Arena szczurów - ebook
Arena szczurów - ebook
Rok 1948. Nadmorskie Darłowo. Gwałciciel, który gryzie ofiary.
Popielski, były lwowski komisarz, po ucieczce z Wrocławia ukrywa się w mieście rządzonym przez czerwonoarmistów i agentów UB. Nikt tu nie zna jego przeszłości. Nikt nie podejrzewa, co tak naprawdę ma na sumieniu. Kiedy zaczynają ginąć kobiety, ktoś musi znaleźć gwałciciela i mordercę. Popielski, który prowadzi tajne śledztwo, wie, czym jest piekło – labirynt bez wyjścia i bezmiar cierpienia.
Nie wie jednak, że będzie ono jego domem.
Arena szczurów to najmroczniejszy i najbardziej sensacyjny z kryminałów Marka Krajewskiego.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-4069-8 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pospólstwo, zawsze tak żądne sensacji, przeinaczyło to rozpoznanie na zatrucie jadem trupim, a sprawcę na trupojada. Tę plotkę powtarzano sobie z ust do ust w całym powiecie sławieńskim i budowano na temat motywacji mordercy rozmaite, często fantastyczne, hipotezy. Był on rzekomo cmentarnym wampirem, który wygrzebywał zwłoki z grobów, by je potem kąsać. Powszechnie i głośno dorabiano mu legendę więźnia hitlerowskiego obozu, który tamże skosztował ludzkiego mięsa i już nie mógł się bez niego obejść. Po cichu natomiast robiono z niego kanibala z Ukrainy, który doświadczył w latach trzydziestych straszliwego głodu i żywił się ciałami zmarłych. Milicja była bezradna. Na miasto padł strach. Nierząd upadał. Na darłowskich ulicach nie uświadczyłbyś samotnej kobiety.
Pojawiła się też plotka natury parapsychicznej. Rzekome zatrucie jadem trupim miało być skutkiem klątwy rzuconej na mieszkanki Darłowa przez Niemki brutalnie zgwałcone i zamordowane przez Sowietów na początku 1945 roku w urządzonym w szkole prowizorycznym miejskim lazarecie. Jak to często bywa w wypadku społeczeństw prymitywnych i zabobonnych, to ostatnie wyjaśnienie cieszyło się u naszych rodaków rozległą popularnością. Niewiasty w każdym wieku z przerażeniem szukały na swych ciałach liszajów, bąbli i ran wypalonych rzekomo niemiecką klątwą. W wielkiej liczbie tłoczyły się w mężowskim gabinecie mieszkanki miasta i okolicznych wsi. Pokazywały mu najmniejsze, niegroźne nawet wysypki. Raz była u niego dziewczynka, u której stwierdził ewidentne ugryzienia pluskiew, na co matka dziecka – której pewność siebie była godna lekarskiego dyplomu – zażądała leczenia trupiego jadu, jako „uroku zadanego dziecku przez zły język Niemry”. Kiedy mój mąż odesłał ją do znanej szeptuchy z Białego Boru, kobieta szpetnie go zwyzywała i kazała mu wynosić się do Palestyny. Dziesięć lat później z radością obydwoje spełniliśmy jej zalecenie.
Tylko nieliczni w naszym mieście nie wierzyli w niemiecką klątwę. Do nich należał przyjaciel męża, nauczyciel łaciny i matematyki w darłowskim liceum, profesor Antoni Hrebecki. Tak naprawdę był on świetnie wykształconym przedwojennym lwowskim policjantem (z doktoratem!) i nazywał się Edward Popielski. Zgodnie z nawykami swej poprzedniej profesji i za podszeptem swej dociekliwej natury rozpoczął energiczne śledztwo w sprawie trupojada. Ale zanim to uczynił, stał się w naszym mieście sławny z zupełnie innego powodu.
(Fragment książki Mary Gordon Wilno – Darłowo – Tel Awiw. Wspomnienia o moim mężu doktorze Rafale Gordonie, Jerozolima – Kraków: Wydawnictwo Dabar, 2014, s. 37).MAŁGOSIA NIE WIEDZIAŁA, że ten wieczór zmieni w jej życiu wszystko. Że sprawi, iż widok własnej twarzy w lustrze długo będzie wywoływał u niej odruch wymiotny. Tymczasem nic nie zapowiadało tego wstrząsu. Szesnastoletnia licealistka cieszyła się pierwszym dniem wakacji bezpiecznie otoczona silnymi ramionami Jerzego.
