- W empik go
Aremil Iluzjonistów: Sequel. Rozbłysk - ebook
Aremil Iluzjonistów: Sequel. Rozbłysk - ebook
Iluzja wymarła przed czterystu laty. Przypadkowy incydent w kolonii Minacory uruchamia machinę zdarzeń, które burzą uporządkowane życie Tayany – czeladniczki garncarskiej. Splot wydarzeń sprawia, że dziewczyna przystaje do Syndykatu – potężnej organizacji przestępczej, dążącej do odrodzenia iluzji. Decydując się na współpracę z kartelem, Tayana wyrusza w niebezpieczną misję w poszukiwaniu zaginionego Miasta Pogan, mając za towarzysza jedynie zdrajcę, którego słowom nie może ufać.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-949381-5-4 |
Rozmiar pliku: | 5,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kolonia Kuryku
Pewnego dnia się stąd wyrwę – powtarzał do uporu, aż nikt inny w całej kolonii nie chciał go słuchać poza nią. Lubiła tę jego paplaninę, chociaż wygadywał niestworzone bzdury. Z kolonii nie dało się uciec. Jeśli tutaj trafiłeś, to byłeś jednym z wielu wygnańców, renegatów żyjących poza prawem, z dala od miejskiej społeczności. Nie miałeś szans na powrót do ludzi. Mieszkałeś na marginesie i byłeś naznaczony. Dlatego zawsze skrycie śmiała się z niego, gdy wygadywał takie głupoty.
– Znajdę kolebkę iluzji – obiecywał innym razem, a w jego głosie słuchać było pewność siebie. On naprawdę w to wierzył w sposób dla niej niepojęty. – Przywrócę iluzję i świat wróci do starego porządku – powtarzał bez końca.
Z czasem pokochała to jego niedorzeczne marzenie tak mocno, jakby stało się ono jej własnym. W całej kolonii jedynie on tak naprawdę wierzył, że można coś zmienić. Dlatego szukała jego towarzystwa, spędzała z nim czas, aż w końcu pokochała to marzenie.
W głębi ducha wiedziała jednak, że jest ono nierealnym, słodkim kłamstwem, które pozwalało im obojgu przeżyć kolejny pełen ciężkiej pracy dzień w kolonii. Niczym nie różniło się ono od udawania, że sypią cukier na pozbawione smaku twarde ciastka. Jednak mimo to pozwoliła się uwieść temu złudnemu marzeniu o przywróceniu iluzji.
Prosiła go więc o kolejną opowieść o iluzjonistach, o dawnym porządku liderów, chociaż dobrze wiedziała, że to iluzjoniści wywołali Wielki Bunt, zamordowali ostatniego lidera i sprawili, że ich świat wyglądał tak żałośnie, jak teraz.
– To nie byli prawdziwi iluzjoniści – poprawiał ją zaraz. – Tylko beztalencia. Wywołali bunt, bo chcieli być stawiani na równi z utalentowanymi.
Potem zaś, wśród ciemnej nocy, opowiadał jej historie o iluzjonistach-bohaterach, którzy byli nieskazitelnie czyści, walczyli zawsze w imię prawdy, bronili niewinnych i dokonywali niemożliwych czynów. Opowiadał jej o iluzji, ich największej broni, dzięki której byli niepokonani i mogli za jej pomocą zmieniać świat. Przywoływał historie, które poznał dzięki kronikarzom. O wielkich wojnach, w których iluzjoniści stawali na czele armii, by walczyć z najeźdźcami. O tajnych misjach, od powodzenia których zależały losy całych społeczności.
Chłonęła te wyidealizowane historyjki świadoma tego, jak bardzo są naciągane. Znała dobrze prawdę. Iluzjoniści byli degeneratami. Ich talent ich korumpował. Działali jak najemnicy. Brali pieniądze za wykonywanie zleceń, zabijali, jeśli było trzeba. Nie byli wolni od ludzkich słabości.
Mimo to ani razu go nie poprawiła. Nie chciała wyprowadzać go z błędu. Czuła się lepsza od niego. Dojrzalsza od naiwniaka, który snuł baśniowe opowiastki. Nie chciała tracić swojej przewagi.
W jego historiach talent iluzjonerski został zabrany przez Iluzora, by ukarać beztalencia. Ona jednak wiedziała, że żaden Iluzor nigdy nie istniał. Był postacią stworzoną na potrzeby mitu o iluzjonistach. Zaś sam talent iluzjonerski wymarł naturalnie, bo zabrakło ludzi, którzy mieliby odpowiednie predyspozycje.
