julian podąża za jednym z mieszkańców wsi. Ruszył za synem z czystej ciekawości, nie podejrzewając niczego złego. Dopiero gdy zobaczył, jak jego syn wchodzi do wody, zrozumiał, jakie grozi mu niebezpieczeństwo. Biegł drogą w dół rzeki, bojąc się wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk. Wiedział, że jeśli syn wykona jeden fałszywy ruch, wartki nurt rzeki porwie go. Gdyby nie zdążył na czas, chłopak mógłby utopić się wraz z tym psiakiem.
– Idziemy do domu, tam porozmawiamy!
– Tato, a on? – Wskazał na szczeniaka.
– Będziesz mógł go zatrzymać, jeśli ciocia pozwoli.
– Hura!
Julian zaczął skakać radośnie, bo wiedział, że ciotka zrobi dla niego wszystko. Sama nie miała własnych dzieci, a Juliana traktowała jak syna. Zresztą tak samo podchodził do niego wujek.
– Nazwę go Ciapek! – Chłopak skakał radośnie, szczęśliwy, że stał się właścicielem szczeniaka. Zupełnie wyleciało mu już z głowy, jak dowiedział się o tym, że psiak znajduje się w worku.
Przypomniał sobie o tym dopiero wieczorem, gdy ojciec wypytywał go o to, dlaczego poszedł za tamtym mężczyzną.
– Usłyszałem go – odpowiedział wówczas tacie.
– Jak to usłyszałeś go? Powiedział ci, że chce utopić psa?
– No, tak, ale on powiedział to jakby nie do mnie. – Julian nie bardzo wiedział, jak ma to ojcu wytłumaczyć.
– Synu, powiedz mi szczerze: skąd wiedziałeś, że ten człowiek chce utopić psa? Czyżbyś podsłuchiwał dorosłych? – Spojrzenie ojca nie wróżyło niczego dobrego.
– Nie, tato! On przechodził obok mnie i usłyszałem.
– Co dokładnie usłyszałeś?
– Powiedział: „Utopię go”.
– Powiedział to do ciebie?
– Nie, on… on nie wiedział, że to słyszę. On chyba o tym tylko pomyślał.
W tym momencie stało się coś dziwnego. Ciotka Emilia upuściła nagle na podłogę porcelanowy talerz z ciastkami. Julian zobaczył, że jej twarz zrobiła się blada. Wszyscy jakoś tak dziwnie zamilkli. Później żadne z rodziców nie wracało do tego tematu.
Tamtego lata stało się coś jeszcze. Przestał być dla cioci tylko małym chłopcem, a stał się przyjacielem. Prowadziła z nim często poważne rozmowy. To ona powiedziała mu, że nie jest jedynym w rodzinie, który słyszy złe myśli. Podobno to samo miał jego dziadek, który zaginął przed laty w niewyjaśnionych okolicznościach.
Wtedy jeszcze nie wiedział, że głosy to będzie jego piętno i że będzie je słyszał tak długo, dopóki sam nie rozwiąże danego problemu.TERAŹNIEJSZOŚĆ
Obudził go natarczywy dźwięk dzwoniącego telefonu. Spojrzał na zegar. Dobiegała dwunasta. Dopiero po chwili dotarło do niego, że zasnął w fotelu na zapleczu apteki. Zanim podszedł do telefonu, ten umilkł. Aptekarz zdążył jeszcze dostrzec, że dzwonił jego syn. Piotr.
– Dzwoniłeś do mnie, synu?
– Tato, co się dzieje?! Od godziny do ciebie wydzwaniam!
– Wszystko w porządku. – Julian Tiliański starał się uspokoić syna.
– Tato, wiesz, że się martwię. Kasia postanowiła do ciebie przyjechać. Chce spędzić u ciebie wakacje i pomóc ci w sklepie.
– To nie sklep, tylko apteka. – Aptekarz obruszył się, choć z drugiej strony informacja o przyjeździe wnuczki bardzo go ucieszyła.
– Przepraszam, tato. A jak się sprawuje nowa pomocnica?
– Bardzo dobrze.
Celowo zataił przed synem, że kobieta często bierze wolne, by zająć się dzieckiem.
