- W empik go
Ari - ebook
Ari - ebook
Ari, studentka krakowskiego ASP, prowadzi beztroskie życie. Żyje z dnia na dzień, niczym się nie przejmując. Do czasu...
Dziewczyna pakuje się w poważne kłopoty. W jednej chwili jej świat legł w gruzach. Ari pogrąża się w rozpaczy i problemach finansowych. Niespodziewanie w jej życiu pojawia się dwóch mężczyzn. Ian i Kamil, różniący się niczym ogień i woda. Czy dzięki nim los Ari odmieni się na lepsze? Czy dziewczyna będzie umiała odpuścić przeszłość i skupić się na teraźniejszości?
We wszystkich powieściach Agnieszki Opolskiej wspólnym mianownikiem jest sztuka, a całą fabułę spowija wszechobecna artystyczna mgiełka. Jest też w nich ogrom emocji, perfekcyjnie wykreowani bohaterowie i rewelacyjne dialogi. „Ari" ma w sobie to wszystko, a nawet więcej. Autorka ma niezwykły dar malowania obrazów słowami, a są to obrazy przejmujące - czasem promienne, a innym razem wypełnione mrokiem. Wszystko to intryguje i wciąga bez reszty. Gorąco polecam!
Ada Johnson, autorka powieści
Kalendarz z Dziewuchami oraz Kronika Strasznego Dworku, czyli Wakacje z Dziewuchami
W "Ari" zamknięta jest cała paleta emocji: strach, radość, złość, samotność, gorycz, nadzieja. To wspaniały miraż subtelnych barw i wyrazistych postaci, który skradnie Wasze serca. Opowieść, która urzeka!"
Kinga Wyskiel, autorka powieści Do szpiku kości
Agnieszka Opolska stworzyła książkę, od której nie można się oderwać! Pełna sztuki, dramatów głównej bohaterki i rodzinnych tajemnic, które krok po kroku wychodzą na światło dzienne. Znajdziemy tu również wątek miłosny, który rozgrzeje serce i.… zaskoczy zakończeniem!
Justyna Leśniewicz, Książko, miłości moja
Ari to opowieść o kobiecie, której życie rzuca kłody pod nogi, a serce rwie się do dwóch zupełnie różnych mężczyzn. Dynamiczna akcja, studenckie życie i sztuka, która dodaje tej historii nostalgii i romantyzmu - tego tu nie zabraknie! Czytałam tę historię z zapartym tchem!
Agnieszka Nikczyńska-Wojciechowska, Książki takie jak my
Agnieszka Opolska w swojej najnowszej powieści zabiera nas w świat dziewczyny, dla której liczył się tylko czubek własnego nosa. Zawsze wszystko dostawała pod nos, sama nie dając od siebie tak naprawdę nic. Ale jeden dzień wystarczył, aby jej życie diametralnie się zmieniło, a wszelkie dogodności odeszły w siną dal... Już nic nie było takie jak kiedyś. To doświadczenie nauczyło ją z czasem jednego: że nie należy tylko patrzeć, ale trzeba również widzieć oraz że nie należy tylko brać, trzeba też dawać coś od siebie. Przed wami historia, o której nie sposób po prostu zapomnieć. Jestem przekonana, że wciągnięcie się w jej czytanie tak samo jak ja. Gorąco polecam.
Grażyna Wróbel, Czytaninka
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7995-538-1 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Poniedziałkowy poranek rozpoczął się tak jak zwykle, znienacka, od razu po piątkowym wieczorze.
– Witam szanowne panie, szanownych panów i szanowną Marion Girus – przywitał studentów profesor Zygmunt Frych, wyróżniając Marion, której nazwisko zwyczajowo przekręcił.
Marion Girous miała francuskie pochodzenie i fonetycznie jej nazwisko brzmiało „Żihu”, ale profesor liternictwa za nic miał francuską fonetykę. Jej prośby kwitował pytaniem: „Czy ja wyglądam na Francuza?”.
– A skoro już pani Girus zaszczyciła nas swoją obecnością, zapraszam! – Poklepał biurko, jakby przywoływał psa.
Zygmunt Frych był malutkim człowiekiem o nieproporcjonalnie dużym ego. Miał pięćdziesiąt parę lat i twarz wieśniaka – czerwoną i tłustą. Usta ściągnięte w dzióbek określały z góry ustalony stosunek między nim a resztą świata.
Ari poczuła, jak ogarnia ją fala gorąca. Trzymając w ręku zadanie, na miękkich nogach przeszła przez salę. Jej drogę śledzili wszyscy studenci z roku, w tym Justyna Bugaj, która, widząc spiętą twarz Marion, uśmiechnęła się pod nosem. Masz za swoje, Girusie!, pomyślała.
Ari stanęła przy biurku profesora.
– Zaraz zobaczymy, co też pani przygotowała. – Jego małe, głęboko osadzone oczy świdrowały ją na wylot, gdy kładła przed nim zadanie.
Frych zdjął okulary i przeczesał palcami rzadkie włosy, układając je misternie na łysej polanie. Wyciągnął szyję w kierunku położonej przez Marion kartki i prawie dotknął koniuszkiem nosa, kiedy śledził odstępy między literami w napisie AKADEMIA SZTUK PIĘKNYCH W KRAKOWIE. Z boku wyglądało to komicznie, ale Ari nie było do śmiechu. Wiedziała, co zaraz nastąpi.
– No to proszę o projekt logotypu!
Stała, nieporuszona, a on już wiedział. Na jego twarzy pojawił się mściwy uśmiech.
– Pani chyba żartuje?! Przecież to zadanie z poprzedniego semestru.
Co miała mu powiedzieć? Że nie ma komputera? Że nie potrafi obsługiwać ilustratora? Ale chwyciła się tej deski ratunku.
– Widzi pan, ja nie mam komputera – wydusiła w końcu.