On twierdził, że talent iluzjonerski zostanie ludzkości zwrócony, jeśli znajdą się na tyle godni następcy, by go przyjąć. Ona wiedziała doskonale, że talent wróci tylko wtedy, gdy uczeni w pismach rozszyfrują sposób, w jaki powstaje. Talent nie był nadprzyrodzonym darem, jaki dostawali od istoty wyższej, a wyuczonym odruchem działania. Udowodniły to już beztalencia.
Dziwna była ich przyjaźń. Ona lgnęła do niego z powodu jego niezachwianej wiary, którą podziwiała i jednocześnie nie potrafiła zrozumieć. On zaś lubił jej towarzystwo i pasję, jaką dzielili. Z całej kolonii tylko ona wysłuchiwała jego głupot i musiał być jej za to wdzięczny.
Dora chciała wierzyć, że wiara, jaką w nim widziała, wywoła jakąś zmianę, rozpocznie prawdziwy przełom. Czas mijał jednak nieubłaganie, a wszystko było takie samo. W końcu zrozumiała, że jeśli chce spełnić ich wspólne marzenie, musi sama zacząć działać. Ruder umiał tylko mówić.
Istniał jeden sposób, dzięki któremu można było wyrwać się z kolonii, choć niewielu chciało o nim mówić z uwagi na niebezpieczeństwo, z jakim się wiązało. Aby stąd uciec, trzeba było się wyróżniać. Kolonia jednak zrównywała wszystkich do tego samego poziomu. Była miejscem wyjętym spod prawa, ale nie wszyscy jej mieszkańcy dopuścili się przestępstwa i nie wszyscy trafili tutaj za popełnione występki. Niektórzy – tak jak Dora – po prostu się tutaj urodzili. A gdy byłeś dzieckiem osób wyjętych spod prawa, traktowano cię tak samo jak resztę. I tak samo jak reszta nie miałeś żadnych szans na przyszłość.
Krążyły jednak pogłoski, które mówiły, że możesz odmienić swój los, kiedy zwerbuje cię Syndykat. Gdy zaczynałeś pracować dla Syndykatu, znikałeś z kolonii i słuch po tobie ginął. Dlatego nikt nie ufał tej zmianie. Niektórzy twierdzili, że Syndykat zabija zwerbowanych, ale Dora w to nie wierzyła. Po co mieliby zabijać po kryjomu? Syndykat działał w ukryciu, ale nie było tajemnicą, że jest on potężną organizacją. A potęga wiązała się z tym, że nie musiał tuszować swoich działań. Nie odpowiadał też przed prawem miejskich społeczności. Zresztą mieszkańcom kolonii nie przysługiwały żadne prawa. Zabicie wygnańca nie było obciążone żadnymi konsekwencjami.
– To nie ty oferujesz swoje usługi Syndykatowi – usłyszała, gdy zaczęła swoje poszukiwania. – To Syndykat odnajduje ciebie i składa propozycję.
Zaczęła więc żyć tak, by zacząć zwracać na siebie uwagę, co ze względu na jej otoczenie nie było rozsądne. W kolonii trzeba było dostosować się do innych. Jeśli się wyróżniałaś, stanowiłaś zagrożenie.
Ryzyko opłaciło się dopiero po miesiącu, gdy gotowa była już zrezygnować z całej szopki i wrócić do przegranego życia. Syndykat ją odnalazł.
Wbrew swoim przypuszczeniom nie usłyszała jednak propozycji, a proste pytanie:
– Czy chcesz zaciągnąć dług?
Nie spytała, o jaki dług chodzi; nie spytała, czy człowiek składający jej ofertę przychodzi do niej w imieniu Syndykatu. Nie mogła stracić swojej szansy.
– Chcę – odpowiedziała bez cienia wahania w głosie.
– Wiesz, że spłata długu może zająć całe życie?
– Nie dbam o to. Wszystko jest lepsze od życia w kolonii.
Nieznajomemu najwyraźniej spodobał się jej zapał, bo nie zadawał kolejnych pytań, tylko podsunął pod nos dziewczyny rozwinięty zwój.
– Podpisz. Wystarczy krzyżyk, jeśli…
– Umiem pisać – przerwała mu. Wyrwała pióro z jego ręki i nakreśliła zawijas u dołu długiej tabeli.
– Wydajesz się zdeterminowana – zauważył jej rozmówca z uśmiechem satysfakcji rozlanym na ustach.
– Mam cel, który muszę osiągnąć za wszelką cenę.
– Nadajesz się – usłyszała na odchodnym.
Od tamtego dnia zaczęła kroczyć ścieżką, którą sama sobie wytyczyła. Chociaż nigdy nie zapomniała, że postawiło ją na niej marzenie tamtego chłopca.ROZDZIAŁ I DRGNIĘCIE
Wygnaniu podlega każdy, kto złamał prawo wspólnoty.