Siedzieli w milczeniu na niewielkim pagórku obok darłowskiej wieży ciśnień, nasłuchując odgłosów spod plebanii kościoła Świętej Gertrudy. Tam to bowiem proboszcz parafii ojciec Damian Tyniecki, zawołany kibic i propagator sportu, nakazał wywiesić głośnik kukuruźnik, z którego szła relacja meczu piłkarskiego Dania – Polska. Ojciec Tyniecki i jego parafianie, licznie zgromadzeni pod plebanią, wpadali w coraz większą złość i osłupienie. Polscy zawodnicy przegrywali zero do siedmiu i nic nie wskazywało, by mieli strzelić choćby jednego gola.
Małgosia i Jerzy nie doczekali się aplauzu, którym by powitano honorową bramkę dla Polski. Zamiast niego spod plebanii doszedł ich przeciągły jęk zawodu. Powietrze przeszyły ostre gwizdy.
– Chyba osiem zero – szepnął Jerzy.
Jego słowa potwierdziła grupa mężczyzn, która kilka minut później zjawiła się w pobliżu wieży ciśnień. Przybyli rozsiedli się na rozłożonych derkach, wyciągnęli piwo i papierosy, po czym zaczęli głośno i wulgarnie złorzeczyć na „patałachów, którzy dostali w dupę osiem jajo”. Towarzyszący im synowie, znudzeni tym narzekaniem, szybko zajęli się rozbijaniem nielicznych ocalałych szyb w pobliskim, zrujnowanym budynku.
– Patrzta no, jakim mój Franuś będzie dobrym strzelcem! – wykrzyknął jeden z mężczyzn, wskazując palcem grubego chłopaka, który trafił w trójkąt szkła w samym rogu okna. – Żeby te niezguły tak dzisiaj strzelali, jak on trafia w okienka!
– Skubany! – wyraził podziw dla celności Franusia kolega ojca.
– Słuchaj no, Kazik – do dumnego rodzica zwrócił się inny kolega. – Nie daj chłopakowi niszczyć... To przecie nasze wszystko... Państwowe, wspólne znaczy...
– Nasze to są Wilno i Lwów – zaperzył się Kazik. – A to nie nasze, to szwabskie, kurwa twoja mać!
– A to ładnie, panie Socha, tak pozwalać synowi na brewerie – rozległ się donośny, dobrze znany Małgosi głos. – Ładnie to tak go jeszcze zachęcać! Do nauki raczej niech go pan zachęca, by nie skończył jak starszy! Pański Józek to już patentowany drugoroczniak!
Przed grupą półpijanych kibiców stał łysy postawny mężczyzna w jasnym letnim garniturze. Zdjął kapelusz, powiesił go na ułamanej gałęzi drzewa i – stojąc w rozkroku – piorunował wzrokiem Kazimierza Sochę. Ten wstał i zaczął się gęsto tłumaczyć.
– Kto to jest? Znasz go? Skąd on się tu wziął? – zarzucił Małgosię pytaniami Jerzy.
Dziewczyna w odpowiedzi zerwała się na równe nogi i w jednej chwili zniknęła za wieżą ciśnień. Jerzy dołączył do niej po chwili, prowadząc rower, na którego kierownicy dyndał niewielki plecak.
– Fajny rower – szepnął wysoki chudy nastolatek, który siedział z dwoma kolegami w krzakach nieopodal. – To adler...
– Zobacz, jakie ma grube opony. – Krępy, mocno zbudowany kolega chudzielca położył mu rękę na ramieniu. – Schowaj się, bo nas zobaczą, a tak to może ruchać się będą i se popatrzymy tak jak kiedyś...
– Ma przerzutkę nawet – powiedział trzeci, chowając się za plecami chudego.
– Dobrze, że mnie nie zauważył – wydyszała Małgosia. – To mój profesor. Łacinnik i matematyk! To też kibic, pewnie był pod plebanią i słuchał transmisji...
– Nic by się nie stało, jakby cię zauważył, są wakacje przecież, nie możesz pójść na spacer z kolegą? – Jerzy wypowiedział te słowa bardzo szybko, po czym pochylił się nad Małgosią i pocałował ją w usta.