– To trzeba było skorzystać ze szkolnego!
– Ale…
– Jakie „ale”? Co pani jeszcze chce tłumaczyć? Swoje lenistwo, swój brak umiejętności obsługi programów? Proszę mnie nie rozśmieszać! Tu jest Kraków. Jest pani na najbardziej prestiżowej uczelni artystycznej w Polsce. Może przypomnę pani, kto tu studiował: Roman Cieślewicz, jeden z największych grafików drugiej połowy dwudziestego wieku; Czesław Słania, jeden z najwybitniejszych rytowników europejskich; Adam Półtawski, autor pierwszego polskiego kroju pisma; Wiktor Górka, jeden z twórców polskiej szkoły plakatu; Franciszek Starowieyski i wielu, wielu innych. A pani przynosi mi t o , z uśmiechem na ustach. – Pomachał kartką z zadaniem, do którego akurat nie mógł się przyczepić, i pacnął nią o biurko. – Zajmuje pani miejsce studenta, który poważnie traktuje naukę, a nie unika zajęć, a później tłumaczy się brakiem komputera. To pokazuje tylko, że rozpieszczone dzieci bogatych rodziców uważają, iż wszystko im się należy! Wykazują artystyczne aspiracje, ale talentu nie posiadają za grosz! Prawdziwe diamenty nie mają szans być oszlifowane, bo takie, taki... k t o ś studiuje na Akademii. Nie będę przymykał oczu na tę degrengoladę! Ja pani nie popuszczę i nie zaliczę pani tego zadania! I taki będzie koniec pani artystycznej kariery! I jeszcze jedno! Kolejna nieobecność i skreślam panią z listy uczestników zajęć!
Ari wracała na miejsce ze spuszczoną głową. Nikt mi przecież nie załatwił miejsca na akademii, przygotowałam teczkę sama i zdałam egzaminy, dostałam się jak wszyscy w mojej grupie, uczciwie. Co oni teraz o mnie myślą?, zastanawiała się. Podniosła wzrok i natknęła się na triumfujące spojrzenie Justyny Bugaj, która karmiła się jej porażką. Justyna właśnie ściągała usta i przesyłała jej całuska. Ari uśmiechnęła się do niej sztucznie, przechwyciła wątpliwy gest wsparcia i złożyła go na swoich pośladkach. Pocałuj mnie w dupę, Justyś, poklepała się po tyłku. Nie patrząc już na nikogo, wyjęła szkicownik i do końca zajęć rysowała karykaturę Frycha jako legwana w terrarium.
*
Ian wyszedł z galerii na ulicę zalaną światłem. Dzień był mroźny, ale słońce świeciło jasnym blaskiem. Szron jak brylantowy dywan wyścielał kocie łby Sławkowskiej. Mężczyzna zaciągnął się ostrym powietrzem i powiedział do słuchawki, starając się opanować irytację:
– Tak, jestem na miejscu, czekam na obrazy. Dojechała tylko część. Galeria? Nie nazwałbym tego galerią. Nie mają nawet alarmu. Trzeba odświeżyć pomieszczenia. Robotnicy mieli przyjść teraz, przyjdą za godzinę… Same komplikacje i dodatkowe koszty. Nie mają tu nawet porządnego ekspresu do kawy. Zaproponowano mi kawę rozpuszczalną, ze słoika. Nie rozumiem, dlaczego Shara uparła się akurat na tę galerię. – Szedł w stronę rynku i cierpliwie udzielał odpowiedzi na kolejne pytania Katherine. – Bardzo… Akurat Kraków mi się podoba. Pogoda? Nie, nie jest zimno. Taka sama jak w Paryżu. Muszę tu wszystkiego dopilnować. Zobaczymy. Jeśli dobrze pójdzie… – Jego uwagę zwróciła ruda dziewczyna z wielką teczką malarską, która spłoszyła stado gołębi, wbiegając w nie. – To wpadnę. – Nie potrafił już skupić uwagi na rozmowie. – Zadzwonię później – rzucił do słuchawki i rozłączył się. Nie, to niemożliwe!, pomyślał i zmrużył oczy, żeby wyraźniej widzieć jej twarz.
*
Zapach gorącej czekolady snuł się uliczkami i wabił przechodniów. Przełknęła ślinę, gdy niewidzialna taśma oplotła ją i ściągnęła przed witrynę kawiarni. Na wystawie piętrzyły się poukładane michałki i kasztanki, które zdawały się wołać: „Zapraszamy, poczęstuj się!”.
– Poproszę duży kubek ciemnej czekolady z podwójną bitą śmietaną… Dopłacę.
Ari nie lubiła bezczynnie siedzieć i czekać, dlatego wyciągnęła szkicownik i narysowała projekt logotypu, który przedstawiał się następująco: tabliczka czekolady topiła się, spływając prosto na jej język. „CzekoladAri” – tak nazywałaby się jej osobista pijalnia czekolady. Żołądek dziewczyny zaburczał niecierpliwie.
Wielką szklankę wypełniała brązowa lawa, śmietana piętrzyła się jak śnieg na Mount Everest. Ten piękny szczyt, w który wbiła łyżkę, pokrywały wiórki czekolady. Zamknęła oczy i odpłynęła. Cudowna konsystencja, ciepła, gęsta, słodko-gorzka. Ktoś, kto jej sobie odmawiał, był dla siebie okrutny. Przysmak znikał ze szklanki, a wspomnienie zajęć z liternictwa zacierało się powoli.