Wygnanie jest nieodwracalne. Rodzina wygnańca, która zgodzi się iść z wygnanym, nie może powrócić do wspólnoty. Wygnaniec nie ma żadnych praw. Miejscem wygnania może być kolonia. Jeśli wygnaniec samowolnie powróci do wspólnoty i będzie podszywał się pod pełnoprawnego jej mieszkańca, zostanie powieszony, a ciało straceńca nie zostanie wydane rodzinie, tylko zdjęte po trzech dniach od powieszenia i zakopane w ustronnym miejscu.
Nota o wygnańcach
z Kodeksu Prawa Wspólnoty
Tayana potrafiła zrozumieć, dlaczego ludzie omijają kolonie z daleka. Wiedziała, dlaczego większość nie chce mieć z nimi nic wspólnego. Nie potrafiła jednak pojąć, dlaczego kolonie tak bardzo ich przerażały.
Dla niej brak zasad był fascynujący i dlatego zamknięte społeczności kolonii przyciągały ją niczym świeża krew drapieżnika. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że same w sobie są niebezpieczne. Wiedziała, ile ryzykuje, przekradając się za domem dozorcy i dalej, przez tak zwaną rzeźnicką ścieżkę, do obozu wygnańców.
Nie potrafiła powiedzieć, dlaczego tak często ryzykowała. W kolonii żyło się intensywniej. Kryjąc się pomiędzy wyklętymi, w świecie pozbawionym zasad, czuła życie tak wyraźnie, jakby było ono miąższem zakazanego owocu.
Nie wiedziała, dlaczego tak desperacko potrzebowała potwierdzenia, że żyje. Ale jeśli unikała kolonii tak, jak życzyłby sobie tego jej wuj, wpadała w marazm. Usypiało ją to miasteczko. Minekora nad Zatoką Skał, zdrobniana przez jej mieszkańców do Minekory nad Zatoczką Skałek. Jakby ludzie święcie wierzyli, że drobna zmiana w nazwie sprawi, że przyjemniej będzie się żyło w tej śmierdzącej rybami portowej wiosce. Tayana już dawno zauważyła, że ludzie naiwnie wierzą w to, że zmiana nazwy zmienia rzeczywistość. W ten sposób wiele problemów można zamieść pod dywan i udawać, że nigdy nie istniały.
Z rozmyślań wyrwał ją ostry głos wuja, który wszedł do izby, głośno trzaskając drzwiczkami do piwnicy.
– Tarino, przestań myśleć o niebieskich migdałach! Marnujesz dobrą glinę!
Zamrugała i spojrzała na swoje dzieło na kole garncarskim. Trzon wazonu, który właśnie formułowała, wykrzywiał się komicznie na lewą stronę. Zdjęła stopy z pokręteł, zatrzymując w ten sposób koło, i rękoma oddzieliła od reszty nieudaną część.
– Myślisz, że wziąłem cię na czeladniczkę tylko po to, byś miała mniej czasu na robotę w obejściu? – Wuj zaczął swoją zwyczajną tyradę. Słyszała to zbyt wiele razy, więc po prostu pokornie milczała, naprawiając to, co zepsuła. – Robota tam ciągle czeka, więc im szybciej skończysz tutaj, tym szybciej zaczniesz pracę tam! A ty zamiast się uwinąć i mieć więcej czasu na sen, to od niechcenia partaczysz robotę tu i potem po ćmoku gonisz kury. A już dawno powinnaś się z tym wyrobić i spać. Potem łazisz rano nieprzytomna. Sama jesteś sobie winna.
– Wiem, wuju – burknęła, by już przerwał, ale tylko bardziej go nakręciła.
– Wiesz i gówno z tego, że wiesz, skoro nic z tym nie robisz. Wziąłem cię na czeladniczkę, Tarino, żebyś się nauczyła czegoś, co przynosi nam pieniądze, a nie po to, żebyś mi kłapała ozorem, ile to ty wiesz.
Wyłączyła się na jego gadaninę. Znała to już niemal na pamięć. Powtarzał tę śpiewkę za każdym razem, gdy Tayanie zdarzyło się jakieś potknięcie w warsztacie. A Tayana za każdym razem powstrzymywała słowa cisnące się na usta. Że gdyby przestał wytykać jej błędy na każdym kroku, z pewnością popełniałaby ich mniej.
Wróciła myślami do przerwanej refleksji. Tarina. Zrozumiała, dlaczego ludzie tak chętnie wierzą w fałszywe nazwy, gdy dowiedziała się, że nie jest to jej prawdziwe imię. Wiedziała, że matka dała jej na imię Tayana. Wuj jednak nigdy jej tak nie nazywał, uparcie zaprzeczając w ten sposób ostatniemu życzeniu jego zmarłej siostry.