– Nic nie rozumiesz – wypaliła, wyrywając mu się dziewczyna. – Jestem jego najlepszą uczennicą. On mówi, że mam umysł jak kryształ. Że jestem przykładem, wzorem... Nazywa mnie Ateną... Mój brat mówi, że on nienawidzi Sowietów... Że zna leśnych... On nie może widzieć, jak leżę na trawie ze starszym od siebie mężczyzną! To przecież nie uchodzi!
Umilkła. Jerzy uśmiechał się drwiąco. Stał na szeroko rozstawionych nogach w rozpiętej koszuli. Jego świeżo wypastowane oficerki błyszczały jak lustro.
– Ty się chyba zakochałaś w tym dziadku – wycedził.
Małgosia w odpowiedzi chwyciła swego narzeczonego za głowę i przyciągnęła ku sobie.
– Patrz, jak się liżą – szepnął wysoki chudy chłopak.
Jerzy podciągnął sukienkę Małgosi i oparł dłonie na jej pośladkach. Włożył palec pod gumkę od majtek i zaczął je sprawnie zsuwać. Po chwili znalazły się one nad samymi kolanami dziewczyny.
– Zaraz ją zaszpuntuje – szepnął znawca rowerów i rozpiął sobie rozporek.
Nie sprawdziły się jego słowa. Małgosia – zarumieniona i drżąca – odsunęła się od Jerzego.
– Muszę już iść, kochany – powiedziała, podciągając majtki. – Daj mi, co masz dać, i idę! Muszę! Przepraszam! Nie mogę! Jeszcze nie teraz!
Dwudziestoletni Jerzy ledwo nad sobą panował. Jęknął głośno i oparł się plecami o wieżę ciśnień. Oddychał głęboko, przyłożywszy płonący policzek do chropawego muru. Małgosia stała niezgrabnie oparta o nieotynkowane cegły i wpatrywała się w swoje buty.
Jerzy wręczył jej plecak i wsiadł na rower.
– Rozlep wszystko, gdzie trzeba – polecił sucho. – Na płotach, murach i tak dalej. Klej jest w środku...
– Nie odprowadzisz mnie nawet do domu? – zapytała dziewczyna.
Nie odpowiedział i nadepnął na pedały. Po sekundzie zniknął.
Zza krzaków wyszło trzech nastolatków. Patrzyli na Małgosię bez słowa z przymilnymi uśmiechami. Chudy rozpiął guzik swej koszuli, krępy zaciskał pięści, a znawca rowerów zaszedł ją z boku. Wszyscy trzej mieli rozpięte rozporki.
Był pogodny sobotni wieczór 26 czerwca 1948 roku.
EDWARD POPIELSKI dochodził już do darłowskiego Rynku, kiedy się zorientował, że nie ma na głowie kapelusza. Właśnie stał w kolejce do wózka, z którego cukiernik Rabe sprzedawał lody śmietankowe, kiedy poczuł, jak strużka potu wpływa mu za kołnierz koszuli. Nie powinna była tam się dostać, bo normalnie wchłonęłaby ją wewnętrzna tasiemka kapelusza. Wtedy zrozumiał, że jego letni stetson wisi na ułamanym konarze drzewa. Zostawił go tam, gdy wytykał niejakiemu Kazimierzowi Sosze brak właściwej rodzicielskiej reakcji, jaką ten winien był okazać wobec chuligańskich wybryków syna.
Popielski opuścił kolejkę, choć przed nim były tylko dwie osoby, i szybkim krokiem ruszył w stronę skweru koło wieży ciśnień. Za nim biegły rubaszne nawoływania pomocnika pana Rabego: „Lody, lody dla panny młodéj, dla pana młodego – kija dębowego!”. W myślach przeklinał niepotrzebną połajankę, jaką urządził temu zapijaczonemu rybakowi Sosze. Jedynym jej usprawiedliwieniem – wątpliwym zresztą – była chęć odreagowania złości, jaką w Popielskim wzbudziła żałosna przegrana polskich piłkarzy, wśród których grał jego krajan Kazimierz Górski. Upomnienie, jakiego udzielił, zaangażowało jego uwagę belfra na tyle mocno, że zapomniał o swym kapeluszu, który niedawno nabył od duńskiego marynarza za niemałą kwotę. To nakrycie głowy było łakomym kąskiem dla złodzieja i Popielski nie miał już nadziei, że jeszcze je ujrzy.
