- W empik go
Arabska żona - ebook
Arabska żona - ebook
Wstrząsająca historia Polki, która poślubiła muzułmanina.
Kiedy Dorota, uczennica szkoły średniej, poznaje Ahmeda, zakochuje się w nim bez pamięci. Jej najbliższe otoczenie nie kryje swojego negatywnego nastawienia do tego związku, mimo to młodzi spotykają się dalej – dziewczyna zachodzi w ciążę, w końcu biorą ślub. Po pewnym czasie wyjeżdżają do jego rodzinnej Libii. Tam ukochany pokazuje swoje prawdziwe oblicze - znika na całe dnie z domu, jest chorobliwie zazdrosny, nie stroni od rękoczynów. Dorota, zaślepiona miłością, nie zdaje sobie sprawy, że mąż jest zagrożeniem dla niej i jej córeczek. Orientuje się niestety, kiedy jest już za późno.
"Arabska żona" to rezultat ponad dwudziestoletnich kontaktów pisarki z krajami muzułmańskimi, efekt studiów i badań, doświadczeń własnych oraz zasłyszanych opowieści. Autorka połączyła w tej powieści wiele ludzkich historii, które przetworzyła na fikcję literacką.
Tanya Valko to pseudonim absolwentki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Była nauczycielką w Szkole Polskiej w Trypolisie w Libii, następnie asystentką Ambasadora RP, obecnie mieszka w Arabii Saudyjskiej. Jest autorką książek o Libii: Libia od kuchni, Życie codzienne w Trypolisie oraz Sahara - ocean ciszy. Jej zainteresowania zdrowym stylem życia zaowocowały książkami: Dość odchudzania - czas na dietę i Nowoczesna książka kucharska. Arabska żona to jej debiut powieściowy.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8234-823-1 |
Rozmiar pliku: | 607 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stoję na pokładzie kontenerowca, trzymając się metalowej barierki. Cała dygoczę. Serce chce mi wyskoczyć z piersi, czuję je w skroniach, uszach, a nawet w mięśniach na całym ciele. Jeszcze chwila, a zacznę szczękać zębami, choć jest piękna orientalna zima i temperatura na pewno nie niższa niż dwanaście stopni. Malutka Daria obejmuje mnie mocno za nogi, wtulając twarz w fałdy obszernego starego płaszcza. W końcu udało się uciec z piekła.
– Mami – chudzina szepcze żałośnie, ściskając mnie jeszcze mocniej.
Podnosi główkę i spogląda na mnie zapuchniętymi od płaczu oczkami. Maleńkie usta drżą i wyginają się w podkówkę. Chwytam jej zimne paluszki w swoje dłonie i usiłuję ogrzać oraz przelać spokój, którego samej mi brakuje, w jej roztrzęsione i trzepoczące jak ptak małe serduszko.
– Już dobrze, córuniu, teraz wszystko będzie dobrze – mówię, nie do końca będąc o tym przekonana.
Wytężam wzrok, usiłując wypatrzyć coś na oddalającym się lądzie. Wieczorna mgiełka opada na wybrzeże i spowija minarety i kopuły meczetów różowym szalem. Płaskie dachy domów odbijają czerwone promienie słońca. Doskonale wiem, że za minutę, może dwie, ogromna bordowa kula zanurzy się w morzu i wszystko pokryje czarny jak sadza mrok. To już koniec, jestem bezpieczna.