Gdy usłyszała je po raz kolejny, powiedziała pod nosem swoje prawdziwe imię.
– Co tam mamroczesz znowu?
– Tayana – powtórzyła głośniej. – Matka dała mi na imię Tay.
– Gdyby nie ja, twoja matka urodziłaby cię w kolonii i nie miała do ciebie żadnych praw. Łącznie z tym, by nadawać ci imię.
– Miała do tego pełne prawo – zaoponowała. – Urodziła mnie.
– A chwilę później się ciebie zrzekła.
Wuj machnął na nią ręką, ale Tayana nie wzięła sobie tych słów do serca i nie pozwoliła, by zraniły ją tak mocno, jak wuj sobie tego życzył. Był jedynym źródłem informacji o jej rodzicach, dlatego właśnie mu nie ufała. Nie miała, jak zweryfikować prawdziwości jego słów, więc zakładała z góry, że nie mówi prawdy.
Ale nie tylko to było powodem. Chciała wierzyć, że jej rodzice byli lepszymi ludźmi, niż mówił o nich wuj. Im bardziej ich oczerniał, tym łatwiej oswajała się z myślą, że to nieprzewidziane okoliczności, będące całkowicie poza kontrolą matki, wpłynęły na decyzję o tym, że postanowiła zostawić córkę u brata.
A nie to, że po prostu jej nie chcieli.
– Tarino, przestań siedzieć bezczynne. Weź się do roboty – przynaglił ją, widząc, że siedzi, wpatrując się w niedokończony wazon.
Przełknęła ból i odsunęła rozterkę na rozmyślenia przed snem. Powinna się wyrobić z pracą, ale nie po to, by szybciej położyć się spać. Miała inne plany na dzisiejszy wieczór, więc ucieszyła się, gdy po umieszczeniu kolejnej partii mis na ruszcie, wuj kazał jej brać się za porządki, po czym przegonił ją z warsztatu. Uprzątnęła stanowisko pracy i czmychnęła czym prędzej do stodoły, gdzie naszykowała paszę dla zwierząt i zajęła się obejściem. Zaczęło już ciemnieć, kiedy zmęczona wróciła do kuchni, by ugotować kaszę na kolację. Znaczną część porcji odłożyła dla siebie i wuja. Ukroiła jednak pajdę chleba i zgarnęła z dna gara garść kaszy, zawijając ją w serwetki i przemycając posiłek do swojego plecaka.
Kiedy wuj zamknął kram i przyszedł do kuchni na posiłek, wszystko było uprzątnięte i znajdowało się na swoim miejscu. Wszystko poza siostrzenicą, po której jedynym śladem bytności była wylizana do dna gliniana miseczka.
Tayana nie słyszała tych przekleństw, które wuj wymówił pod nosem. W tym czasie pokonała już truchtem połowę rzeźnickiej ścieżki, rozglądając się czujnie, czy nikt jej nie widzi. Torba dyndała na ramieniu w rytm jej kroków. W lewej ręce ściskała pudełko zapałek, z których zrobiła użytek, docierając do słupa granicznego i zapalając wysłużony lampion schowany tuż za nim.
Metalowy stożek wieńczył niewielki pagórek i był stałym punktem spotkań Tayany z Yaxomem, chłopcem z kolonii, którego ośmielała się nazywać przyjacielem. Pomagała mu od dnia, w którym się poznali. Przeszło cztery lata temu. Z początku robiła to tylko ze względu na możliwość przybliżenia się do zamkniętej strefy kolonii. Za resztki z kolacji z wujem wysłuchiwała opowieści chłopca o życiu na wygnaniu i tamtejszych ludziach. Nie kosztowało jej to nic i nic nie ryzykowała. Słup był wyznacznikiem granic Minekory i punktem obserwacyjnym na kolonię. Kiedyś stróżowali przy nim ochotnicy z miasta, teraz gdy kolonia była odgrodzona, a wygnańcy trzymali się swojego skrawka ziemi, słup graniczny stał się zapomnianym przez wszystkich reliktem przeszłości i idealnym punktem spotkań dla Tayany i Yaxoma, dwojga przyjaciół z dwóch odległych, choć sąsiadujących ze sobą, rzeczywistości.
Tayana przysiadła pod słupem, stawiając lampion między stopami, by przyjaciel wypatrzył z daleka blady płomyk i wiedział, że już na niego czeka. Zapatrzyła się na kolonię. Yaxom powinien już tu być. Była ciekawa, co go zatrzymało.