Rzeczywiście, kiedy dotarł już do skweru i do drzewa, pod którym stał, upominając Sochę, ujrzał pustą gałąź. Rozejrzał się wokół i poczuł chłód na karku. Jeszcze raz przeklął swoją belferską chęć naprawiania świata. Kapelusz leżał kilka metrów dalej. Był zdeformowany i wdeptany w błoto.
Nauczyciel podszedł i podniósł wytworny wyrób kopenhaskiej firmy Cæsar Bjarnhus. Usiłował go wygładzić i na nowo uformować. Okazało się to trudne. Najpewniej Franuś miał nie tylko celne oko, ale i ciężką nogę.
I wtedy Popielski usłyszał jęk, który się rozległ gdzieś koło wieży ciśnień.
Wciąż trzymając kapelusz w ręce, ruszył w tamtą stronę szybkim krokiem. Okrążył wieżę i po raz drugi tego wieczoru poczuł zimny dreszcz. Ale teraz reakcja jego organizmu była naprawdę uzasadniona. To, co ujrzał, nie było głupim rozdeptanym kapeluszem.
Małgosia leżała na wznak. Jej nagie ciało było zaczerwienione w kilku miejscach – tam gdzie ją trafiły kułaki napastników. Jakiś wyrostek bez koszuli klęczał na wysokości jej głowy. Kolanami ściskał z obu stron jej mokre od łez policzki, a muskularnymi ramionami wgniatał w ziemię jej ręce. Drugi wyrostek siedział na jednej nodze ofiary i oburącz zatykał jej usta. Jego dłonie były mokre od krwi i śliny. Drugą nogę Małgosi trzymał trzeci z nich. Lewą dłonią odginał w bok kolano dziewczyny, prawą zaś niewprawnie manipulował przy rozporku, usiłując wejść w jej ciało.
Popielski wydał z siebie zwierzęcy ryk. Napastnicy unieśli głowy. Porzucili dziewczynę i poderwali się na równe nogi. Stali w rozkroku i patrzyli spode łba na człowieka, który pozbawił ich uciechy.
Małgosia z trudem wstała, trzymając się ściany wieży. Zasłaniała łono rozdartą sukienką. Usiłowała iść, ciągnąc za sobą drżące nogi pokryte licznymi otarciami. Podarte majtki wisiały u lewej kostki.
– Jesteście z Cisowa? – zapytał spokojnie Popielski.
To nieoczekiwane pytanie zadane zwykłym tonem wprawiło ich w osłupienie. Szczęki rozwarły się im powoli.
O to chodziło. Dezorientacja odbiera czujność. Popielski zamachnął się. Jego pięść trafiła w czoło gwałciciela. Poczuł przenikliwy ból w knykciach. Cios był tak silny, że wyrostek upadł na plecy. Nad oczodołem pomiędzy strąkami tłustych lepkich włosów pojawiło się zaczerwienienie. Popielski doskoczył do leżącego i uniósł nogę. Obcasem trafił go w szyję.
Zaszeleściły gałęzie krzaków. Mężczyzna kątem oka ujrzał, jak znikają za nimi dwaj napastnicy. Trzeci wstał i – patrząc na Popielskiego z nienawiścią – pobiegł na słaniających się nogach za kompanami. Charczał przy tym i trzymał się dłońmi za grdykę.
Popielski nie gonił ich. Zapadł już zmierzch i nie zamierzał się zapuszczać na teren dobrze znany chuliganom. Sięgnął po plecak Małgosi, aby jej go podać. Wtedy wysypały się z niego ulotki. WITOLD PILECKI – POMŚCIMY – ten napis był odbity od szablonu na każdej z ulotek. Czym prędzej wcisnął je z powrotem do plecaka.
– Ubrałaś się!? – zawołał. – Mogę się odwrócić?
Odpowiedziała mu cisza. Wolnym krokiem podszedł do budynku wieży.
Dziewczyna klęczała i w półmroku wykonywała jakieś dziwne ruchy rękami.
– Nie zdążyli mnie zhańbić, panie profesorze! – szepnęła i się rozpłakała.