Nieoczekiwanie ogarnia mnie straszliwa boleść, a rozpacz wyciska łzy cichutko spływające po zapadniętych policzkach. Wiem, że powinnam się cieszyć, bo w końcu jestem wolna. O to walczyłam, o to drapałam pazurami, narażając własne życie, lecz nie wyszło zupełnie tak, jak chciałam. Teraz, gdy jest już po wszystkim, boję się tylko jednego – że nigdy więcej jej nie zobaczę. Najgorsze jest to, że jeszcze będę musiała tutaj wrócić. Nagle zrywa się wiatr od lądu, niosąc ze sobą odurzającą woń jaśminu, zapach rozgrzanych murów i pyłu unoszącego się w powietrzu. Zamykam oczy i poddaję się uspokajającemu kołysaniu statku, który unosi mnie w nieznaną, ale na pewno lepszą przyszłość.Urodziny
W końcu mam te upragnione osiemnaście lat i nikt, ale to nikt, nawet moja despotyczna mamuśka nie zmusi mnie do powrotu do domu o dziesiątej wieczorem. Nie może mi już zabronić wyjścia na dyskotekę czy do pubu. Och, pamiętam ostatniego sylwestra! Jak zawsze tragedia. Możliwość zabawy z kuzynkami w domu ciotki pod okiem dorosłych. „Dobrze się bawicie, dziewczynki? Tylko nie rozrabiajcie za bardzo! A co tutaj robi to wino? Kto je przyniósł?”. Boże! Coroczny koszmar.
Mama nazywa mnie księżniczką, kwiatuszkiem, koteczkiem i swoim ukochanym skarbem. Twierdzi, że nie pozwoli mnie skrzywdzić żadnemu facetowi. Ale czy mnie musi spotkać to samo co ją? Mój ojciec złamał jej serce i zrujnował życie, co wcale nie oznacza, że wszyscy mężczyźni są podli. Miała pecha. A poza tym głupio postępowała, dawała się oszukiwać, pozwalała na wszystko. Ja sobie to zupełnie inaczej urządzę. Będę księżniczką i wybrany przeze mnie królewicz będzie mnie musiał przez cały czas zdobywać i adorować, bez wytchnienia, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Będzie przynosił kwiaty, obsypywał mnie prezentami, będzie szarmancki, elegancki, cudowny i będzie mnie kooooochał na zabój.
Prawdę powiedziawszy, jeszcze nie trafiłam na moją drugą połowę. To nie takie proste, wiem o tym. I nigdzie mi się nie spieszy. Przecież mam dopiero osiemnaście lat.
Urodziny świętuję w najlepszym pubie w mieście – może coś się wydarzy?! Jedno jest pewne – będę tańczyć do rana, pić najlepsze wino i palić papierosy, choć nie robię tego często i w zasadzie nie lubię, ale w końcu jestem dorosła!
Ktoś by powiedział: pub jak pub. Ale jak mi się tutaj podoba! Dotąd nie chodziłam po takich miejscach. Pulsujące światła i lasery śmigające po ścianach oślepiają i powodują kolorowy zawrót głowy. Muzyka gra tak głośno, że nie tylko nie da się rozmawiać, ale nawet nie słyszę własnych myśli ani bicia serca. W środku dudni mi jedynie techno: łup, łup, łup. To jest to! Ja i moje dwie najlepsze psiapsióły z klasy z chłopakami patrzymy na siebie porozumiewawczo – ale czad! Drogę do baru torujemy sobie łokciami. Stoimy na palcach i chwytamy, co dają. W końcu mamy wszystko, czego nam trzeba, i rzucamy się na ostatni wolny stolik. Krzyczymy, aby się usłyszeć, lecz nic z tego nie wychodzi i w końcu po paru łykach pokazujemy sobie na migi, że chyba dobrze by było wyjść na parkiet. Szaleństwo, po paru minutach spływam potem. W sumie nie lubię takich tłumów – wszyscy się o siebie obijają, a taniec polega na gibaniu się w miejscu. Po chwili zaczynam przepychać się w stronę naszego stolika. Oczywiście obsiadła go już inna grupa, po piwie nie ma śladu, a butelka wina wyparowała. Bezradnie rozglądam się dookoła. Moje towarzystwo świetnie się bawi we własnym gronie, a ja czuję się jak piąte koło u wozu. Zresztą jak zawsze.
Do jasnej cholery, to są w końcu moje urodziny i głupio byłoby zmyć się na samym początku imprezy. Muszę wytrzymać przynajmniej do dwunastej. Ciężko wzdycham i zaczynam podpierać ściany. Nachodzą mnie czarne myśli. Ze mną zawsze tak jest – dążę do czegoś, często po trupach, a kiedy już mam to w garści, okazuje się, że jest do bani. Bramkarze wpuszczają grupy wrzeszczącej młodzieży, która chce tylko zabawy, tańca, alkoholu, seksu, prochów i Bóg raczy wiedzieć czego jeszcze. Aż się boję, bo dotąd nie spotykałam się z takimi ludźmi. W zasadzie z nikim się nie zadawałam, większość czasu spędzając z mamą, a jak koleżanki, to u nas w domu albo w cukierni w pobliżu szkoły. W co ja się wpakowałam?!
– Mała, chcesz działeczkę? Coś widzę spięta jesteś. – Wyżelowany brunet chwyta mnie za ramię.
– Spadaj! – obruszam się. – Czy ja wyglądam na ćpunkę?!
– Tu nikt nie jest ćpunem, a wszyscy biorą. To może jakiś proszeczek na rozluźnienie, co, lodowa królewno?
Obracam się na pięcie i wpadam między tańczących. Z dwojga złego tutaj jest bezpieczniej. Nie mam pojęcia, gdzie podziała się grupa zaproszonych przeze mnie kumpli. Rozglądam się, stojąc na palcach, ale nikogo nie widzę. Po prostu mnie olali – jak miło. W tym cholernym pubie jest duszno, parno i śmierdzi papierosami. Tak marzyłam o tym wyjściu, a teraz chcę stąd po prostu uciec.
W końcu zbliża się dwunasta. Jeszcze tylko wypiję przy barze szklankę zimnej wody i zmykam. Klejącą się ręką wycieram pot z czoła. Mogliby otworzyć jakieś okno. Chcę wziąć prysznic, zmyć z siebie cały ten gnój. Też mi urodziny! Dobrze przynajmniej, że napaleni samcy przestali ślinić się na mój widok. Zamroczeni od gorzały i prochów nie zwracają już na nic uwagi albo wybrali sobie łatwiejszy towar. A jest w czym przebierać. Dosłownie do wyboru do koloru, włącznie z upodobaniami. Dziewczyny mają rajstopy, tak zwane burdelówki, koniecznie w czarnym kolorze, a faceci obcisłe siatkowe T-shirty. Na ramionach, plecach, tyłkach lub nogach mają mniejsze lub większe dziary. Wyglądają jak papugi ze zwariowanej ptaszarni. Spadam stąd. Nagle czuję na sobie czyjś wzrok. Nie... Dość wrażeń jak na jeden wieczór!
W końcu go zauważam. Siedzi w kącie przy barze, częściowo zasłonięty przez sterty wiszących kieliszków i kufli na piwo. Nieśmiało uśmiecha się do mnie. Czy to możliwe, żeby ktoś w tej tancbudzie nie był nachalny i chamski?! Jest jakiś inny. Nie wiem, na czym to polega, ale coś mnie zatrzymuje i każe zostać jeszcze chwilkę. Taki beznadziejny wieczór, może przynajmniej końcówka będzie sympatyczna.
– Jedno czerwone, proszę – szybko zamawiam wino u barmana, bo przecież nie mogę tak stać i się na niego gapić. Zapalam papierosa, jakby nie dość było tutaj dymu, ale nie wiem, co zrobić z rękami.
Mężczyzna przy barze ma dziwne oczy. Nawet nie można powiedzieć, że czarne – są roziskrzone, jak płonące węgle w piecu. To jakiś Włoch albo Latynos?
Wstaje. Czyżby chciał wyjść?! Jednak nie. Idzie w moim kierunku. Nie mogę oddychać.
– Cieść! – przystojny mężczyzna, mówiący z dziwnym akcentem, usiłuje przekrzyczeć muzykę. Miałam rację, to cudzoziemiec!
– Hi! – odpowiadam zakłopotana, czerwieniąc się po same uszy i spuszczając wzrok. Angielskiego, wprawdzie niezbyt pilnie, ale uczę się w końcu od dziecka.
– Nie nuziś sie? – pyta.
– No... tak trochę. W sumie to już się zmywam.
– A sama jest?
Oj sama, sama, mówię w duszy i wzdycham żałośnie.