Z początku sądziła, że Yaxom sporo ryzykuje, wymykając się tutaj po kryjomu po garść jedzenia. W końcu za złapanie poza kolonią groził stryczek. Bez wymówek. Yaxom jednak śmiał się z tego. Tłumaczył, że bez znaku wypalenia nikt nie pozna, że ma do czynienia z wygnańcem, a gdy już ktoś zacznie go podejrzewać, to szczycił się tym, że bardzo szybko potrafi uciekać. Myślała, że przyjaciel po prostu popisuje się brawurą. Do czasu pierwszej swojej wizyty w kolonii, gdy zrozumiała, że to miejsce nie jest takie, jak wmawiano jej w Minekorze. W gruncie rzeczy czasem zazdrościła Yaxomowi życia na co dzień w kolonii. Owszem, kłamano tam, oszukiwano, okradano, a nawet zabijano, ale było to całkiem jawne. Kolonia była miejscem wyjętym spod prawa i tak po prostu się tam żyło. A Minekora? Miała być jej praworządnym odbiciem. Miastem, w którym rządzi sprawiedliwość, gdzie nie ma kłamstwa, oszustw i rozbojów. Szkopuł tkwił w tym, że życie w mieście i poza nim różniło się tylko jednym. I tu, i tu można było pozwalać sobie na wszystko, tylko w Minekorze należało pilnować, by nikt cię na tym nie przyłapał.
Westchnęła i zniecierpliwiona dotknęła dłonią torby. Jedzenie było jeszcze ciepłe, ale jak tak dalej pójdzie, Yaxom będzie musiał jeść zimną papkę z kaszy. Zerknęła na wypalającą się świecę, po czym otworzyła lampę i zdmuchnęła płomyk. Narzuciła torbę na ramię i ruszyła w dół, w stronę kolonii, ostrożnie stawiając stopy na rumowisku.
Narzuciła na głowę kaptur, kiedy znalazła się już przy ogrodzeniu. Zapamiętała miejsce, którym wymykał się stąd Yaxom. Policzyła belki w palisadzie i stanęła przy dwunastej. Przez chwilę nasłuchiwała, ale nie usłyszała niczego po drugiej stronie. Ostrożnie podniosła belę, by wślizgnąć się do środka przy kupie kompostu z wyrzucanych tutaj odpadków.
Odruchowo zaczęła oddychać przez usta, dopóki nie oddaliła poza zasięg smrodu. Z pobliskiej chaty słychać było pijackie śpiewy. Ominęła ją łukiem, wyprostowała się i płynnym ruchem wychynęła z cienia prosto na jedną z głównych uliczek. Ruszyła przed siebie w pozycji, której nauczył ją Yaxom. Plecy lekko przygarbione, dłoń przy biodrze, pozorująca bliskość broni. Krok równy i pewny. Poruszaj się tak, by nikt nie chciał mieć z tobą nic wspólnego – mówił jej zawsze przyjaciel.
Kolonia nie była tak małym miejscem, za jakie Minekora chciała ją uważać. Stopień przestępczości może i zmalał w ostatnich latach, ale kolonia rozrastała się sama od środka. Rodziły się tu dzieci, czy to wychowywane na ulicach, czy to szczęśliwcy, którzy oboje rodziców mieli w kolonii. Część z nich, umorusana od stóp do głów, bawiła się w pobliżu głównej drogi i czasem naprawdę trudno było orzec, które należy do jakiej kategorii. Kolonia nie znosiła podziałów. Tutaj wszyscy byli równi. Nawet bezbronne dziecko i morderca.
Idąc pewnym krokiem, Tayana skręciła z głównej ulicy i skierowała w stronę starych doków. Zeszła z drogi pijanemu w sztok wygnańcowi i zniknęła z jego pola widzenia, jeszcze zanim w głowie mężczyzny zrodziła się myśl, by zaczepić ładną paniusię.
Musiała zawrócić, obejść starą garncarnię, by trafić do warsztatu, w którym pomieszkiwał Yaxom. Jej przyjaciel nie miał tyle szczęścia i musiał utrzymywać się w kolonii sam, czym niezwykle jej imponował. Na co dzień zajmował się zbieractwem. Wymykał się do pobliskiego lasu i zbierał zioła, jagody, poziomki lub orzechy. Wykradał ptakom jaja z gniazd, zbierał też ich pióra. Wykopywał jadalne korzenie roślin. Czasem udawało mu się coś z tych rzeczy przehandlować na jedzenie lub inne przedmioty. Potrafił też zakładać pułapki i łapać w nie zające. Nie robił tego jednak często, by nie zwrócić na siebie uwagi myśliwych z Minekory.
Kiedy dotarła na miejsce, ukradkiem wślizgnęła do pustego wnętrza warsztatu.
– Yaxom? – spytała cicho. – To ja. Jesteś tutaj?
Podeszła do pustego paleniska, zdarła z podłogi brunatną płachtę i podniosła wieko przejścia do skrytki z łupami. Po Yaxomie nie było jednak śladu. Opuściła klapę i zamaskowała na powrót skrytkę. Wyszła z warsztatu z niezadowoloną miną. Jej kolacja dawno już wystygła. Pogrążona w myślach wróciła do głównej ulicy. Przystanęła, zastanawiając się, gdzie też Yaxom mógł się podziać. Minęła ją rozwrzeszczana grupa goniących się sześciolatków. Tayana rozejrzała się, jakby gdzieś obok leżała wskazówka. Nie zauważyła pokrytego słomianką brudnego żebraka w bramie, dopóki ten nie zajęczał i nie chwycił jej za kostkę.
– Proszę, chociaż miedziaka…
Strzepnęła jego rękę.
– Odczep się.
– Nie jadłem od… – Zamarł i zerknął na jej torbę. Zaciągnął się zapachem. – Ty masz coś do jedzenia!
Tayana położyła dłoń na torbie, chowając ją za plecami. W żebraka nagle wstąpiły siły, bo zerwał się niespodziewanie i chwycił ramię jej torby.
– Dawaj to!
Kopnęła go szybko w piszczel, chcąc jak najprędzej się oswobodzić i odejść stamtąd. Ale chudzielec nie miał nic do stracenia i to chyba dodawało mu zajadłości.
– Puszczaj!
Szamotała się z nim przez moment, a serce ze strachu wygrywało szaleńcze tempo uderzeń. Kiedy żebrak dobrał się do wnętrza torby, oblał ją zimny pot. To było jedzenie dla Yaxoma, nie mogła go stracić. A jeśli jej przyjaciel nic od rana nie jadł? Wystrzeliła palcami w stronę oczu napastnika i wtedy zdarzyło się coś dziwnego. Chudzielec wrzasnął, padł na ziemię i zaczął się tarzać z boku na bok, trzymając dłońmi za głowę. Tayana cofnęła się chwiejnie, nic z tego nie rozumiejąc. Na ziemi leżały grudki kaszy, które rozsypały się także w torbie. Przechodnie przystanęli, oglądając bójkę, a gdy ta niespodziewanie zakończyła się zwycięstwem dziewczyny, zacieśnili wokoło krąg, ciekawi tego, co rozegrało się na ich oczach.
Czyjaś ręka, chwyciła ją za nadgarstek i wyciągnęła stamtąd. To był Yaxom. Bez słowa spojrzeli po sobie i ruszyli biegiem na łeb, na szyję. Byle dalej stamtąd.
*
– Co to było? – zapytał Yaxom zdyszany, gdy znaleźli się już poza kolonią. Byli sami na leśnym trakcie. Tayana zatrzymała się, zgięta w pół. Miała wrażenie, że gdyby mogła, wyplułaby płuca. Paliły ją żywym ogniem od tego biegu.
– Nie wiem… – wymamrotała, chociaż przeczuwała, że wie, kto ponosi winę za to zdarzanie.
– Zrobiłaś mu coś… Zdawało mi się, że widziałem…
– Nic nie widziałeś – zgasiła go zaraz. – Proszę, nikomu ani słowa.
– Ale…
– Yaxom, proszę.
Wyprostowała się, oddychając ciągle szybko i płytko. Gdyby jakimś cudem te słuchy doszły do wuja, musiałaby się tłumaczyć. A nie mogła wyłożyć mu czegoś, czego sama nie rozumiała. Czasami działy się wokół niej dziwne rzeczy, których nie pojmowała; większość z nich można było z pewnością wyjaśnić w racjonalny sposób. Na przykład, kiedy zasypiała, przedmioty w jej skromnej izdebce zmieniały położenie lub zapadały się pod ziemię, sprawiając, że szukając ich rano, zawsze spóźniała się na śniadanie i zaczynała dzień od wysłuchiwania reprymend wuja. Może działo się tak dlatego, że wuj szukał czasem czegoś w jej pokoju i niechcący je przestawiał albo pamięć Tayany po prostu płatała dziewczynie figle, sprawiając, że zapamiętywała błędnie, gdzie co położyła. Sytuacje te powtarzały się jednak zbyt często, by były dziełem przypadku.