– A tak poza tym wszystko w porządku?
– Nie musisz mnie kontrolować na każdym kroku. Poradzę sobie. – Julian Tiliański był niezadowolony. Kochał syna, ale ta jego nadopiekuńczość coraz bardziej mu ciążyła.
– Wiem, wiem. Sprawdzam tylko, czy czegoś ci nie potrzeba.
– Jak będę czegoś potrzebował, to sam zadzwonię. Kiedy Kasia przyjedzie?
– Mówiła coś o poniedziałku, ale pewnie jeszcze się do ciebie odezwie.
– No dobrze. Wiesz, muszę już kończyć, klienci czekają.
– Czy na pewno wszystko w porządku? – W głosie Piotra słychać było nutkę niepokoju.
– Przecież już ci mówiłem, że tak. Do usłyszenia.
Aptekarz odłożył słuchawkę, a jego stara, pomarszczona dłoń zaczęła drżeć. Znów powróciły myśli o tym, co się wydarzyło. Bał się tego. Jeżeli syn się zorientuje, że z jego umysłem jest coś nie tak, nie odpuści i zabierze go stąd do siebie. Tego stary aptekarz nie chciał. Nie chciał przenosić się do Gdańska. Nie chciał mieszkać w domu syna, bo tam każdy kąt był dla niego obcy. Tak naprawdę najlepiej czuł się w swojej aptece i w starym mieszkaniu, które mieściło się dokładnie nad nią. To było mieszkanie, w którym się wychował i w którym wychował Piotra. Poza tym chodziło jeszcze o jego Wejherowo – miasto, w którym znał każdy kąt i zakamarek. I mimo tego, że zmieniło się ono przez te wszystkie lata, wciąż był nim zachwycony. Do rynku miał stąd zaledwie kilka kroków. Uwielbiał siadać na jednej z ławek i rozkoszować się całą gamą ulicznych dźwięków, a najbardziej lubił obserwować przechodzących ludzi. Miał już siedemdziesiąt siedem lat i od kiedy zmarła jego żona, obserwowanie ludzkich reakcji stało się jego jedyną rozrywką.
Kontakty z synem były poprawne, ale nie było między nimi tej tajemnej nici porozumienia. Piotr po ukończeniu architektury na Politechnice Gdańskiej pozostał na uczelni i robił karierę naukową. Z każdym rokiem coraz bardziej oddalał się od niego.
Jest jeszcze wnuczka – Kasia. To właśnie ona czyniła jego szare życie jaśniejszym. Tylko rok i ukończy farmację, a wtedy będzie mogła całkowicie zająć się apteką. Od dziecka oswajał ją z roślinami i pokazywał, że jest w nich coś więcej. Kasia już jako mała dziewczynka znała miejsca, gdzie rosną zioła, i umiała je stosować. Mając siedem lat, wiedziała, że korę wierzby stosowano w leczeniu przeziębienia i grypy, że liście brzozy działały moczopędnie, a korzeniami pierwiosnka leczono kiedyś choroby płuc. Sam ją tego nauczył i był to jego powód do dumy. Zaczęło się niewinnie – od zabawy w „rośliny”. Zasady zabawy były proste. Najwięcej punktów zdobywał ten, kto potrafił odgadnąć nazwę wylosowanej przypadkowo rośliny i podać, na jakie schorzenie można ją stosować. A najważniejsze było to, że przegrany stawiał wygranemu ciastka w ulubionej cukierni. To były wspaniałe czasy.
W tych wspólnych zabawach uczestniczyła też Jadwiga, jego ukochana żona, też farmaceutka. Była jego największym przyjacielem i powiernikiem, gdy cierpiał, walcząc ze złem. Poza jego matką i ciotką tylko ona znała jego tajemnicę o głosach. To z nią dzielił się swoimi obawami i wątpliwościami i to ona pierwsza się dowiadywała, że znów się zaczęło. Teraz już nie miał komu się zwierzyć. Był sam, zupełnie sam, a po tym, co „usłyszał” od Marii Chodeckiej, wiedział, że przyjdzie mu stoczyć kolejną bitwę. Czy da radę?