Siedział nieopodal i przyglądał się, jak dziewczyna pochłania czekoladowy deser. Towarzyszyły mu fascynacja i przerażenie, gdy analizował rysy jej twarzy. Tak bardzo mu ją przypominała. Zaciskał palce na uchwycie filiżanki, w której stygła od paru minut kawa i niecierpliwie czekał, aż spojrzy na niego. Chciał zobaczyć tylko kolor jej oczu, potwierdzić coś, co nie mogło być przecież realne. Dziewczyna tymczasem schowała się za flakonem z kwiatami i zaczęła wylizywać szklankę. Kiedy jej język nie był w stanie sięgnąć dalekiego dna, odgarnęła czuprynę rudych włosów i wyprostowała się. Jej twarz ozdobiły brązowe kółko wokół ust i czekoladowe plamy na nosie. Sięgnęła po chusteczkę i po raz pierwszy rozejrzała się po kawiarni. Ian spanikował i schował się za gazetą.
Ubrany był w białą koszulę rozpiętą niedbale pod szyją i marynarkę. Jego niebieski płaszcz z kołnierzem obszytym futrem zwisał z krzesła. Biznesmen albo student ostatnich lat uczelni ekonomicznej, wysnuła hipotezę. Chociaż ten płaszcz pasował bardziej do modela albo studenta wzornictwa.
Do stolika nieznajomego podeszła kelnerka. Uśmiechała się tak szeroko, że można było zobaczyć jej siódemki i ósemki, potem nawet dziewiątki i dziesiątki. Feromony unosiły się wokół niej jak pszczoły nad słoikiem z miodem. Wyginała się niczym kandydatka na miss mokrego podkoszulka przed przewodniczącym kapituły konkursu w Pcimiu Dolnym. Demonstrowała pokaźny biust, podając gościowi kartę dań.
– Would you like to order anything else?1 – zapytała go śpiewnym angielskim.
Uśmiechnął się obojętnie i zamówił jeszcze jedno espresso. Kelnerka podziękowała i odeszła, kołysząc się w prawo i lewo, podnosząc kolana, jakby przechodziła przez niewidzialne przeszkody. Bocianica na łowach! Ari zachichotała na tyle głośno, że mężczyzna spojrzał w jej stronę.
Aż drgnął, gdy zobaczył zieleń jej tęczówek. Fala nieuchwytnych już wspomnień, mętnych wyobrażeń i kształtów przesunęła się jak sen w jego myślach. Bezwolnie pokręcił głową, po czym natychmiast wbił wzrok w gazetę, starając się zatuszować reakcję.
Jak on na mnie dziwnie popatrzył, pomyślała Ari i zaczęła bawić się łyżeczką, stukając nią o blat. Mężczyzna, pochyliwszy się nad gazetą, przejechał palcami po czole. Wargi miał zaciśnięte mocno, do białości. Była nie tyle zaciekawiona, co przestraszona natarczywością jego spojrzenia. Nie patrzy się tak na kogoś, kogo widzi się pierwszy raz w życiu, pomyślała i zerknęła w jego kierunku. Brązowe oczy tego człowieka znowu na nią patrzyły. Ari z zaskoczenia otworzyła usta i gwałtownie nabrała powietrza, ale on uśmiechnął się przyjaźnie, a jego twarz stała się bardzo atrakcyjna. Miał ładny, prosty nos, ciemne, brązowe oczy, przydługie, swobodnie ułożone włosy i wyjątkowo zadbane ręce.
Rozciągnęła usta w uśmiechu zakłopotania i zamieszała łyżką w pustej szklance. Nie była kimś, kogo interesują tacy mężczyźni. I vice versa. Wyskrobała resztki czekolady, wciąż czując na sobie jego spojrzenie. Merde!2 Może jednak mu się podobam?! Podniosła głowę, żeby sprawdzić, co robi. Czytał „Le Monde”. Czyżby był Francuzem?
Gazeta opadła po raz trzeci i ich spojrzenia znowu się spotkały. W panice jej wzrok ześlizgnął się z jego twarzy, przejechał po stolikach, ludziach, filiżankach i zatrzymał się na kwiatku w donicy. Co za idiotyczna sytuacja. Marion już chciała wstać, podejść do niego i zapytać, czy może widzieli się kiedyś wcześniej, ale kelnerka przyniosła mu espresso. Odłożył gazetę, wypił je od razu i wstał. Rzucił na stół stówkę i zdjął z oparcia płaszcz. Niebieskie futro otuliło jego szyję. Z kieszeni marynarki wypadła mu ulotka.
A teraz raźnym krokiem zmierzał w kierunku Marion. Zatrzymał się i popatrzył na nią po raz ostatni. Podniosła duże, zielone oczy i nerwowo odgarnęła kosmyk włosów. Mężczyzna rozchylił usta, aby się pożegnać, ale nie powiedział nic, bo jego spojrzenie ześlizgnęło się na szkicownik, który leżał obok brudnej od farb ręki dziewczyny. Nagle suche powietrze i zapach słodkich ciastek, czekolady, owoców i landrynek zaczęły go dławić. To ona, to musi być ona!, powtarzał w myślach. Wypuścił powietrze z westchnieniem i wyszedł.
Co to miało znaczyć?, pomyślała Marion. Podeszła do jego stolika i podniosła ulotkę, którą zgubił. Była to mała broszura na temat wernisażu jakiejś artystki przy Sławkowskiej.
Wyjęła z kieszeni pieniądze i zostawiła na stoliku. Chwyciła teczkę i wybiegła na zewnątrz. Widziała, że mężczyzna skręca w prawo. Coś kazało jej iść za nim. Oddanie ulotki wydawało jej się dobrym pretekstem, żeby zacząć rozmowę. Już była przy kiosku, gdy ktoś złapał ją za ramię.
– Nie zapłaciła pani za podwójną śmietanę! – upomniała ją kelnerka.
Marion obserwowała niebieski płaszcz, który się oddalał, i szukała w kieszeniach pieniędzy. Wyjmowała po dwadzieścia, pięćdziesiąt groszy i podawała je dziewczynie. Ta liczyła drobne, a kiedy już doliczyła się trzech złotych, po nieznajomym nie było śladu. Cóż, to i tak było bez znaczenia. Schowała ulotkę do teczki malarskiej i wyciągnęła papierosy. Zapaliła jednego i szła wzdłuż Sławkowskiej, w stronę uczelni. Pasek teczki wrzynał jej się w ramię. Niosła w niej duże płótno i farby. Dziś chciała skończyć martwą naturę, którą rozpoczęła dwa tygodnie temu.