Innym razem zwierzęta, którymi zajmowała się w obejściu, płoszyły się na jej widok, mimo iż od godziny już się przy nich krzątała. Czasem było to uzasadnione, gdy wiaderko wypadało jej z rąk i robiło hałas, kozy w zagrodzie mogły się wystraszyć. Ale często wystarczało, że na moment zamykała oczy zamyślona i wtem cała obora robiła się niespokojna, jakby w ziemię trafił głuchy piorun, który zwierzęta usłyszały, a ona nie. Raz o mały włos nie złamała sobie czegoś, kiedy zajmowała się źrebakiem u sąsiadów, na chwilę przymknęła oczy, by wyobrazić sobie coś miłego, a zwierzę ni stąd ni zowąd pchnęło ją agresywnie na ziemię. Po takich zdarzeniach zawsze dręczyły ją myśli, że nigdy się stąd nie wyrwie, skoro nawet zwierzęta pokazują jej, że nie może marzyć o innym życiu.
Nigdy nie zwierzyła się z tego wujowi. On nie cierpiał jej już dostatecznie mocno za sam fakt, że w ogóle istniała. Gdyby jeszcze wmówił sobie, że jego siostrzenica jest nawiedzona, nawet złożona matce dziewczyny obietnica mogłaby nie uchronić Tayany przed wylądowaniem na bruku. Nie powiedziała tego również Yaxomowi i nie zamierzała teraz mu się z tego zwierzać. To była jej tajemnica i chciała, żeby tak zostało na zawsze.
Wyczuła na sobie spojrzenie przyjaciela i odwzajemniła je.
– Jesteś cała, Tay? – zapytał.
Mruknęła twierdząco i zajrzała do torby.
– W przeciwieństwie do kolacji, którą ci przyniosłam – jęknęła.
– Nie przejmuj się. Wydębiłem od starej Fio miskę gulaszu w zamian za to, że narwałem jej szczawiu.
Przyjrzał się przyjaciółce.
– Na pewno wszystko w porządku? – spytał zmartwionym tonem.
Tayana przygryzła wargę.
– Tak. Ale muszę już wracać do siebie. Wuj będzie się wściekał.
Otworzyła torbę i wyciągnęła to, co ocalało z zawiniętej w serwetki kaszy. Podała jedzenie przyjacielowi.
– Weź. Wiem, że to niewiele.
– Zostanie na głodową porę – odparł z rozbawieniem, co zawsze w nim podziwiała. Yaxom wiele w swoim krótkim życiu przeszedł, ale nigdy nie słyszała, by przesadnie martwił się o to, co przyniesie mu następny dzień. Dopóki mógł spodziewać się kolejnego dnia, liczyło się tylko to, że słońce wzeszło o zwyczajnej porze. Chciała się tego podejścia od niego nauczyć, ale gdy ona patrzyła na horyzont, za każdym razem widziała kłębiące się tam czarne chmury.
– Gdyby ktoś cię wypytywał w kolonii o tamto… – zaczęła niepewnie, ale jej przerwał:
– Nic nie widziałem.
Uśmiechnęła się. Wiedziała, że zawsze może na nim polegać, jak na nikim innym w Minekorze, i ta myśl nieraz dodawała jej otuchy.
*
Z sąsiedniej groty dochodziły rubaszne śmiechy i skwierczenie dochodzącego nad ogniem kawałka sarniny. To wszystko wpływało na Dorę dekoncentrująco, kiedy pochylona nad pożółkłymi kartami, drobnym pismem zapisywała kolejne rubryki w księdze przychodów i rozchodów. Nie tak wyobrażała sobie swoje życie po czternastu latach wiernej służby Syndykatowi. Dawniej była pewna, że z łatwością wespnie się po kolejnych szczeblach kariery w organizacji. A tymczasem wystarczyła jedna pomyłka, by wylądować tutaj. Utknęła przy kolonii Minekory, miasteczku położonym najdalej od wymarzonej przez nią stolicy i wszelkich możliwości osobistego rozwoju. I tak oto tkwiła w jednym z punktów przeładunkowych, skupując od myśliwych naddatki, którymi potem karmiono wygnańców w kolonii, chcąc w ten sposób pozyskać ich umiejętności lub informacje. W kolonii zawsze brakowało żywności. Najprostszym sposobem współpracy z wygnańcami były takie transakcje, które kończyły się dla tych drugich wymianą czegokolwiek na jedzenie. Siedziała więc nad księgą, zapisując starannie informacje o dokonywanych transakcjach i tym samym wykonując pracę za grupę analfabetów, z którymi musiała współpracować.
Wyprostowała się i roztarła dłońmi kark. Bolał ją niemiłosiernie. Musiała źle spać. Ostatnich kilka nocy spędziła tutaj, nocując na byle jakim sienniku i wyczekując chwili, w której powróci do kolonii i zaszyje się w kryjówce, którą urządziła sobie wedle własnych standardów. Było to jedyne miejsce, w którym czuła się panią własnego losu. Chociaż przez krótką chwilę.
Ludzie służący pod nią mogli jej zazdrościć. Była zastępczynią szefa. Gdy on znikał w ważnych sprawach, udając się do Rewolty, ustalonej w trakcie Wielkiego Buntu stolicy, ona obejmowała przywództwo nad tym skrawkiem zapomnianych przez wszystkich Ziem Zjednoczonych. Do czasu jego powrotu, oczywiście. Teraz, kiedy odwalała brudną robotę za tych niepiśmiennych gamoni, wcale nie czuła się ich przywódczynią.
A już z pewnością na nią nie wyglądała. Myśliwski strój, który miała na sobie, domagał się wyprania. Długie, proste włosy, z których zawsze była dumna, ostatnio musiała niewprawnie ściąć nożem. Teraz ich końcówki były postrzępione, a czarny kolor stał się matowy. Ostatnio niewiele miała czasu, który należałby wyłącznie do niej.
Wstała ze skrzyni i już miała dołączyć do posiłku, gdy ktoś wszedł do wnętrza groty. Obróciła się, odruchowo opuszczając dłoń, by przelotnie dotknąć przypiętego do pasa noża. Odruch ten wyrobiła sobie bardzo dawno temu, na początku pracy dla Syndykatu. Teraz wykonywała go już ledwo świadomie.
– To ja, pani – rzucił szybko przybyły. Raimon. Chłopak, którego przygarnęła pod swoje skrzydła, by był jej oczami i uszami w kolonii.
Zwróciła uwagę na jego przyspieszony oddech. Musiał tutaj szybko gonić, więc z pewnością chciał jej donieść o czymś ważnym.
– Coś się stało?
– W kolonii zaatakowano jakiegoś żebraka – wyrzucił z siebie. – I chyba posłużono się do tego iluzją.
Skrzyżowała ręce na piersi, patrząc na niego sceptycznie.
– Skąd to przypuszczenie?
– Ten żebrak padł na ziemię jak sztywny – zrelacjonował szybko. – Oczy mu latały, jakby dostał jakiegoś ataku. Nie miał żadnych obrażeń. Nie widziałem dokładnie zdarzenia, ale świadkowie twierdzili, że to robota jakieś dziewuchy.
Dora zmarszczyła brwi, zastanawiając się, na ile poważnie powinna traktować te rewelacje. Raimon jeszcze ani razu jej nie zawiódł. Mogła ufać jego słowom, ale wydawały się one sporą nadinterpretacją zdarzeń.
– To nie świadczy jeszcze o iluzji.
– Ludzie gadali, że czuli coś dziwnego. W powietrzu. Nie potrafili tego wyjaśnić. A objawy tego zaatakowanego żebraka pasują do objawów iluzjonerskiego snu.
Dora westchnęła ciężko, nie wiedząc, jak potraktować chłopaka. Iluzjoniści, ci prawdziwi, wyginęli czterysta lat temu. Ich talent przepadł razem z nimi. Gdy do władzy doszły beztalencia, dawne tradycje iluzjonistów odeszły w zapomnienie. Wywołany przez nich Wielki Bunt zmienił oblicze tego świata, zburzył porządek liderów i kolegiów. Beztalencia, domagające się traktowania na równi z prawdziwymi iluzjonistami, zniszczyły dziedzictwo swoich protoplastów i zamordowali talent przodków. Cóż za ironia losu.
Chciała go już odesłać z powrotem, ale chłopak chyba to wyczuł i zaprotestował.
– Powinna się pani tym zająć. Przecież nic na tym pani nie straci, a może zyskać wszystko!
Gdyby to naprawdę była iluzjonistka – dodała w myślach. Iluzjonistka odkryta w kolonii Minekory. To brzmiało naprawdę pięknie. Może to byłaby jej przepustka, by się stąd wyrwać? Może dzięki temu mogłaby spłacić zaciągnięty dług?
– Niech będzie – zadecydowała z nutą rezerwy. – Dowiedz się, kim jest ta dziewczyna i gdzie możemy ją znaleźć.
Raimon uśmiechnął się, jakby tylko czekał na takie przyzwolenie.
– Już to sprawdziłem. Ona jest spoza kolonii – oznajmił z dumą. – I wiem coś jeszcze.
Kącik ust Dory drgnął mimowolnie. Pogratulowała sobie sprytu, dzięki któremu to właśnie Raimona wybrała na swojego zaufanego człowieka. Skinęła dłonią, by podszedł bliżej i wyjawił jej dalsze informacje.