Nagle z rozmyślań wyrwał go dzwonek do drzwi apteki. Spojrzał na zegarek. To Monika, nowa farmaceutka, którą zatrudnił w aptece.
– Jestem, panie Julianie! Przyszłam o godzinę wcześniej, bo Maciuś ma nową opiekunkę.
Dziewczyna samotnie wychowywała syna. Aptekarz nigdy nie pytał nowej pomocnicy, kim był ojciec chłopca. I choć nie bardzo rozumiał te nowe zwyczaje panujące wśród młodych ludzi, zdążył już do nich przywyknąć. Za jego czasów samotna matka wychowująca dziecko była tematem plotek. Niedawno Kasia powiedziała mu, że teraz to taka moda. Podobno takie kobiety nazywają „singielkami”.
– Jestem na zapleczu! – zawołał.
– Tak, wiem, wiem – odpowiedziała, stając w drzwiach zaplecza. – Panie Julianie, czy ta maść dla Nowaka jest już zrobiona? Czy może sama mam ją przygotować?
Maść dla Nowaka! Przerwał pracę nad nią, gdy przyszła Chodecka.
– Za pół godziny będzie gotowa – odpowiedział kobiecie. – Co u Maciusia?
– Och, dokazuje i wszędzie go pełno. Nie wiem, skąd on ma tyle energii. A najgorsze jest to, że bardzo wcześnie się budzi. Czasami skacze po mnie, a ja nie jestem w stanie ruszyć ani ręką, ani nogą – wyznała.
– Dzieci już tak mają. Nie przejmuj się, z czasem będzie lepiej.
Ich rozmowę przerwał kolejny dźwięk dzwonka. W drzwiach stanął młody chłopak. Aptekarz znał go z widzenia. Chłopak był synem sąsiadki mieszkającej w domu obok jego apteki. Miał szesnaście lat i przysparzał rodzicom wiele kłopotów wychowawczych.
Chłopak położył na ladzie receptę. Monika odczytała ją i po chwili przyniosła dwa opakowania leku.
– Dla kogo ten lek? – zapytał aptekarz.
– Dla mnie, bo co? – burknął chłopak.
– Spójrzmy, jakiż to lekarz wypisał ci tak silny środek uspokajający.
Monika popatrzyła zdziwiona na aptekarza.
– O, pan doktor Piekarski, neurolog. To mój stary znajomy, będę musiał z nim porozmawiać.
Chłopak zaczął nerwowo się kręcić, wyraźnie unikając wzroku farmaceuty.
– To nie dla mnie! To dla mamy, bo… bo nie może spać – tłumaczył się niezdarnie.
– Czyżby? To dlaczego wystawił receptę na ciebie?
– Bo mama mnie do niego wysłała, a on się pomylił.
– Nie okłamuj mnie, chłopcze. Receptę dostałeś zapewne od swojego szkolnego kolegi, który ją wykradł ojcu. Czy wiesz, że to, co zrobiłeś, to łamanie prawa?
Chłopak próbował zabrać receptę z lady, ale Monika była szybsza. W jednej ręce trzymała receptę, a w drugiej lek. Jej oskarżycielski wzrok wyrażał dosadnie, co myśli o jego postępowaniu.
– Pieprzę cię! – krzyknął i skierował się do drzwi. Przez chwilę mocował się z nimi, a na jego twarzy malowała się wściekłość.
Nagle do uszu aptekarza dotarł zmieniony głos chłopaka.
– _Zabiję go! Tak, zrobię to! Zabij_ę _go!_
Julian Tiliański słyszał dokładnie każde słowo, wiedział jednak, że nie wypłynęły one z ust chłopaka. Znów poczuł ten dreszcz. Przebiegł przez całe jego ciało, od samego czubka głowy po palce stóp.
Boże! Znowu te głosy! Dlaczego?
Mężczyzna stał oniemiały i nie docierało do niego żadne ze słów, które wypowiadała jego młoda pracownica. Nie usłyszał też, jak za chłopakiem trzasnęły drzwi. Zareagował dopiero, gdy Monika potrząsnęła go za rękę.
– Panie Julianie! Czy wszystko w porządku? Jezu! Jaki pan blady!