Słońce odbijało się w szybach sklepów i błyszczało na mokrej od topniejącego szronu ulicy. Przejechała dorożka. Jakaś para oglądała obraz w witrynie galerii. Przystanęła obok nich.
– Nie chciałabym mieć czegoś podobnego w pokoju. Po co się karmić taką deprechą? – mówiła dziewczyna do chłopaka. – Kiedyś sztuka o czymś mówiła, poruszała ważne problemy. Dziś wystarczy, że artysta ma zły dzień, namaluje takie straszydło i już wszyscy się mają zachwycać, przeżywać z nim egzystencjalne katusze. Takie same katusze przeżywam, wkuwając tablicę Mendelejewa.
Marion z ciekawością przyglądała się obrazowi, o którym rozmawiali. Mała dziewczynka siedziała na podłodze odwrócona tyłem i bawiła się lalką bez oczu. Wokół rozrzucone były drewniane klocki z wytłoczonymi literami.
– Jaki piękny! Dawno nie widziałam czegoś tak wspaniałego! – wyrwało jej się i dotknęła zimnej szyby. – Muszę tam wejść!
Oboje popatrzyli na nią jak na wariatkę, ale Marion nie zwracała na nich uwagi, chciała zobaczyć inne prace artysty. Zerknęła na zegarek w telefonie. Zajęcia z malarstwa miały rozpocząć się za kilka minut. Cóż, najwyżej się spóźnię, pomyślała i otworzyła drzwi do galerii.
– Halo! – zawołała w pustą przestrzeń i weszła do środka.
Rozglądała się w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby jej powiedzieć coś o obrazach autora, ale ku jej zaskoczeniu nikogo nie zastała. Przestronne wnętrze wyłożone było białym marmurem. Pod ścianami stały nierozpakowane jeszcze płótna, pachniało farbą. Nagle jej rozbiegany wzrok zatrzymał się na jednym z płócien. Później, kiedy Ari próbowała sobie przypomnieć tamten moment, nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego podeszła do niewielkiego obrazu, jak to się stało, że znalazł się w jej rękach. Pamiętała tylko, że odwróciła go, i że ogarnęło ją przedziwne uczucie zdziwienia pomieszanego z ekscytacją. Na obrazie namalowana była kobieta. Zaraz, zaraz, myślała, przewracając oczami. Na ulotce, którą zgubił nieznajomy, znajdowało się zdjęcie podobnej osoby! Otworzyła teczkę i z samego dna wyszperała pogiętą broszurkę. Porównywała mały portret i czarno-białe zdjęcie, na którym znajdowała się kobieta w pracowni malarskiej. Na fotografii wydawała się młodsza, ale z pewnością była to ta sama osoba. Przeczytała napis: „Shara Dolores – artystka”. Format portretu był mniejszy niż duży zeszyt. Uwagę Ari przykuły piękne, niebieskie tło i przejmujące kolory. Nie mogła oderwać wzroku od załzawionych oczu kobiety, które wydawały się być namalowana kilkoma ruchami. To się nazywa wolność w malarstwie, pomyślała Ari z zachwytem, zastanawiając się, w jaki sposób przy tak oszczędnych pociągnięciach pędzla, można osiągnąć taki realizm. Serce dudniło jej w piersi, gdy podchodziła do okna, aby lepiej dostrzec szczegóły. To nietuzinkowe malarstwo miało w sobie znamiona warsztatu mistrzów, ale było też oryginalne. Dolores używała kolorów w zaskakujący sposób. Łączyła barwy, które nie powinny ze sobą współgrać. Obraz, mimo niewielkich rozmiarów, był jak kosmos, w którym można zanurzyć się i odpłynąć. Ari nieśmiało przejechała palcem po płótnie. Gładkie jak lustro...
Zza drzwi dobiegł kobiecy głos. Ari podskoczyła. Zdała sobie sprawę, że stoi przy oknie z obrazem, którego nie powinna ruszać, że ktoś tu zaraz wejdzie. Stukot obcasów stał się głośniejszy. Kiedy odwracała się od okna, obraz wyślizgnął się z wilgotnej od potu dłoni i uderzył o szybę. Z przerażeniem i zdziwieniem obserwowała, jak wpada do jej teczki malarskiej. Wyglądało to tak, jakby był na gumce, która wciągnęła go do środka. Ari włożyła drżącą rękę do teczki. Farby i pędzle przesunęły się z jednego jej końca na drugi. Zamiast obrazu wyjęła szkicownik. Pod palcami wyczuwała papiery, luzem wrzucone szkice, blejtram, ale obraz wyparował. Ari oblała się potem. Przez jej głowę przebiegły setki chaotycznych myśli. Nikt mi nie uwierzy! Gdzie on jest? Może go tam nie ma? Uniosła teczkę. Pasek zsunął jej się z ramienia. Łapiąc go, straciła równowagę i zrobiła krok do przodu. Teczka osunęła się na podłogę. Wtedy ktoś chwycił za klamkę. Drzwi otworzyły się. Ari straciła resztki zdrowego rozsądku, porwała teczkę z podłogi i wybiegła.
– Stój! – zawołał kobiecy głos.
Ari nie zareagowała. Wbiegła w grupę turystów.
Szła szybkim krokiem, nie oglądając się za siebie.
Nikt nie widział mojej twarzy. Nikt nie widział mojej twarzy…
*
Rozebrała się do sportowego topu i zdecydowanym ruchem nałożyła farbę koloryzującą na rude włosy. Jej twarz w lustrze wydawała się upiornie blada. Ukradłam obraz z galerii… „Koniec artystycznej kariery!”, wybrzmiewał w jej głowie głos Frycha, ale tym razem jego słowa ilustrowały więzienne kraty. Opadła na toaletę całkowicie załamana. To był idiotyczny pomysł, bo jeśli w galerii był monitoring, to zmiana koloru włosów nic nie da, pomyślała. Powinnam zadzwonić do taty.
W momencie, gdy o tym pomyślała, usłyszała głosy dobiegające z klatki schodowej:
– Tamte drzwi!
Co to?! Znieruchomiała i zaczęła nasłuchiwać. Ktoś coś mówił, trzasnęły drzwi i zapadła cisza. Zacisnęła rękę na udzie. Strużka farby spłynęła po jej szyi, ale nie była w stanie się poruszyć, żeby urwać kawałek papieru toaletowego i ją wytrzeć. Wstrzymała oddech. Każdy szmer przyprawiał ją o zawał.
– Tato, ratuj! – szepnęła.
Tata zawsze wiedział, co zrobić. I ona zrobi to, co on powie.
Patrzyła na nierówno położone płytki na ścianie. Kradzież przy kłopotach finansowych, w jakie wpadła, to był pikuś. Wyciągnęła z kieszeni telefon i znalazła numer ojca. Sygnał przeciągał się w nieskończoność, a on nie podnosił słuchawki. Błagam cię, odbierz! Nie odebrał też za drugim i trzecim razem. Usiadła na brzegu wanny i próbowała dalej. Pomiędzy wykonywanymi połączeniami komórka zadzwoniła.
– Ari! – wykrzyknęła radośnie mama. – Widziałam, że dzwoniłaś do taty. Zostawił telefon. Coś się dzieje, kochanie?
– A dokąd poszedł? – Nie odpowiedziała na jej pytanie. Nie potrafiła rozmawiać z nią o problemach. Mama zawsze płakała, nawet kiedy nie było powodu, a co dopiero teraz, kiedy był.
– Pojechał na uczelnię. Mają jakieś spotkanie. Wróci wieczorem. Stało się coś? – zapytała z troską.
Kolejna strużka farby ściekła po szyi Ari. Odruchowo przetarła ją ręką. Muszę jej powiedzieć! Wstała i chodziła w kółko po ciasnej łazience.
– Ari? Jesteś tam?
– Tak, tak, mamo… – Zatrzymała się na wprost lustra i już chciała powiedzieć wszystko o obrazie i kłopotach finansowych, ale w ostatniej chwili zmieniła zdanie. – Jedziemy do Kolonii z profesorem malarstwa, żeby zobaczyć galerię sztuki współczesnej. Potrzebuję tysiąca pięciuset złotych.
Stała na środku łazienki i patrzyła na swoje odbicie. Ari w lustrze wypowiadała kłamstwa.
– To dość sporo, jak na wycieczkę – zdziwiła się matka.
Ari zaprzeczała głową, ale z jej ust wypływały kolejne słowa:
– No, mamo, tydzień w Kolonii tyle kosztuje. Transport, hotele, restauracje… – Ton jej głosu był pogodny i przekonujący.
– Wszyscy jadą? Studentów stać na takie wycieczki?
Po policzkach Ari popłynęły łzy.
– Jasne, mamo! Jaki rodzic o zdrowych zmysłach wysyła swoje dziecko na studia artystyczne, skazując je na wieczne ubóstwo? Tylko rodzic nadziany! – siliła się na żart i pociągnęła nosem.
– No tak… Porozmawiam z tatą i zobaczymy, co da się zrobić.
– Kocham cię. I przepraszam, mamuś – zaszlochała.
– Ale, córciu, dlaczego płaczesz? Nie przejmuj się, damy ci pieniądze na wycieczkę, skoro to dla ciebie takie ważne. No już, nie płacz. Też cię kocham. Gdy tylko tata wróci, przekonam go. Zresztą jego nie trzeba przekonywać, on zrobi dla ciebie wszystko.
Wybiegła z łazienki do pokoju i dosłownie wysypała zawartość teczki. Obraz leżał pomiędzy farbami i pędzlami. Był taki mały. Kto to jest Shara Dolores? Uniosła portret. Chwyciła butelkę z terpentyną i zapalniczkę, i wróciła do łazienki. Włożyła płótno do wanny i zajrzała w oczy kobiety.
– Przykro mi – powiedziała, odkręcając butelkę.
------------------------------------------------------------------------
1 Would you like to order anything else? (ang.) – Czy chciałby pan jeszcze coś zamówić?
2 Merde! (fr.) – Cholera!II: Duch z kantorka
O tak wczesnej porze krakowskie ulice witały ciszą, tylko czasami przejechała śmieciarka. Wokół latarni unosiły się kłęby pary, tak jak wokół ust Ari. Było przenikliwie zimno.
Skrzyp ciężkich, dębowych drzwi zapowiadał nadchodzące ciepło korytarzy. Wspięła się po schodach i zajrzała przez szybę do portierni, szukając znajomej twarzy pana Antoniego.
– To ja, Marion! Halo, proszę pana! – Stukała, ale najwyraźniej go nie było. – Panie Antoni, gdzie pan...? – Nie zdołała dokończyć, bo odpowiedział jej cichy głos portiera:
– Dzień dobry. Byłem na porannym obchodzie budynku. – Uśmiechnął się, pokazując sztuczne zęby. – Zima wróciła, co?
– Nie ma pani Cecylii?
– Jeszcze jej nie ma, jest za pięć siódma. Dziś to przesadziłaś.
– Przepraszam, ale nie mogłam spać. Otworzy pan pracownię?
– Otworzę – powiedział i zaczął gramolić się po schodach na pierwsze piętro.
– Jak zdrowie? – zapytała.
– Oj, Marion, jak widać, ledwie chodzę. Krążenie słabe, kolana bolą, odliczam dni do emerytury.
– Tylko mi bez takich, panie Antoni. Co ja tu zrobię bez pana?
– Zaprzyjaźnisz się z nowym dozorcą… – Zaśmiał się żywo, wyraźnie zadowolony.
– Nigdy!
Dobiegł ich hałas otwieranych na dole drzwi.
– Idzie stara! – skomentował, nie kryjąc niechęci do sprzątaczki.
Cecylia żwawym krokiem weszła na piętro.
– Dzień dobry! – powiedziała Ari z entuzjazmem.
– Dobry, dobry – odburknęła Cecylia i szarpnięciem przejęła klucze od Antoniego.
Szły pustymi korytarzami do odległej części budynku, w której mieściła się pracownia malarska studentów Wydziału Grafiki.
– A co ty jesteś taka nadgorliwa? – zapytała podejrzliwie kobieta.
Ari wzruszyła ramionami.
– Chciałam pomalować. Dlaczego pani pyta? – odpowiedziała, pociągając nosem.
– Jakbyś przyszła za godzinę, to też zdążyłabyś bałaganu narobić. Tu sami tacy a r t y ś c i… Byleby farba z tych mazideł ściekała na podłogę. Gówno, a nie obrazy. Dałabym jednemu i drugiemu ścierę, toby trochę więcej szacunku mieli do cudzej pracy. – Jej donośny i ochrypły głos wypełniał hol i odbijał się od ścian bezludnych i nieoświetlonych korytarzy uczelni. – Idę zapalić, a potem posprzątam… A co ty tak w tej czapce? Czerwona jak burak jesteś, zdejmijże to, zgrzejesz się i przeziębisz!
– Nie mogę, to nowy styl.
– Eee, za głupotą nie nadążysz – dodała już do siebie.
Ari otworzyła drzwi. W pracowni świeciło się światło. Ktoś najwyraźniej zapomniał je wczoraj zgasić. Postawiła teczkę i skrzynkę z farbami na podłodze.
Rzuciła jej się w oczy nowa kompozycja martwej natury. Wyglądała trochę jak któryś z obrazów Chardina. Na grafitowym obrusie stał biały, gliniany dzban, a obok leżała metalowa taca, w której odbijała się obrana do połowy cytryna.
Równo poukładane sztalugi były oparte o ścianę, gotowe do pracy. Przesunęła jedną z nich i przykucnęła przy farbach.
Przyszła tu tak wcześnie, bo nie mogła spać. W nocy obudził ją hałas na klatce schodowej. Potem leżała kilka godzin, nie mogąc przestać myśleć, czy zanieść ten obraz do galerii, czy może na policję, czy może porzucić go na uczelni. Bała się zostać w domu, wciąż wyobrażała sobie, że policja puka do jej drzwi. Malowanie było jedyną czynnością, która pozwalała jej na chwilę przestać myśleć o aktualnych kłopotach.
Odkręciła dużą tubę i wycisnęła biel tytanową na paletę. Następnie sienę i kadmin. Wszystko przestało mieć znaczenie. Było tylko tu i teraz, duszny zapach terpentyny, tekstura obrazu. Mieszała barwy, robiła przejścia koloru od jasnego, punktowego światła odbijającego się w miąższu cytryny do zacienienia, gdzie żółć zmieniała się w fiolet.
Wyrwało ją z tego stanu skrzypnięcie podłogi, które dobiegało z kantorka. Odwróciła się gwałtownie i nasłuchiwała, zastygłszy w bezruchu. Cisza. Przecież nikogo nie mogło tu być o tej godzinie! Stare, drewniane podłogi skrzypią tak same z siebie, wytłumaczyła sobie i podniosła pędzel. Coś zazgrzytało.
– Ktoś tu jest?
Wpatrywała się w otwarte drzwi małego pokoju, przez które wpadał podłużny strumień światła. Nie lubiła takich pomieszczeń, bo zawsze wyobrażała sobie, że coś w nich jest, kryje się w ciemności i czyha na nią. W dzieciństwie tata brał ją za rękę i szli razem do piwnicy. Zapalał światłow i pokazywał, że nie ma się czego bać. Teraz Ari musiała zrobić to samo i zdemaskować prawdę o nieistniejącym potworze. Z każdym krokiem wyraźniej widziała kształt kozetki. I gdy tak szła, zdała sobie sprawę, że przecież ten mebel zawsze stał pod ścianą. Pozowała na nim modelka.
– Kto tu jest?! – wrzasnęła.
Coś dużego poderwało się z kozetki i krzyknęło. Młodą twarz pulchnego mężczyzny wykrzywiało przerażenie. Jego oczy były szeroko otwarte, pięści zaciśnięte. Kto to jest, do diabła, i co tu robi?!
– Dziewczyno, ale mnie wystraszyłaś!
– Ja ciebie? Jaja sobie robisz? Dlaczego siedzisz tu po ciemku i się nie odzywasz? Jak się tu znalazłeś?!
– Zwyczajnie, zasnąłem wczoraj i zamknęli mnie… – Wypuścił powietrze i pokręcił głową. – Ja pierdolę, takiej pobudki się nie spodziewałem. – Potarł ręką czoło. Cały się trząsł.
– No, ale jak to możliwe…?
– Po prostu tak się złożyło. Która godzina?
– Około ósmej.
Włożył wielkie, zielone gumiaki, które stały obok kozetki, poprawił kraciastą koszulę i poszedł sobie.
Ari wybałuszała oczy, wciąż nie dowierzając. Słyszała, jak na korytarzu chłopak przywitał się z profesorem Nowakowskim.
– A co wszyscy dzisiaj tak wcześnie? – zapytał Lucjan Nowakowski, który zjawił się w sali jeszcze w płaszczu, z aktówką w dłoni. Zanim podszedł do Ari, wydmuchał nos. – Dobrze rozpoczęłaś, bardzo klasycznie, tylko tego nie spapraj! – Odszedł, ale po chwili wrócił i dodał: – Rozmawiałem z profesorem Frychem. Masz niezaliczony poprzedni semestr z typografii i liternictwa.
– Wszystko mam już gotowe, zaliczę to w przyszłym tygodniu – skłamała, a profesor uśmiechnął się zadowolony.
– Żeby nie było kłopotów przed wystawą.
– Nie będzie. Wybrał pan już wszystkie obrazy?
– Nie, jeszcze nie. Złapię cię na dniach, wspólnie podejmiemy decyzję.
Kiedy zniknął za drzwiami, Ari próbowała wrócić do malowania. Mieszała farby, starając się oddać kolor obrusu, ale wciąż dodawała nie tę co trzeba. Barwa była za ciemna.
Zerknęła na zegarek w telefonie. Było po ósmej. Nie mogła dłużej zwlekać. Spakowała się szybko i wyszła z budynku.
Kraków przykrywał ciężki kożuch chmur. Dzień wstawał mętny jak brudne szkło. Minęła rower przypięty do znaku drogowego, który stał tam, od kiedy zaczęła studia, i zdążył zardzewieć. Przebiegła na drugą stronę ulicy w stronę Rynku. Tuż za Bramą Floriańską sprzedawcy kończyli przymocowywać obrazy wystawione na sprzedaż. Kiczowate pejzażyki, kwiaty w wazonie i ugłaskane akty kobiet gęsto pokrywały ścianę. Skręciła w ulicę Sławkowską.
Plan był prosty: wejdzie do galerii i zostawi w niej obraz, przeprosi. Stało się, trudno! Mijali ją turyści i studenci. Stała przed galerią i czuła, że jej serce chce wyskoczyć z piersi ze strachu. Mokrą od potu dłonią nacisnęła zimną klamkę i pociągnęła drzwi. Były zamknięte. Szarpnęła jeszcze parę razy, upewniając się, czy aby na pewno. W pierwszej sekundzie wypełniło ją uczucie ulgi, ale potem, kiedy pomyślała, że będzie musiała tu wrócić raz jeszcze, opuściły ją siły.
Przed Akademią stał gość z kantorka. Poranna mara nie wyglądała już tak strasznie w promieniach słońca. Chłopak palił papierosa. Spojrzeli na siebie.
– Poczęstujesz?
– Jasne! – Jedną ręką podał jej paczkę, a drugą odpalił zapalniczkę.
Zastanawiała się, czy powinna tu z nim stać, czy może po prostu odejść. Z grzeczności została.
– Pascal – przedstawił się i wyciągnął dużą dłoń w jej stronę.
– Marion.
Spojrzał na nią i dodał z uśmiechem:
– Girus!
Nie znosiła tego przezwiska.
– Ale z ciebie sztywniara! – Szturchnął ją w ramię, widząc jej minę. – Mam piersióweczkę krupniku!
– Proponujesz? – Ożywiła się i spojrzała w jego duże, żabie oczy.
Pascal nie był gruby, raczej grubokościsty, z wyraźną ciągotą do jedzenia. Wyszczerzył zęby, czym uwydatnił drugi podbródek.
– Proponuję. Możemy posiedzieć chwilę na Plantach.
Dobra! Wódka i papierosy na jej pusty żołądek, a potem pójdzie do galerii oddać obraz.
– Skąd mnie znasz? – zapytała, kiedy szli w stronę Plant.
– Twoja sława cię wyprzedza! – Roześmiał się.
Co miał na myśli? Zdenerwowała się.
– Rudolf mówi, że jesteś odkryciem.
– Serio? – Nie mogła powstrzymać uśmiechu.
– Wszyscy tak mówią.
Wyjęła z kieszeni batona i zaczęła go jeść. Humor bardzo jej się poprawił. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że jest tak rozpoznawalna na uczelni.
– Chcesz gryza? – zapytała.
– Nie, dzięki. – Zaśmiał się. – Wyglądasz na wygłodniałą.
Taka właśnie była.
– Muszę coś zjeść, zanim wypiję ci alkohol i wyjaram wszystkie twoje papierosy.
– Chcesz coś zjeść…
– Nie, wódka i papierosy o poranku są idealne dla artystki.
Usiedli na Plantach. Ćwierkały ptaki. Od czasu do czasu zagłuszały je samochody i tramwaje. Turyści spacerowali, jeździły rowery, ktoś śmignął na rolkach. Pascal wyciągnął srebrną piersiówkę i podał jej.
– Pokażesz, co namalowałaś?
– Naprawdę chcesz zobaczyć?
Kiwnął głową. Ari ochoczo otworzyła teczkę i gdy już chciała wyjąć swoje prace, przypomniała sobie, że przecież jest tam też obraz z galerii. Zatrzasnęła ją.
– Może innym razem – powiedziała szybko i uśmiechnęła się, żeby nie wyglądać na zdenerwowaną.
On spojrzał na nią ze zdziwieniem.
– Nie wygłupiaj się! Pokaż!
– Nie! Lepiej daj papierosa.
Pascal wyciągnął paczkę. Wzięła chętnie. Nie paliła, odkąd bilety na tramwaj stały się ważniejsze niż wszystkie przyjemności życia studenckiego. Podał jej piersiówkę i pociągnęła duży łyk.
– Z jakiego wydziału jesteś? – zapytała.
– Rzeźba.
– Ooo… W sumie…
– Co? – Uniósł brwi.
– Pasujesz, duży jesteś, łapy masz wielkie, gumiaki. Idealnie. Gdzie schowałeś przenośną drabinę, dłuta i młotki?
– W kieszeniach! – Roześmiał się i atmosfera znowu się rozluźniła.
Słońce nieśmiało zaczęło się przebijać przez gęste chmury. Ari położyła się na sąsiedniej ławce i obrysowywała spojrzeniem kształty chmur na niebie. Poczuła błogi stan rozluźnienia alkoholowego.
– Skąd pochodzisz? – zapytał po chwili.
– Z Ciężkowic. Mała miejscowość pod Tarnowem. A ty?
– Północ. Łeba, miasteczko nad morzem.
– Z daleka cię przywiało – stwierdziła.
– Chyba ciebie. Masz francuskie korzenie, prawda?
– Mój ojciec jest Francuzem, ale urodziłam się w Polsce. Zakochał się w mojej mamie i tak został. Tworzymy idealnie multikulturową rodzinę.
– Jecie ślimaki na obiad, a potem poprawiacie bigosem?
– Zdarza się, chociaż ja nie jadam mięsa.
– Ślimak to nie mięso, to cytoplazma! – Zarechotał, jakby powiedział najlepszy dowcip na świecie.
Ari też się roześmiała z tego, jak on się śmiał. Śmiech Pascala był zaraźliwy.
Rozmowa się kleiła. Dyskutowali o studiach, sztuce, Krakowie, palili i dawkowali sobie alkohol, żeby starczył na jak najdłużej.
– A skąd w tobie takie parcie na rzeźbę?
– Lubię twarde sztuki… – odpowiedział, a ona spojrzała na niego unosząc brwi. – Lubię kamienie! – dodał. – Co sobie pomyślałaś?
Nie odpowiedziała, bo zawibrował jej w kieszeni telefon. Była podpita i w znacznie lepszym nastroju niż godzinę temu. Spojrzała na wyświetlacz. Migał na nim napis: „Mama”.
– Czekaj, muszę odebrać. – Odwróciła się do niego plecami i wcisnęła zieloną słuchawkę.
– Ari, jesteśmy z tatą w drodze do Krakowa, możesz wysłać mi SMS-em twój nowy adres?
Momentalnie zaschło jej w gardle.
– Jedziecie? Teraz?!
– Teraz. Chcieliśmy ci zrobić niespodziankę – mówiła pogodnie i słychać było jej radość. – Mamy też dla ciebie pieniądze na wycieczkę.
– Może spotkamy się na mieście, mamo? – zapytała z nadzieją.
– Kochanie, chcemy zobaczyć twoje nowe mieszkanie.
– Mamo, mam malarstwo, a potem rysunek… – wymyślała wymówki.
– Ari, będziemy za dwie godziny. Zwolnij się z reszty zajęć, spędzimy trochę czasu razem.
– Wysyłam adres – poddała się.
Odłożyła telefon. Pascal spojrzał na nią z ciekawością.
– Jakiś problem?
Problem? Raczej katastrofa.
– Przyjeżdżają moi rodzice.
– No to chyba fajnie, kasa i jedzenie jadą.
– Taaa, fajnie by było, gdyby nie kilka małych szczegółów… – Spojrzała na jego wyraźnie zainteresowaną twarz, która wydawała jej się godna zaufania. Wpadła na pewne rozwiązanie. – Może mógłbyś mi pomóc… Jakie masz mieszkanie? – zapytała.
Czoło Pascala zmarszczyło się, gdy uniósł brwi.
– Mieszkanie? Normalne, takie trzypokojowe…
– Idealne! – ucieszyła się. – Gdybyśmy przewieźli kilka moich rzeczy i obrazów do ciebie, to może moglib…
– O czym ty mówisz? – przerwał jej przestraszony.
– Spokojnie, to tylko na dziś. Oni pewnie jutro pojadą…
– Czekaj, czekaj… Po pierwsze nic z tego nie rozumiem. Po drugie nie mieszkam sam.
– Nie?
– Nie. Z dziewczyną i dwoma kolegami.
– Oni mogą zatrzymać się u mnie, to tylko jedna noc. Odwdzięczę im się – mówiła szybko i uśmiechnęła się przekupnie.
– Ty jednak jesteś szalona… Dlaczego twoi rodzice nie mogą zatrzymać się u ciebie? Dlaczego masz przewozić swoje rzeczy do mojego mieszkania i dlaczego moi współlokatorzy mają spać u ciebie?
– Bo cię o to proszę?
Pokręcił głową z niedowierzaniem i roześmiał się.
– Dobra, nie było tematu. – Zasępiła się. Trzeba było wymyślić coś innego. Może jakąś awarię? Gdyby zalało jej mieszkanie, nie wchodziliby do środka. Nie, tata pewnie zacząłby szukać hydraulika, a potem…
– Powiedz, o co tu chodzi?
– Moi rodzice spodziewają się innego mieszkania niż to, które mam.
– Dlaczego?
Ari od kilku miesięcy ukrywała przed swoimi rodzicami fakt, że mieszka w ciasnej kawalerce. Chwilowe kłopoty finansowe zmusiły ją do wyprowadzenia się z dużego i wygodnego lokum.
– Płacą mi więcej za lepsze mieszkanie. Nie ma tematu, skoro i tak mi nie pomożesz.
– Nie mogę powiedzieć nikomu, żeby się wyniósł ze swojego pokoju! Poza tym, jak moja dziewczyna na to zareaguje? Ona by mnie zabiła. A tak zupełnie na marginesie, jak ktoś miałby uwierzyć, że to twoje mieszkanie, skoro jest tam pełno naszych rzeczy.
– Dobrze już, skończmy temat!
– Powiedz! To ciekawe, jak ty sobie to wyobrażasz.
– Normalnie: zgarniam rzeczy do worka na śmieci, wkładam swoje, wieszam obrazy i już, gotowe. Twoja dziewczyna mogłaby zostać, powiedziałabym im… – Odwróciła głowę i natknęła się na jego rozbawione oblicze.
– Powiedz im prawdę – powiedział dobrodusznie i tak ją to ujęło, że nawet się nie pożegnała, tylko zaczęła biec na Sławkowską oddać obraz. Drzwi galerii nadal były zamknięte.