– Zgubiłam towarzystwo – odpowiadam półgębkiem. – Kumple... tam, gdzieś...
Uśmiecha się. Nie od ucha do ucha, tylko tak jakoś elegancko. Wszystko w nim jest jak spod igły, jakby z innej bajki, a dochodzi przecież północ, jesteśmy w zadymionym, obskurnym pubie, wokół rozwrzeszczane grupy oszołomów skaczących po parkiecie.
– Mogę odprowazić? – pyta cicho po chwili. – Oj, zapomniałem. Mam na imię Ahmed. Ahmed Salimi.
– A ja myślałam, że jesteś Włochem – wzdycham trochę zawiedziona.
– Niestety, nie – mówi z przekąsem. – Tylko Arabem i tylko Libijczykiem.
– Nie chciałam cię obrazić – odpowiadam szybko. – Ja po prostu inaczej sobie wyobrażałam Araba. Wiesz, tak jak w książkach, telewizji. Nigdy tam nie byłam...
– Z Baśni tysiąca i jednej nocy i szkolnych podręczników o średniowiecznych podbojach? Obrazek szalonego jeźdźca na koniu z turbanem na głowie i kindżałem w dłoni? Trochę się zmieniło od tego czasu – słyszę urazę w jego głosie. – A może jakiś bardziej współczesny wizerunek?
– Ja nie interesuję się polityką – próbuję go uspokoić. – To wszystko takie gadanie dla sensacji. Mnie to w ogóle nie obchodzi. – Zapanowuje nieprzyjemne milczenie. – A czy Beduini w białych sukienkach nadal jeżdżą po pustyni na wielbłądach? Czy już wymarli? – próbuję powiedzieć coś zabawnego dla rozładowania atmosfery.
– Moje dziecko – mówi z bardzo poważną miną, nachylając się i szepcząc mi prosto do ucha. – U nas beduini mają mercedesy i namioty wielkości willi, a do ich masztów montują anteny satelitarne.
Patrzę na niego zaskoczona.
– Ściemniasz – wybucham nerwowym, niepohamowanym śmiechem.
On, nadal poważny, taksuje mnie wzrokiem. W kącikach jego oczu widzę jakieś błyski, lecz nie potrafię ich rozszyfrować. Trochę się boję. Chyba odrobinę przesadziłam. A jeśli on jest...
Ahmed śmieje się na całe gardło.
– Ale tak naprawdę jest – mówi. – Co kraj, to obyczaj.
– Ja jestem Dorota, ale mówią na mnie Dot – przedstawiam się, oddychając z ulgą.
Podajemy sobie dłonie. Jaką on ma delikatną skórę. Paniczyk z namiotu, jeżdżący białym mercedesem, albo lepiej srebrnym, srebrny metalik.
– Teraz, jak już się znamy, możesz mnie odprowadzić – łaskawie pozwalam. – Prawdę powiedziawszy, nie podoba mi się ten lokal. – Zaciskając wargi i marszcząc nos, robię głupią minę i ze śmiechem wybiegam na świeże powietrze.
Droga do domu jest wyjątkowo długa. Mój blok znajduje się dwie przecznice od pubu, ale my idziemy na „wydłużone skróty”. Jest cudownie. Odprowadzanie trwa do białego rana. Mamy sobie tyle do powiedzenia, że jedno drugiego nie chce dopuścić do głosu. Przekrzykujemy się, szturchamy łokciami i zachowujemy jak para wariatów. A co najdziwniejsze, wydaje mi się, jakbym go znała od zawsze. On coś zaczyna mówić, ja kończę, i na odwrót. Dwa różne kraje, dwie różne kultury, a jednak jesteśmy tacy podobni. Najważniejsze, że nie ma żadnego obłapiania i buziaków. Ahmed nawet nie próbuje i sądzę, że jest to oznaka szacunku. Tak trzymać! Nad ranem padam ze zmęczenia. Już tak przyzwyczaiłam się do jego śmiesznej polskiej wymowy, że sama mówię mu na pożegnanie: „Cieść Ahmed”.