Spojrzał na dziewczynę zaszokowany. Chciał ją zapytać, czy też słyszała ten głos, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. Przecież wiedział, że nikt poza nim nie mógł słyszeć niewypowiedzianych słów. Nikt, tylko on sam.
– Wszystko dobrze, moje dziecko. Po prostu zaszokowały mnie słowa tego chłopaka.
Dziewczyna spojrzała na starca niepewnym wzrokiem.
– Ale jest pan bardzo blady, pana usta są białe jak papier – powiedziała wystraszona. – Przejdźmy na zaplecze, tam usiądzie pan w fotelu.
– Nie przejmuj się mną. To ten młodzieniec mnie tak zdenerwował. Napiję się ciepłej herbaty i zaraz poczuję się lepiej.
– To gówniarz! Żeby tak oszukiwać?! – Dziewczyna była wyraźnie wzburzona. – I do tego jeszcze w taki sposób się do pana odezwał.
Aptekarz spojrzał zdziwiony na kobietę.
– Też to słyszałaś? – spytał z niedowierzaniem w głosie.
– Cała kamienica słyszała, jak się rozdarł, że pana pieprzy. O, przepraszam. Nie powinnam powtarzać jego słów.
Z niewiadomego powodu aptekarzowi ulżyło, że dziewczyna nie słyszała tego wewnętrznego głosu chłopaka.
– Czuję się zmęczony. Czy mogłabyś popracować dziś sama?
– Oczywiście, panie Julianie. Zaprowadzę pana na górę. – Dziewczyna chwyciła mężczyznę za rękę.
– Nie, ja sam – zaprotestował. – Zajmij się, proszę, apteką. Muszę jeszcze dokończyć lek, a później pójdę na górę.
Monika spojrzała na swojego szefa.
– Przecież sama mogę dokończyć ten lek – zaproponowała niepewnie.
– Powiedziałem już, że sobie poradzę.
Nie rozumiał, dlaczego wszyscy obchodzą się z nim jak z jajkiem.
– No dobrze, ale najpierw zrobię panu herbatę. No, widzę, że twarz zaczyna przyjmować normalny kolor – trajkotała. – A swoją drogą, to skąd pan wiedział, że chłopak chce wyłudzić leki?
– Oj, Moniko, Moniko. Pomyśl trochę. Młody chłopak przynosi wypisaną receptę na Xanax, już samo to powinno cię dziwić.
– Niby dlaczego?
– Bo ten chłopak mieszka tu niedaleko, często wagaruje, zrywa się z domu, stwarza problemy wychowawcze i ostatnią rzeczą, jaką by zrobił, byłoby udanie się do neurologa. Gdyby faktycznie miał brać Xanax, to wówczas z tą receptą przyszłaby jego matka i biadoliłaby, jaki to nieszczęśliwy jest jej synek. Poza tym jestem pewien, że ten chłopak eksperymentuje z narkotykami, i uważam, że jeśli ktoś na niego nie wpłynie, to źle skończy.
– No tak, pan po prostu znał chłopaka i dlatego tak łatwo go pan rozszyfrował. A swoją drogą to niezły z niego idiota, żeby przychodzić do apteki w pobliżu swojego domu.
Ledwo Monika zdążyła zaparzyć herbatę, gdy znów rozległ się dzwonek do drzwi. Aptekarz odczuł ulgę, gdy dziewczyna opuściła zaplecze apteki. Teraz chciał być sam. Wiedział już, że to powróciło. Działo się coś złego, ale jeszcze nie rozumiał co. W przypadku Chodeckiej na pewno chodziło o jej męża, który pastwił się nad nią od dłuższego czasu. Kobieta często próbowała ukryć sińce na twarzy okularami i mocnym makijażem, ale stary aptekarz wiedział, jak było naprawdę. A o co chodziło chłopakowi? Czyżby krążące plotki były prawdziwe? Jeśli tak było w rzeczywistości, to chłopak naprawdę miał problem. Co teraz?
Julian Tiliański czuł, że ogarnia go przerażenie. Nie dlatego, że głosy się znów pojawiły, ale dlatego, że nie będzie w stanie pomóc tym, którzy tego potrzebują.
więcej..