Dwa krwiaki nabrzmiewały pod jej oczami, a z nosa wypłynęła strużka krwi. Popielski przykrył ją swoją marynarką. I wtedy dopiero zauważył, że dziewczyna usiłuje doprowadzić do ładu jego rozdeptany kapelusz.
POCAŁUNEK W USTA WYRWAŁ GO ZE SNU. Otworzył oczy i usłyszał zegar wybijający północ. A potem już nic nie widział. Puszyste pachnące włosy rozsypały się po jego twarzy. Pomiędzy wargami poczuł zwinny szybki język. Przesunął dłońmi po gładkiej skórze siedzącej na nim kobiety. Opuszki jego palców oparły się na miękkiej krzywiźnie bioder i pośladków. Poczuł jej wargi na włosach pokrywających jego mocną szeroką pierś.
– Niespodzianka? – zapytała kobieta cicho. – Ładne przebudzenie?
Delikatne dłonie głaskały jego uda. Szarpały nim dreszcze – jak małe elektryczne wyładowania. Podskakiwał przy każdym jej pocałunku. Zaczął ciężko oddychać. Ostatni raz posiadł kobietę dwa lata temu – krótko po swoich sześćdziesiątych urodzinach.
– Dziękuję – szepnęła, unosząc głowę znad jego brzucha. – Za to, że uratowałeś moją siostrę!
Tak, to jest siostra Małgosi Krystyna. Piękna trzydziestoletnia kobieta. Przychodziła do niego na wywiadówki. Kłaniała mu się z daleka na ulicy. Zawsze z przyjaznym lub zalotnym uśmiechem. Plotkowano o niej, pożądano jej. I teraz ona go pieści.
Nie wierzył, że to się dzieje naprawdę. Musiał się przekonać, że nie śni.
Nie panował nad sobą. Nie potrafił powstrzymać swej siły. Chwycił ją za włosy i pociągnął w dół. Odchyliła się. Zobaczył wtedy jej twarz. Tak, to była ona. Siedziała na nim – nieco wygięta pod wpływem jego uścisku i mocnego szarpnięcia. Tak, Krystyna, siostra Małgosi.
– Chcesz być brutalny?
Wysyczał coś w odpowiedzi spomiędzy zaciśniętych warg.
– Zrób to! Zrób! – jęknęła.
Chciał być brutalny. I zrobił to.ZARAZ POZNA NAJGORSZE TAJEMNICE. Wszystkiego się dowie o wstydliwych i potwornych czynach dokonanych w tym nadmorskim mieście przez własnego ojca.
A może powinien zawrócić i nie iść na spotkanie ze starym kapłanem? Może okrutny sekret, jaki pozna, nie jest mu do niczego potrzebny? Może lepsza jest słodka i spokojna niewiedza?
Takie właśnie myśli męczyły profesora filozofii Wacława Remusa, kiedy biegł brzegiem Wieprzy z Darłówka do Darłowa. Całą mocą swego umysłu usiłował wytłumić wewnętrzne drżenie, jakie odczuwał w oczekiwaniu na mroczną prawdę.
Sama natura pomogła mu oderwać się na chwilę od gryzącego niepokoju. Dwie młode kobiety napinały mięśnie ud i pośladków na nowoczesnych stanowiskach do ćwiczeń atletycznych, rozstawionych wzdłuż rzeki. Ich widok odwiódł myśli mężczyzny od rodzinnych sekretów. Pomachał dziewczętom i uśmiechnął się do nich przyjaźnie. Zareagowały spojrzeniami, w których rozbawienie mieszało się z obojętnością. Najlżejszym nawet gestem nie odpowiedziały na jego pozdrowienie. Remusowi natychmiast wrócił filozoficzny nastrój. Rozczarowanie jest cieniem życia – pomyślał – i rzecz w tym, by ten cień polubić.
Wiedział, że zaraz czeka go naprawdę wielkie rozczarowanie, którego może nigdy nie zaakceptuje.
Uwielbiał taką pogodę – ciepły wrześniowy dzień na środkowym wybrzeżu. Kochał lekki wiatr, szeleszczący wysokimi trawami na wydmach, i leniwe fale Bałtyku, w których rano pływał. Prawie wakacje, jak to słusznie zauważyła sprzedawczyni w sklepie obok rozsuwanego mostu, gdzie pięć minut wcześniej Remus kupował napój izotoniczny.
– Nie idzie pani na plażę, pani Kasiu? – zapytała wtedy znajomej. – Mamy w końcu lato bez turystów!
Natychmiast złapała się za usta, kiedy spostrzegła, że następna osoba w kolejce, turysta przecież, wszystko słyszała. Spojrzała na Remusa z przepraszającym uśmiechem. Odwzajemnił się wyrozumiałym skinieniem ogolonej na łyso głowy i powiedział do sprzedawczyni:
– Nie jestem turystą, ale raczej detektywem.
Nie myślał teraz ani o swym niepotrzebnym wyznaniu w sklepie, ani o zdziwionym spojrzeniu kobiety. Biegł równo przez dziesięć minut skupiony wyłącznie na arii Cezara z pierwszego aktu opery Vivaldiego Katon w Utyce. Minąwszy grupę umundurowanych uczniów ze szkoły morskiej, którzy właśnie rozpoczęli rok szkolny, wbiegł na Wyspę Łososiową. Znalazł się tam wśród młodych matek, które spacerowały z wózkami, oraz niemieckich emerytów, którzy dzielnie ćwiczyli na urządzeniach gimnastycznych, takich samych jak te nad Wieprzą. Dowodził nimi trener z gęstymi włosami kładącymi mu się na karku i z kolczykiem w uchu. Ależ tu się we wrześniu tego Wehrmachtu nazjeżdżało – pomyślał i zły na siebie za ten agresywny komentarz, który z powodu uogólnienia był niegodny filozofa, wykonał szybko kilka ćwiczeń rozciągających. Potem usiadł na ławce i spojrzał na zegarek. Miał jeszcze pięć minut do umówionego spotkania. Z plecaka wyjął stary zeszyt w twardej czarnej okładce, na której rogach lśniły zardzewiałe blaszki zabezpieczające je przed zagięciem. Na pierwszej stronie okładki naklejona była pożółkła metryczka, taka jak te, na których uczniowie zwykle wpisują imię, nazwisko, klasę i nazwę przedmiotu. Zamiast tych wszystkich informacji widniała tam duża rzymska trójka i osobliwy podpis „Edward Popielski, zbrodniarz”.
Trzeci tom wspomnień jego ojca. Dzieło nadzwyczaj monotonne. Po wprowadzeniu: „Zdarzyło się w Darłowie Anno Domini 1948”, cały zeszyt był wypełniony trzyzdaniową figurą logiczną, zwaną sylogizmem.
Święty Jan twierdzi, że istnieje taki grzech, który natychmiast na sprawcę sprowadza śmierć. Ja wciąż nie mogę umrzeć. Czyżbym go nie popełnił?
I TAK LINIJKA PO LINIJCE, przez kilkadziesiąt stron, wszędzie tylko te trzy zdania – aż do samego końca. Nic więcej. Zagadkowe wspomnienia, nad którymi Remus łamał sobie głowę przez lata. Które go niegdyś skłaniały do corocznych wakacji w Darłowie. Skutek poznawczy był żaden, natomiast efekt emocjonalny bardzo wymierny. Przez te dwadzieścia lat gród króla Eryka stał się jego drugą – po Wrocławiu – małą ojczyzną. Na początku Remus przyjeżdżał tam, by tropić ślady ojca i jego wyimaginowanej zbrodni. Kiedy już wytropił wszystko, co mógł – czyli bardzo niewiele albo nic – spędzał tutaj z żoną każdy urlop. Nie tyle wołała go tutaj pamięć ojca, ile przyzywały szerokie plaże, czyste morze, zabytki przeszłości, a nade wszystko – jedyny w swoim rodzaju smak bałtyckiego łososia.
We wrześniu 2013 roku Wacław Remus znów powrócił do swego dawnego śledztwa w sprawie ojcowskiej zbrodni. Dwadzieścia lat daremnych poszukiwań, a teraz wszystko stanie się jasne. Za parę chwil otrzyma właściwy tom wspomnień i wreszcie pozna historię ojcowskiego pobytu w tym nadmorskim mieście tuż po wojnie. Zrozumie w końcu sens monotonnego wyznania człowieka szarpanego wyrzutami sumienia.
_Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji._