Arktyczny brzask - ebook
Arktyczny brzask - ebook
Przymierze, sojusz ukuty w ogniu chińskiej inwazji na Rosję, przeżywa kryzys. Interesy poszczególnych krajów coraz częściej znajdują się na kursie kolizyjnym. Polacy po raz pierwszy zaczynają się zastanawiać, czy dziewięć lat temu podjęli dobrą decyzję.
Rosja, fundament Przymierza, zaczyna się chwiać w posadach. Syberia wraz z jej surowcami staje się jałową pustynią, zdewastowaną przez wycofujących się Chińczyków. Jedyną nadzieją na stabilizację i przetrwanie jest Północ, mroźna kraina nietknięta jeszcze ludzką ręką. Jednak nie tylko Rosja marzy o Arktyce...
Między mocarstwami wyrasta trzecia siła. Harmonia, jedna z największych korporacji na świecie, właśnie wchodzi do gry.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65904-24-9 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Moskwa, Rosja | 15 marca 2025, godzina 17:48
Kolumna nie jechała szybciej niż zwykle, nie było takiej potrzeby. Świat, choć wciąż wydawał się siedzieć okrakiem na beczce prochu, zaczął kontrolować swoje powolne samobójstwo. Limuzyny nie pędziły, nie pokonywały zakrętów z piskiem opon. Cywilne pojazdy, które tłoczyły się na Wielkiej Ordynce, potulnie rozjeżdżały się na boki, przepuszczając oświetlone kogutami pojazdy. Uprzywilejowany pas zaczynał się dopiero dobre kilkaset metrów dalej, tam, gdzie ulica rozszerzała się na wielopasmowym przejeździe przez rzekę Moskwę.
Władimir Putin lubił te spokojne, zmotoryzowane spacery. Moskwa nabierała rumieńców dopiero po zmierzchu. Miasto nigdy nie stało się szczególnie bezpieczne, ale mało komu na tym zależało. Rosyjska stolica była pełna zagrożeń i pokus, potrafiła złocić się setkami cerkiewnych kopuł, by chwilę później odurzyć narkotycznym smrodem parku Gorkiego. Właśnie taką Moskwę pamiętał Putin i liczył, że miasto nieprędko się zmieni, a już na pewno nie za jego życia.
− Mały ruch dzisiaj – powiedział. Kolumna bez większych przeszkód przeciskała się w stronę rzeki.
− Już po godzinach szczytu, panie prezydencie – odparł kierowca. – Wszyscy, którzy mieli wyjechać, siedzą pewnie na gankach swoich daczy.
− Większość z nich nawet nie ma pojęcia. – Putin uśmiechnął się półgębkiem.
− Przepraszam, panie prezydencie, czy mógłby pan powtórzyć? – Kierowca spojrzał w lusterko.
− Nieważne. – Rosyjski przywódca machnął ręką. – Jedźmy, czas nagli.
− Tak jest, panie prezydencie. – Kierowca skinął głową, zredukował bieg i przycisnął pedał gazu. Pancerna limuzyna zawyła groźnie, silnik wskoczył na wyższe obroty.
Wjechali na most kilka chwil później. Tutaj rządowa kolumna sunęła już prawym, uprzywilejowanym pasem. Na horyzoncie majaczyły skrzące się czerwienią gwiazdy, które zainstalowano na iglicach potężnych baszt. Spokojny nurt rzeki obmywał nabrzeża, wydawało się, że miasto żyje własnym życiem, w ogóle nie zwracając uwagi na wydarzenia, które targały całym globem od dobrych kilku miesięcy. Władimir Putin coraz częściej miał jednak wrażenie, że stolica, zamiast próbować stawić czoła wyzwaniom, nerwowo odwraca wzrok.
Prawdopodobnie, gdyby nie jaskrawe pomarańczowe kamizelki, prezydent nie zwróciłby na ekipę remontową większej uwagi. Słyszał, że postanowiono zmodernizować wszystkie kluczowe dla infrastruktury mosty. Nie sądził jednak, że uda się zabrać do prac tak szybko. Kilkudziesięciu ludzi w różnych punktach przeprawy wymieniało nawierzchnię i majstrowało przy przęsłach. Władimir Putin wydął usta i pokiwał głową w uznaniu. Choć nie przepadał za przesadnymi innowacjami, rozumiał postęp i potrafił czerpać z niego korzyści, oczywiście według własnego uznania.
Ból odezwał się niespodziewanie. Zaczęło się jak zawsze, od nadgarstka. Putin spróbował zacisnąć i rozluźnić dłoń dla pobudzenia krążenia. Jednak ból przesunął się w górę ramienia, do łokcia i dalej, aż po bark. Prezydent skrzywił się wyraźnie, odruchowo spojrzał w lusterko wsteczne. Kierowca odwrócił wzrok ułamek sekundy później.
− Długo jeszcze? – zapytał Putin nerwowym głosem.
− Już dojeżdżamy, panie prezydencie. – Kierowca przyspieszył. Kolumna wjeżdżała właśnie na plac Czerwony i kierowała się ku bramie Baszty Spasskiej.
− To dobrze.
Ból ustępował. Władimir Putin odetchnął głęboko. Choroba została wprawdzie zatrzymana, jednak rekonwalescencja miała trwać jeszcze długie miesiące, a ostateczne zwycięstwo było niepewne. Myśl o tym, że nie będzie wieczny, coraz częściej kołatała mu się po głowie. Wiedział, że potrzebuje następcy, Rosja była w końcu federacją tylko z nazwy.
− To dobrze – powtórzył. – Przed nami jeszcze dużo pracy, a czas ucieka…
Mazatlan, Meksyk | 17 marca 2025, godzina 11:07
Otarł pot z czoła i wysuszył dłoń o lniane spodnie. Skwar był niemiłosierny, zdecydowanie zbyt silny, jak na tę porę roku. Miejscowi twierdzili, że od dobrych dwóch tygodni słupek rtęci nie spadał poniżej trzydziestu stopni. Cierpieli na tym wszyscy, łącznie z hotelarzami. Klimatyzacja nie wyrabiała, naprawy stawały się coraz bardziej uciążliwe, pożary niebezpiecznie zbliżały się do nadmorskich kurortów. Meksyk czekał deszczu jak zbawienia, synoptycy byli jednak zgodni. Przynajmniej do końca miesiąca kraj wystawiony będzie na mordercze działanie słońca.
Ukrył się w cieniu, przy wystawionym u wejścia na molo niewielkim barze. Złożył zamówienie i spojrzał ku oceanowi. Niewielkie fale załamywały się w bałwany i rozpływały na śnieżnobiałym piasku. Gdyby nie dolatujący zza wzgórz odór spalenizny, miejsce byłoby idealne. Czarnoskóry barman postawił na blacie schłodzone mojito. James Kiao skinął w podzięce, i choć jego pobyt w kurorcie był opłacony z góry, przesunął w stronę mężczyzny dziesięciodolarowy banknot. Meksykanin podziękował zdawkowo i wsunął pieniądz do kieszeni.
− Nikt nigdy w historii Meksyku nie miał takiej władzy, jaką otrzymała Harmonia. – Felipe Rivera, dobrze zbudowany, wysoki brunet, stanął tuż obok. Na jego widok barman wyprostował się jak na defiladzie.
− Wykonujemy zadania, za które otrzymujemy zapłatę. Nie interesuje nas władza, panie prezydencie – odparł James Kiao. – Tej mamy pod dostatkiem. – Chińczyk uśmiechnął się serdecznie.
− Każdego interesuje władza. – Rivera uśmiechnął się zaciśniętymi ustami.
− Panie prezydencie, Harmonia otrzymała zlecenie zabezpieczenia tysiąca kilometrów granicy między Meksykiem i USA. – Kiao ruszył powolnym krokiem, wpatrując się w migoczącą między deskami mola lazurową wodę. – W kręgu naszego zainteresowania jest wyłącznie wywiązanie się z umowy, za którą otrzymaliśmy bardzo duże pieniądze. Jesteśmy prywatną korporacją, która prowadzi interesy tam, gdzie widzi możliwość wygenerowania zysków. Pan chce mieć spokój z przemytnikami, my to panu zapewnimy.
− Za niemałą opłatą – żachnął się prezydent.
− Zlecenie również do najłatwiejszych nie należy – odbił piłeczkę Kiao.
− Aż dziw bierze, że poparł was cały parlament, nawet opozycja nie była szczególnie skora do protestów. – Prezydent pokręcił głową.
− Meksyk tylko na tym zyska. Będzie pan mógł przenieść kilkuset ludzi do innych zadań, nie wspominając o oszczędnościach dla budżetu. Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale to przede wszystkim korupcja sprawiła, że oferta Harmonii była tak korzystna. – James Kiao zatrzymał się przy krańcu pomostu. Fale rozbijały się o wbite w dno pale. – Jesteśmy w Meksyku od początku istnienia firmy. Ten kraj to wspaniałe miejsce do inwestycji, nie rozumieliśmy, dlaczego nikt nie wykorzystał wcześniej tej niszy.
− Byli tacy, którzy próbowali – odpowiedział Rivera. – Francuzi, Brytyjczycy, Rosjanie, ostatnio na rynek chcieli też wejść gringos. Nikt nie rozumiał Meksyku. My nie jesteśmy krajem Trzeciego Świata, jak zapyziałe republiki w Afryce lub na Dalekim Wschodzie. Wy również nas nie rozumiecie.
− Wydaje się pan tak źle nastawiony, że nie wiem, jakim cudem udało nam się podpisać umowę. – Kiao wzruszył ramionami.
− Nie zrobilibyśmy tego, gdyby nie sytuacja. Pożary, coraz mocniejsza pozycja karteli, korupcja, opozycja, która tylko czeka, by dobrać mi się do tyłka. Macie swoje pięć minut, panie Kiao. Radzę je dobrze wykorzystać. – Rivera wsunął dłonie w kieszenie spodni. Poły lnianej marynarki unosiły się na wietrze. Prezydent skinął na pożegnanie, odwrócił się i ruszył w stronę brzegu.
James Kiao odprowadził Meksykanina wzrokiem. Na twarzy Chińczyka nie drgnął nawet jeden mięsień. Poczekał, aż Rivera zniknie między rozłożystymi palmami, i pociągnął solidny łyk letniego już mojito. Nie oceniał prezydenta, nie próbował wejść w jego skórę, nie miał też do niego żalu. Kiao nie miał czasu na rozpamiętywanie pretensji, jego wyuczona empatia ograniczała się do czasu trwania rozmowy. Reszta mało go obchodziła.
Dopił drinka i zszedł z plaży. Zanim zniknął w hotelowym lobby, przez kilka chwil przypatrywał się dwóm helikopterom gaśniczym, które zawisły nad pobliskimi wzgórzami i w desperackiej walce próbowały uchronić niewielkie osiedle przed ścianą ognia. Kiao wszedł do środka dopiero, kiedy w tumanach dymu zniknął ostatni z domów.
***
Pokój, który dla niego przeznaczono, był jednym z największych w całym kompleksie. Właściwie był to sporych rozmiarów apartament z widokiem na lazurowy ocean. Kiao, przywykły do luksusów, nie zwracał uwagi na designerskie meble oraz dzieła sztuki, które zdobiły loft. Skierował się prosto do jadalni, gdzie ustawiono szeroki stół o idealnie gładkim blacie, wyciosanym z kamienia. Dostarczona przez kuriera koperta pozostała zamknięta. Kiao podszedł do stołu i sięgnął po przesyłkę. Wiedział, czego dotyczyła zawartość, sam zlecił zebranie tych informacji.
Zawartość rozsypała się na blat. Kiao podniósł pierwsze z brzegu zdjęcie. Dobrze znał twarz uchwyconą przez obiektyw aparatu. Jeden z najwyższych w hierarchii bossów lokalnej mafii, El Sueno, odpowiedzialny za przerzut narkotyków na północ kontynentu. Jeszcze nie wiedział, że mieli go w garści. Podobnie jak kilkunastu innych, uchwyconych przez działających od miesięcy agentów Harmonii lub drony inwigilacyjne, które nagrały dziesiątki godzin materiału dowodowego. Kiao miał ich podanych na złotej tacy.
Telefon w kieszeni zawibrował. Kiao odebrał, nawet nie spoglądając na wyświetlacz.
− Pierwszy samolot zbliża się już do lotniska. Wylądują w Hermosillo za pół godziny – usłyszał. – Weźmiesz śmigłowiec i polecisz przypilnować spraw.
− Tak jest – odpowiedział. – Pierwsze cztery bazy operacyjne są gotowe, kolejne dwie oddamy do użytku w ciągu miesiąca.
− Wiem, mówiłeś o tym podczas wczorajszej konferencji. Meksykanie są zadowoleni?
− Nie. Wiedzą, że wykorzystujemy sytuację.
− Bardzo dobrze, bardzo dobrze. – Głos w słuchawce wydawał się więcej niż zadowolony. – Dostałeś przesyłkę?
− Tak jest. – Kiao spojrzał na rozsypane na stole zdjęcia i dokumenty. – Wszystko jest tak, jak powinno. Wezmę się do pracy, gdy tylko dotrę do Hermosillo.
− Na nic innego nie liczę, James. Odezwij się, kiedy dotrzesz na miejsce.
− Oczywiście.
Rozmówca zakończył połączenie. Kiao odłożył telefon na stół, zrzucił marynarkę i ruszył w stronę łazienki. Na pustyni elegancja nie będzie mu potrzebna. Cieszył się, że poza kolekcją szytych na miarę garniturów zabrał ze sobą komplet taktycznej odzieży. Luźna koszula, ciężkie, piaskowe buty i bojówki były tym, czego teraz potrzebował.
Drzwi apartamentu zamknął za sobą kilka chwil później. James Kiao zdecydowanie pewniej czuł się w swobodnej odzieży. Szczególnie że na prawym biodrze znajomo ciążył załadowany pistolet.
Baza sił powietrznych Croughton, Wielka Brytania | 20 marca 2025, godzina 15:03
Samolotem delikatnie zatrzęsło. Pogoda pogarszała się z każdą minutą, wiatr wzmagał się na każdym pułapie, początkowo drobny deszcz szybko przerodził się w prawdziwą ulewę.
− Brytania… − Pułkownik Kurt Kingslay skrzywił się pod osłoną hełmu. – Dobra, to schodzimy.
Płatowiec zadrżał ponownie. Ciąg zmniejszył się wyczuwalnie, schodzili niżej, podmuchy wiatru dawały się we znaki, ale nie były niebezpieczne dla maszyny. Kingslay dobrze wiedział, na co stać jego maszynę. Latał Błyskawicą jeszcze po irańskim niebie. Obniżył pułap, zaawansowany HUD prowadził go jak po sznurku. Dzięki rozszerzonej rzeczywistości pułkownik bez problemu orientował się w kierunku lotu, parametrach pracy silników, informacjach meteo i pozostałych wskaźnikach, niezbędnych do wylądowania.
Lekko skręcił drążek, systemy wspomagające zareagowały zieloną poświatą. Kingslay skierował wzrok na cyfrowy wysokościomierz. Między nim a trawiastymi wzgórzami wciąż było dobrych kilkaset metrów. Oprogramowanie skorygowało nieznaczne odchylenia, pułkownik mógł skupić się tylko na tym, by w odpowiednim momencie regulować przepustnicę.
− Wieża do Szerszenia Jeden, jesteś na kursie. Masz wolny pas, możesz lądować. – Kingslay usłyszał głos kontrolera.
− Przyjąłem, wieża, obniżam pułap. Prędkość w porządku, pozostałe wskaźniki bez szczególnych odchyleń – potwierdził pułkownik. – Silny deszcz, boczny wiatr od północnego zachodu. Będzie twarde lądowanie.
− U nas tak zawsze, Szerszeń. Niedługo powinniśmy cię zobaczyć – skonstatował kontroler.
Kingslay uśmiechnął się. Silnik ponownie zmniejszył ciąg, maszyna zwolniła, schodząc niżej. Pułkownik spojrzał w dół, przez grafitową zasłonę chmur zaczynały przezierać pierwsze, soczyście zielone placki łąk i wzgórz. Pilot odetchnął z ulgą, zawsze czuł się bezpieczniej, mając grunt w zasięgu wzroku.
Delikatnie przyciągnął drążek i ponownie zmniejszył ciąg. Wysokościomierz przyspieszył, kilka chwil później myśliwiec wyleciał spomiędzy rozciągniętych stratusów. Kingslay widział już lotnisko, drzewa i rzadka zabudowa brytyjskiej wsi migały pod brzuchem smukłego myśliwca. Pilot wypuścił podwozie, maszyna weszła w ostatnią fazę lądowania.
Samolot usiadł łagodnie. Silnik zawył na wstecznym ciągu, myśliwiec szybko wytracał prędkość. Kingslay skierował Błyskawicę na drogę dojazdową i zgodnie z poleceniami wieży podjechał do wyznaczonego miejsca.
Obsługa naziemna z zaciekawieniem przyglądała się myśliwcowi. Maszyny z rodziny F-35 wciąż były na Wyspach rzadkością. Pilot wyłączył systemy i rozhermetyzował kabinę, z radością czując podmuch chłodnego powietrza. Nad lotniskiem wciąż unosił się całun brunatnych chmur. Deszcz siąpił, tworząc rozległe, płytkie kałuże. Pułkownik zszedł po podstawionej drabince i zeskoczył na płytę lotniska. Zasalutował stojącemu najbliżej Brytyjczykowi w baniastym hełmie.
− Witamy w Croughton, panie pułkowniku! – krzyknął tamten.
− Widzę, że nic się u was nie zmieniło, kapitanie. – Kingslay zdjął hełm i uścisnął wyciągniętą dłoń. Czarna jak smoła skóra zlewała się z kolorem eksperymentalnego kombinezonu.
− Pogoda do dupy, jak zawsze. – Kapitan uśmiechnął się szeroko i wskazał na najbliższy hangar. – Zapraszam pod dach. Poczęstunek już czeka, trochę się jednak leciało. Na pewno pan zgłodniał.
− Nie tak bardzo. – Pułkownik machnął ręką. – Ale kawy nie odmówię.
− Mamy czarną jak noc.
− Przyda się, długi dzień przed nami. – Kingslay wskazał dłonią za siebie.
− Ano tak. – Brytyjczyk przytaknął i odwrócił się w stronę pasa startowego. Drugi z amerykańskich myśliwców właśnie przyziemił, szare opary palonej przy lądowaniu gumy rozwiały się błyskawicznie. Błyskawica majestatycznie zwalniała. – Jeszcze tylko dwadzieścia dwa, będzie komplet.
− Na dzisiaj – odparł Kingslay i ruszył w stronę bufetu, z którego dolatywał już zapach świeżo zaparzonej kawy.
Stacja badawcza Krasino, Rosja | 24 marca 2025, godzina 09:37
Słońce pierwszy raz od kilku dni rozświetliło spokojne wody zatoki. Brązowe, pobrużdżone wybrzeże Nowej Ziemi zajaśniało odbijanymi od lodu promieniami. Ksenia Rogozowa narzuciła obszyty futrem kaptur kurtki polarnej i wyszła na zewnątrz. Mroźne powietrze uderzyło w twarz, odruchowo zmrużyła oczy. Jak zwykle zapomniała o goglach, które w arktycznych warunkach okazywały się równie przydatne, co chroniący ciało gore-tex.
Ostrożnie zeszła po kratowanych schodach baraku i skierowała się ku nabrzeżu. Jeszcze kilka miesięcy wcześniej, gdy wraz z grupą geologów dotarła do stacji, pirs i dok istniały tylko na papierze. Prace budowlane poszły jednak nienaturalnie szybko. Ksenia przypomniała sobie, że dłużej zajęło drogowcom załatanie dziury w drodze, którą każdego dnia wyjeżdżała ze swojego osiedla w Petersburgu. Tymczasem w Krasino sporych rozmiarów port wybudowano w ekspresowym tempie. Podobnie szybko rozbudowano samą stację.
Trzydziestoletnia pani doktor mijała właśnie stację radarową, którą wzniesiono na jej ulubionym pagórku, na zachodnich krańcach kompleksu. Nieco dalej, między wyrytymi przez lądolód wąwozami, wyrastały blaszane bryły magazynów. Powiększył się również park maszynowy, poza śmigłowcem transportowym dołączyły do niego dwie maszyny szturmowe. Ksenia nie znała ich nazw ani oznaczeń, przypuszczała jednak, że wystające po obu stronach kadłuba małe skrzydełka z podwieszonymi tubami nie są standardowym wyposażeniem geologicznym.
− Ksenia! – usłyszała swoje imię przez świszczący wiatr.
Odwróciła zakapturzoną głowę w stronę źródła dźwięku. Przez kilka chwil nie potrafiła zlokalizować potencjalnego rozmówcy.
− Hej, tutaj!
Dostrzegła go dopiero po chwili. Westchnęła pod nosem. Opasły sierżant, który odpowiadał za ochronę magazynów, wyłonił się zza kołowego transportera i machał w stronę dziewczyny. Ksenia zatrzymała się i wyryła czubkiem buta niewielki dołek. Podoficer przyczepił się do niej już pierwszego dnia. Początkowo uznała to za zwykły, niezobowiązujący flirt. Sierżant wydawał się jednak szczerze zaangażowany, co Ksenia zaczęła z czasem perfidnie wykorzystywać.
− Cześć, Ksenia! – zawołał, zbliżywszy się na odległość kilku kroków. Poczerwieniał i zasapał się wyraźnie. Otulony grubą wojskową kurtką przypominał żywego bałwana.
− Cześć, Misza – odpowiedziała dziewczyna z wymuszonym uśmiechem. – Coś się stało?
− A nie, nic. Słońce wyszło, ładnie się zrobiło, wiatr też jakby zelżał.
− Idealna pogoda na spacer, co? – podjudziła biednego podoficera. Złowiła błysk w jego oczach.
− Jakbyś czytała w moich myślach, Ksenia. – Sierżant rozpromienił się jak słońce, które coraz śmielej wychodziło ponad kłębiaste cumulusy.
− Nie wiem, czy zauważyłeś, Misza, ale jest jakieś minus dziesięć i piździ. Żartowałam. – Skrzywiła się. – Ale z chęcią napiłabym się gorącej herbaty. – Ksenia była nie w ciemię bita, wiedziała, że skoro wciąż chce mieć w sierżancie źródło nieoficjalnych informacji, powinna podtrzymywać ciepłe stosunki.
− Służę! – Misza wyprostował się i wskazał dłonią w kierunku baraku administracyjnego, jednego z nielicznych prawdziwie ocieplonych budynków kompleksu.
Szli drogą wyznaczoną połączonymi kablem elektrycznymi latarenkami. Nie spieszyli się, choć wiatr smagał ich twarze iskierkami mrozu.
Ksenia nie czuła się w bazie swobodnie. Choć Krasino wciąż funkcjonowało jako rosyjska placówka badawcza, większą część personelu stanowili wojskowi. Gąsienicowe śniegołazy coraz częściej ustępowały miejsca czemuś, co ubrani w arktyczne kurty żołnierze nazywali beteerami. Dachy pokrywały anteny i obracające się w kółko radary. Część budynków była całkowicie niedostępna, wejść nieustannie strzegli uzbrojeni ludzie. Cywilna załoga placówki protestowała, wysyłała pisma, próbowano nawet strajkować i wstrzymywać prace badawcze. Wojskowi wydawali się tego w ogóle nie zauważać, a odpowiedzi, które otrzymał z ministerstwa szef placówki, jasno wskazywały na to, kto sprawował pieczę nad kompleksem. Kseni, podobnie jak pozostałym naukowcom, pozostało się podporządkować. Młoda geolog uznała, że skoro i tak nie zwycięży, to przynajmniej spróbuje dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi.
Na miejsce doszli po kilku minutach powolnego spaceru. Barak socjalny, jak nazywano obitą blachą, prostokątną konstrukcję, był jednym z nielicznych miejsc, gdzie naukowcy mieli okazję porozmawiać z wojskowymi bez obawy o donos. Tutaj regulaminy i oficjalne protokoły nie miały racji bytu. Zyskiwały na tym obie strony.
− Jak zawsze pełno – powiedział Misza, przepuszczając Ksenię w drzwiach. Oblizał się na widok opiętych w gore-tex kobiecych pośladków.
− Śmierdzi fajkami, ale ciepło. – Ksenia uśmiechnęła się i chuchnęła w urękawiczone dłonie. – O, nawet wolny stolik. – Zrzuciła kaptur i ruszyła w stronę przewróconej na bok pustej szpuli, która pełniła rolę stolika.
− Zorganizuję nam herbatę. – Misza wskazał na improwizowany kontuar w rogu pomieszczenia. Ksenia nie odpowiedziała, skinęła tylko głową i rozejrzała się po nagrzanym wnętrzu.
Personel wojskowy znała jedynie z widzenia. Mijali się na korytarzach lub wyznaczonych ścieżkach, które rozdzielały kompleks na mniejsze kwartały. Kilku żołnierzy co prawda próbowało smalić do niej cholewki, ale absztyfikantów odprawiała z kwitkiem. Wiedziała, jakich problemów może przysporzyć romans w odciętej od świata placówce. Zdecydowanie wolała tego uniknąć, szczególnie z wojskowym, a Misza był zwyczajnie niegroźny.
Uwagę Kseni zwróciło dwóch mężczyzn, którzy oparci o swoją szpulę rozmawiali zdecydowanie zbyt głośno. Puste szklanki, z których jedna niebezpiecznie toczyła się w stronę krawędzi, świadczyły o powodach tak ożywionej wymiany zdań. Ksenia rozpoznała jednego z nich. Fiodor Turin ze wszystkich sił próbował wytłumaczyć coś kompanowi, niemniej ten wydawał się zbyt pochłonięty próbą chwycenia swojej szklanki. Ksenia spróbowała złowić spojrzenie Turina. Fiodor, choć tęgo podpity, wzrok miał bystry, odmachał geolog i oderwał się od stolika. Podszedł do Rogozowej nieco chwiejnym krokiem.
− Wiesz, że nie ma jeszcze południa? – zapytała Ksenia, gdy Fiodor w końcu zatoczył się i zatrzymał na szpuli.
− Ksenia, a wiesz, że po raz kolejny skonfiskowali paliwo do śniegołaza? – zapytał bełkotliwie. – Powiedz mi, Ksenia, w jaki sposób mam kontynuować badania składu chemicznego tego śmiesznego nowego minerału, który udało nam się wydobyć z krateru? Rozumiem, że dla dobra nauki człowiek powinien być skłonny do poświęceń. Ale niemal trzydziestokilometrowy marsz do miejsca impaktu, w nieprzyjaznym środowisku, dość nieprzyjemnej temperaturze, tak średnio minus piętnaście? Nie będę wspominał o wietrze, którego podmuchy mogą tu dochodzić do stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Sama widzisz, pozostaje mi zamiast tego badać możliwości własnej wątroby.
− Innych obowiązków, rozumiem, nie masz? – zapytała, odchylając się w tył. Odór przetrawionego alkoholu zmieszany z wonią marynowanego jesiotra mocą dorównywał iperytowi.
− Inne obowiązki to ja mogę wykonywać w uniwersyteckim laboratorium – żachnął się Fiodor. – Przyjechałem tutaj, bo na wyspę spadł meteoryt o składzie więcej niż interesującym. Przesiewanie kamyków z rzeki przestało mnie bawić mniej więcej w trzeciej klasie.
− Nie jesteś jedynym geniuszem na świecie, nie musisz zachowywać się jak burak – odparła Ksenia.
− Na świecie może i nie, ale na tej wyspie owszem. – Fiodor skinął głową i wyprostował się. – I to by było na tyle.
Ksenia podążyła za mętnym wzrokiem Fiodora. Sierżant w wysoko uniesionych dłoniach niósł dwa blaszane kubki wypełnione parującą herbatą. Skrzywił się wyraźnie, widząc, że przy stoliku stoi podchmielony cywil. Nie kryjąc swojej dezaprobaty, Misza postawił kubek na szpuli i ostentacyjnie przesunął w stronę Kseni. Geolog przyglądała się scenie z nieukrywanym rozbawieniem.
− Dzięki, Misza. – Objęła naczynie dłońmi.
− A ten tu co? – Sierżant skinął na Fiodora.
− Ja tu tylko stoję – odparł naukowiec.
− Nie możesz stać gdzie indziej? – Wojskowy nachylił się w stronę chemika.
− Misza! – Ksenia zmroziła go wzrokiem. – Daj spokój, przecież to Fiodor, znamy się od lat.
− No właśnie – odburknął sierżant, wyraźnie niezadowolony.
− Może przynajmniej spróbujemy normalnie pogadać? – Fiodor chciał przełamać niewidzialną barierę. – Może pan sierżant będzie łaskaw wyjaśnić, dlaczego zabrano nam paliwo?
Cisza trwała sekundę, może dwie dłużej niż podczas zwykłej wymiany zdań. To jednak wystarczyło, by i tak niesprzyjająca atmosfera jeszcze zgęstniała. Misza zmusił się, by zamiast przywalić chemikowi prosto w nos, podrapać się po brodzie i zapatrzyć w sufit.
− Misza. – Ksenia uniosła kubek i wymusiła na sierżancie bezalkoholowy toast. – Jak tam u ciebie robota? Nie przemęczacie się chyba.
− Czekamy na dalsze rozkazy. – Misza wzruszył ramionami. – Jak będzie coś nowego, to zajmiemy się tym.
Geolog przewróciła oczami. Sierżant, urażony obecnością Fiodora, wpatrywał się w ciemną ciecz, która parowała w kubku.
− Wiesz, w zasadzie pytanie Fiodora nie było takie głupie. Mógł zadać je w mniej pretensjonalny sposób, ale generalnie to rzeczywiście zastanawiające.
− Niby co? – Sierżant upił łyk naparu.
− Wszyscy myśleli, że przylecieliście tutaj po meteoryt – powiedziała Ksenia. – Jego skład rzeczywiście jest niezwykły. Ale wy nawet nie widzieliście krateru. Zaczęliście budować port, magazyny, radary, przywieźliście tutaj czołgi…
− Transportery, to są transportery – wtrącił Fiodor.
− Nieważne. – Machnęła ręką. – Co jest na tej wyspie takiego atrakcyjnego?
Wątpiła, żeby sierżant zdecydował się na odpowiedź. Próbowała już niejednokrotnie, musiał przecież coś wiedzieć, nawet jeśli nieoficjalnie, to jakieś plotki między żołnierzami krążyły z całą pewnością. Misza spojrzał na nią, przez kilka chwil wyglądał, jakby bił się z myślami. Nie odpowiedział jednak, przysunął kubek do ust i jednym haustem opróżnił jego zawartość. Naczynie zabrzęczało o szpulę, Ksenia zmarszczyła brwi. Choć było to wbrew prawom fizyki, kubek brzęczał coraz bardziej.
− Kolejny śmigłowiec – stwierdził Fiodor i spojrzał na kasetony, które zaczynały drżeć coraz mocniej.
− Chyba cała flota. – Ksenia rozejrzała się na wszystkie strony.
− Eskadra, Ksenia. Śmigłowce nie grupują się we floty – sprostował Fiodor.
Sierżant nie wdawał się w semantyczne dysputy. Złapał za czapkę, którą położył na szpuli, i pospiesznym krokiem, rozpychając się łokciami, ruszył ku wyjściu. Chwilę potem na zewnątrz wybiegła większość wojskowych.
− Co tam się znowu dzieje? – zapytał Fiodor i nagle trzeźwiejszy, ruszył w ślad za żołnierzami. Ksenia trzymała się o krok za nim.
Kurzawa, która szalała na zewnątrz, rzeczywiście mogła zwiastować przybycie do bazy całej eskadry śmigłowców. Poderwany przez silnik śnieg uniósł się i kotłował, skutecznie zmniejszając widoczność.
Podbiegli do niewielkiego wzniesienia, które wyrównano i zaimprowizowano na lądowisko. Maszyna właśnie siadała, gigantyczne cielsko opadało powoli, niskie krzewy i długie łodygi kładły się pokotem pod naporem mas rozdmuchiwanego powietrza. Zatrzymali się na skraju placu, grupka żołnierzy zdążyła już zabezpieczyć teren i zatrzymać co bardziej ciekawskich.
− Co wy?! Przecież to cywilne lądowisko! – krzyczał jeden z naukowców, którego zatrzymano przy wejściu na wylany betonem kwadrat.
− Specjalny ładunek! Nie wolno! – wrzasnął żołnierz.
− Jaki, kurwa, specjalny?!
Monstrualnych rozmiarów Mi-26 przyziemił łagodnie, stalowe cielsko osiadło na hydraulicznych wysięgnikach. Rotor zwalniał wyraźnie. Rampa załadunkowa zaczęła powoli opadać, żołnierze zbliżyli się, od strony bazy jechał również otwarty pojazd transportowy.
− No ciekawe, co tym razem tutaj przytargali. – Fiodor osłonił oczy przed podmuchami wiatru.
− Ostatni raz tak się maskowali z tymi nowymi radarami chyba. – Ksenia wzruszyła ramionami.
− Radary już mają, teraz przydałoby się coś, co będzie strzelać tam, gdzie wskażą – zaśmiał się Fiodor. Ksenia przewróciła oczami.
Rampa opadła na lądowisko. Potężna paleta zjeżdżała po szynach wprost na podstawioną lawetę transportera. Ładunek był słusznych rozmiarów, wydawał się szczelnie wypełniać komorę załadunkową śmigłowca. Ksenia widziała, że oczy Fiodora niemal wyszły z orbit.
− O co chodzi? – zapytała zaniepokojona.
− To jest świder, przywieźli tutaj cholerny świder. – Fiodor złapał się za uszankę.
− To chyba dobrze, może w końcu wrócimy do krateru. – Ksenia nie rozumiała zdumienia, które malowało się na bladej twarzy chemika.
− Ksenia, kurwa, nie rozumiesz. – Fiodor wciąż trzymał się za uszy swojej czapki. – Ten świder montuje się na platformach, na morzu. Wszystko jasne, teraz wszystko jest jasne. Im wcale nie chodzi o meteoryt.
− A o co innego? Przecież na tej wyspie nic nie ma. – Ksenia zatoczyła ramionami niemal pełny okrąg.
− Na wyspie nie, ale pod wodą… Jesteśmy w Arktyce, Ksenia, największym rezerwuarze ropy i gazu na świecie. Wpadliśmy w gówno. – Fiodor spojrzał na geolog. – Po same uszy.
Biały Dom, Waszyngton DC, USA | 29 marca 2025, godzina 20:58
− To wszystko? – zapytał Armitage z uniesionymi brwiami. – Tyle przynosi mi wywiad? Mam nadzieję, że chcieliście mnie tym tylko rozśmieszyć.
Prezydent rzucił na biurko plik kartek. Powiedzieć, że raport dotyczący rosyjskiej aktywności w Arktyce jest oszczędny, byłoby sporym niedopowiedzeniem. Dziesiątki wyselekcjonowanych zdjęć satelitarnych skupiało się tak naprawdę na znanych już instalacjach. Podobnie jak określenie głównych szlaków, które wykorzystywały okręty Floty Północnej. Można było odnieść wrażenie, że ktoś tylko nieznacznie zmodyfikował rosyjskie plany od czasów zimnej wojny. Rzeczywiście niewiele się w nich zmieniło, ale Armitage oczekiwał zdecydowanie więcej. Nie zrobiły też na prezydencie wrażenia potencjalne kierunki rozwoju rosyjskich baz w Arktyce oraz plany rozbudowy infrastruktury wojskowej gdzieś na Nowej Ziemi. Znał to wszystko zbyt dobrze, by móc wyciągnąć błyskotliwe wnioski.
− Gdzie analiza rosyjskich roszczeń względem złóż w Arktyce? Wiecie w ogóle coś na ten temat? – zapytał Armitage i rozsiadł się w skórzanym fotelu.
Doradcy i przedstawiciele poszczególnych agencji spuszczali wzrok lub nerwowo rozglądali się na boki, szukając ratunku u pozostałych. Tylko nieliczni wciąż patrzyli przed siebie. Prezydent złowił wzrok Ryana Sinclaira. Świeżo upieczony szef Departamentu Wsparcia Technologicznego poprawił okulary i wstał.
− Panie prezydencie – zaczął – pozwoliłem sobie sprawdzić ostatnie analizy, jakich dokonał departament w kwestii rosyjskich możliwości wydobywczych. Głównie pod kątem wprowadzanych do użycia technologii i metodyk prowadzenia…
− Do rzeczy, Sinclair. Nie będę marnował całego wieczoru na ten bełkot. – Armitage machnął ręką w powietrzu.
− Oczywiście. – Sinclair zniżył głos. – Nie mamy żadnych odkrywczych wniosków, ponieważ w podejściu Rosjan do działań w Arktyce nie doszło do żadnych szczególnych zmian. Wciąż uważają, że szelf kontynentalny, czyli obszar około trzystu pięćdziesięciu mil morskich od rosyjskich wybrzeży, należy do nich. Kreml nie zmienił swoich roszczeń, wciąż forsuje te same argumenty i jest w tym niezwykle konsekwentny.
− A te możliwości technologiczne? Wspominałeś coś o tym – ponaglił Armitage.
− Tutaj Rosjanie poczynili spore postępy, ale wciąż są daleko od chwili, w której będą w stanie dobrać się do rzeczywistych złóż – odparł Sinclair.
− Nie byłabym tego taka pewna – do rozmowy wtrąciła się milcząca do tej pory kobieta. Siedziała w drugim rzędzie krzeseł, nie była nikim ważnym w administracyjnej hierarchii.
− A pani to…? – zainteresował się Armitage.
− Megan Rayburn, geolog w Departamencie Energii. Pracowałam z panem Milesem podczas kryzysu tajwańskiego. – Geolog wstała, ubrana w doskonale dopasowany kostium robiła niemałe wrażenie. Jej południowa uroda i szlachetne, wręcz arystokratyczne rysy tylko dodawały jej powagi.
− Uważa pani, że Ryan popełnił błąd? – zapytał Armitage. Przyglądał się kobiecie z nieukrywaną ciekawością. Nie przypominał sobie, by wcześniej miał okazję ją spotkać. Pamiętał jednak, że zespół sekretarza energii, Edgara Milesa, wykorzystał na Tajwanie wszystkie asy w rękawie.
− Pan Sinclair nie popełnił błędu w swoich analizach. Rosjanie rzeczywiście wciąż utrzymują takie same roszczenia – powiedziała. – Niestety, wydaje mi się, że pan Sinclair jest zbyt optymistyczny, jeśli mowa o rosyjskich możliwościach technologicznych.
− Proszę się nie krępować, pani Rayburn. – Armitage zachęcił ją gestem. Sinclair w tym czasie usiadł na swoim miejscu i badawczo przyglądał się geolog.
− Rozbudowa wojskowej i cywilnej infrastruktury na północnych wybrzeżach trwa w Rosji od blisko dwóch dekad. Warto zaznaczyć, że w tym czasie zmodernizowano lub przywrócono do stanu używalności liczne instalacje wojskowe, które porzucono po rozpadzie Związku Radzieckiego. – Megan mówiła spokojnie. Wyglądało na to, że przećwiczyła wystąpienie przynajmniej kilkukrotnie. – Wszyscy skupiali się właśnie na wojskowej części infrastruktury. Rosjanie wiedzieli, jak prowadzić swoją maskirowkę. Mało kto zwracał uwagę na to, że w tym samym czasie, kiedy na Dalekiej Północy instalowano najnowsze wersje systemów S-300, jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać nowe stacje badawcze i doki przystosowane do przyjmowania sporych jednostek geologicznych. Najnowsza baza, Krasino na Nowej Ziemi, wciąż jest w budowie, ale w ciągu kilku tygodni powinna osiągnąć pełną zdolność operacyjną.
Prezydent uśmiechnął się zagadkowo. Geolog stała z zaciśniętymi w kreskę ustami, cisza przeciągała się. Kilkoro doradców, którzy w końcu odważyli się spojrzeć na coś więcej niż czubek własnych butów, wodziło wzrokiem między kobietą a prezydentem. Albert Armitage rozważał usłyszane przed chwilą słowa. Choć Megan Rayburn była przekonana co do swoich argumentów, wydawało się, że nie powiedziała jeszcze wszystkiego. Sinclair musiał myśleć podobnie, z kamienną twarzą oczekiwał dalszego ciągu wystąpienia.
− Jestem pewien, że to nie koniec – zachęcił prezydent. – Coś czuję, że najlepsze dopiero przed nami. – Uśmiechnął się, na kilku innych twarzach również zagościł lekceważący grymas.
− Obawiam się, że Rosjanie dobrze wiedzieli, w jaki sposób należało przeprowadzić ekspansję w Arktyce – kontynuowała Rayburn. – Do doków na Nowej Ziemi oraz wzdłuż rosyjskiego wybrzeża w każdej chwili mogą przyjść jednostki, których zadaniem będzie poszukiwanie złóż tam, gdzie do tej pory wszyscy mieliśmy ograniczony dostęp.
− Pani Rayburn, z całym szacunkiem, ale pani teoria, choć na pierwszy rzut oka całkiem logiczna, ma jedną, dość zasadniczą wadę – wtrącił Sinclair.
− Chce pan powiedzieć, że Rosjanie nie dysponują obecnie żadnym nowoczesnym statkiem geologicznym? – Uśmiechnęła się. Dobrze wiedziała, że prędzej czy później ktoś to zauważy.
− Zgadza się. – Sinclair skinął potwierdzająco. – Rosja nie posiada technologii, które umożliwiają eksplorację dna w Arktyce. Inżynierowie z Murmańska byli w błędzie, sądząc, że wystarczy tylko modernizacja istniejących jednostek, które poszukiwały złóż na szelfie. Jeśli chodzi o większe głębokości… Według naszych raportów będą w stanie zacząć wiercenia najwcześniej w przyszłym roku.
− Prawdopodobnie z tego powodu niewielka rosyjska firma wydobywcza z Kamczatki podpisała właśnie umowę z chińskim koncernem, podwykonawcą korporacji Harmonia. Ich statek geologiczny jest przystosowany do poszukiwania złóż na znacznych głębokościach Morza Południowochińskiego. Kilkanaście godzin temu ich jednostka wypłynęła z portu w Dalian – odparła Rayburn.
Szmer przetaczający się wśród zebranych w Gabinecie Owalnym przypominał nerwowe brzęczenie pszczół, którym ktoś podpalił pasiekę. Albert Armitage spojrzał spode łba na Sinclaira, który wydawał się rozbawiony wywodem pani geolog.
− Sugeruje pani, że Przymierze czy może sama Rosja potajemnie dogadała się ze swoim największym wrogiem? Krajem, który ledwie dziewięć lat temu omal nie rzucił Kremla na kolana? Czy ja dobrze rozumiem? – zapytał wywiadowca.
− Wątpię, żeby Przymierze miało pojęcie o tej sprawie. – Megan zaprzeczyła ruchem głowy. – Nie jestem też pewna…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej