- W empik go
Armagedon był już wczoraj - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
11 września 2023
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Armagedon był już wczoraj - ebook
Książka to wspomnienia byłego Świadka Jehowy. Opowiada w niej o blaskach i cieniach religii Świadków. Nie brakuje w niej humoru a także subiektywnej oceny… czasem bolesnej.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8273-745-5 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstęp
Drogi czytelniku, należy Ci się kilka słów wstępu i opowiedzenia o tym, co mnie zainspirowało do spisania tych wspomnień. Jest to moja, subiektywna opowieść o tym jak kiedyś wyglądało życie zborowe, jest to opowieść o tym co sprawiło, że zostałem świadkiem Jehowy i o tym co sprawiło, że przestałem nim być. Do swojej opowieści dołączyłem wywiady z moim znajomymi, którzy mieli lub dalej mają kontakt ze Świadkami Jehowy, a ich poglądy nie zawsze pokrywają się z moimi. Jestem przekonany, że oprócz oficjalnie zapisanej historii tego wyznania w Polsce, powinny pojawić się na papierze opowieści prywatne, osobiste i oczywiście takie, które nie przeszły przez proces lukrowania. Opowieści szeregowych członków tego kościoła, opowieści starszych zboru, pionierów i „betelczyków”. Nawet jeśli są nacechowane emocjami, to mogą wnieść wartość poznawczą. Czytelnik znający tę religię będzie doskonale wiedział, jak rozróżnić co jest jedynie subiektywnym punktem widzenia, a co jest obiektywnym opisem rzeczywistości. Tej rzeczywistości o której osoby stojące na czele Świadków Jehowy w Polsce chcą pamiętać jak najdłużej i tej rzeczywistości, o której chcieliby zapomnieć.
Zaczęło się od tego, że chciałem się rozliczyć z moją przeszłością, poukładać sobie coś tam w głowie, słowem… taka forma autoterapii. Z czasem zrodził się pomysł, że może ktoś postronny by chciał to przeczytać. Przeredagowałem więc tekst, jakby to było do kogoś adresowane.
Chciałem ująć i dobre strony bycia Świadkiem Jehowy, jak również nie sposób pominąć rzeczy o wydźwięku negatywnym. Których jest więcej? Trudno powiedzieć. Sami ocenicie. Życie nie jest czarno — białe. Pomiędzy tymi dwoma kolorami jest milion odcieni szarości. Tak samo jest w ocenie organizacji religijnej, jaką są Świadkowie Jehowy. Pewne rzeczy były bardzo pozytywne, inne mniej. W każdym aspekcie można znaleźć i blaski i cienie. Trzeba przyznać też, że czasem w moich ocenach stawiam dość ostre stwierdzenia. Jak na przykład: „psychomanipulacja”, czy „pranie mózgu”. Pewien wydawca miał nawet obawy przed wydaniem moich wspomnień, ponieważ obawiał się ewentualnych procesów sądowych z Towarzystwem Strażnica. Pragnę więc z całą stanowczością podkreślić, że nawet jak o czymś piszę ostro, jest to po prostu tylko moja ocena. Ocena, do której mam prawo w ramach wolnej woli i wolności wypowiedzi. Nie ma potrzeby zgadzać się z moją oceną. Nie widzę też powodu z drugiej strony, aby komuś ją narzucać.
Spotkałem się w pewnym momencie pisania tych wspomnień z sugestią, aby napisać do Biura Oddziału Świadków Jehowy w Nadarzynie z prośbą o ustosunkowanie się do mojego tekstu. Argumentem była dziennikarska uczciwość, według której należy dać się wypowiedzieć i drugiej stronie. Po namyśle jednak uznałem, że nie ma to sensu. Po pierwsze podkreślę, że są to moje subiektywne wspomnienia. A po drugie wszyscy znający organizację Świadków, wiedzą, że takiej odpowiedzi nigdy bym się nie doczekał. Przecież wiele osób, nawet będących Świadkami, zgłaszając swoje sprawy i wątpliwości, nigdy się takiej odpowiedzi nie dostały, nawet jeśli napisali co ich bardzo bolało. Co najwyżej trafiały na dywanik Starszych miejscowego zboru. Więc taka prośba o ustosunkowanie się nie ma najmniejszego sensu.
Opisuję tu prawdziwe wydarzenia i te pozytywne i te negatywne. Jednak żadne z imion, czy danych personalnych nie pozostało w formie niezmienionej. Jestem pewien, że część z osób, które tu opisałem nie miałyby nic przeciwko temu, by podać ich prawdziwe dane. Inne jednak mogłyby mieć do mnie żal. Nie robię więc żadnego wyjątku i wszelkie imiona i nazwiska są zmienione. Nie wykluczam jednak możliwości, że osoby, które były uczestnikami opisanych wydarzeń odnajdą tam siebie i zidentyfikują innych. Nie będzie też trudno im zidentyfikować pewnych nadzorców w zborze. Mam nadzieję, że tylko to przyda kolorytu tej książce.
Jakiś czas temu ukazał się na portalu WP.pl artykuł o mojej skromnej osobie i okresie gdy byłem Świadkiem Jehowy. W tekście było zaledwie kilka szczegółów szerzej opisanych w tych wspomnieniach, jakie masz teraz przed sobą. Artykuł przeczytało około 400 000 osób. Taka liczba bardzo mnie zaskoczyła i pokazała jednocześnie, że warto aby te wspomnienia ujrzały tak zwane światło dzienne. Pod artykułem było prawie pięćset komentarzy. Jak się nietrudno domyślić, jedne były dla mnie bardzo pozytywne inne bardzo krytyczne. Nie uniknąłem też wylanych na mnie pomyj. Liczyłem się z tym.
Pozytywne komentarze były o tym jaką mam silną psychikę i potwierdzały, że każde moje słowo jest prawdą. Te negatywne wynikały jednak z wrogości obecnych Świadków w stosunku takich odstępców jak ja, albo wynikały też z braku znajomości tematu, niezrozumienia, czy też zbyt wąskiego omówienia. W moich wspomnieniach dla przykładu opowiadam o negatywnym stosunku Świadków w czasach mojej młodości, do zdobywania wyższego wykształcenia. Kilku komentatorów stwierdziło, że to bzdury, ponieważ znają Świadków, którzy posiadają wyższe wykształcenie. Owszem, jest to prawda. Niemniej na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, pójście na studia było bardzo faux pa. Kto wtedy był Świadkiem, to wie, że tak było i tyle. Nie wykluczano wtedy takich osób, ale było bardzo trudno dostąpić przywileju np. Sługi Pomocniczego. W książce tej znajdziesz też czytelniku wspomnienia innych byłych lub obecnych Świadków, którzy zdecydowali się opowiedzieć o sobie. Ich relacje są zbieżne z moimi osądami i przytaczanym stosunkiem na przykład do wyższego wykształcenia.
Pojawiły się też głosy, że się użalam nad sobą i próbuję obwinić Świadków o swoje niepowodzenia. W żadnym wypadku nie było to moją intencją. Każdy jest odpowiedzialny za swoje osobiste wybory, jednak uznałem, że nie sposób pominąć wpływu czynników zewnętrznych na takie właśnie wybory. Kto z Was powie, że jest inaczej? Otoczenie kształtuje nas i pod jego wpływem podejmujemy i dobre i złe decyzje. Bądźmy szczerzy, tak po prostu jest i już…
Zapraszam więc w moich wspomnieniach do lat minionych i do mojej subiektywnej oceny Świadków Jehowy w tamtych latach.Jak to się zaczęło…
To jest dopiero początek mojej opowieści. Chciałoby się powiedzieć, że „pamiętam jak dziś”. Jednak nie wszystko pamiętam ze szczegółami, ale zarys tej historii drodzy postaram się Wam przedstawić. W trakcie mojej opowieści spotkacie się z wyrażeniami, że tak powiem „branżowymi”, czyli terminologią stosowaną wewnętrznie przez Świadków Jehowy. Będą to takie określenia jak: Starszy, Ciało Kierownicze, Ostatek czy inne tym podobne tajemnicze wyrażenia. Nie sposób takich określeń uniknąć opowiadając o życiu wśród Świadków. Nie sposób też za każdym razem szeroko tłumaczyć o co chodzi. Stąd na końcu moich wspomnień zamieściłem coś na wzór słownika zwrotów i wyrażeń.
Jak to się więc, zaczęło?
To było lato 1986 roku. A ja uczyłem się wtedy w szkole średniej, zatem dla mnie był to okres wakacji, okres szczególnego odpoczynku i możliwości poznania czegoś nowego. Lato było niezmiernie gorące. Byłem razem z moim kolegą, Januszem, na Mazurach, w okolicach Giżycka w pewnej wsi u mojej cioci.
Ciotka nieopacznie zostawiła pod naszą opieką cały dom i razem z wujkiem pojechała na Śląsk do córki. Mieliśmy zajmować się domem i karmić kury. A i jeszcze mieliśmy się opiekować świnką morską!
Nieopodal było jezioro, więc całe dni moczyliśmy się w wodzie, opalaliśmy i wiedliśmy wolny żywot. Raczej generalnie, to się nudziliśmy.
W tej scenerii doszło do mego pierwszego poważnego spotkania ze Świadkami Jehowy. Mieli oni swój obóz, (nazywało się to „ośrodek pionierski”) w pobliskiej wsi. Działalność takich ośrodków była sposobem na spędzenie lata dla młodych i nie tylko młodych wyznawców tej religii. Później wielokroć sam uczestniczyłem w takich obozach. Świadkowie, którzy tam byli, większość dnia poświęcali na głoszenie Dobrej Nowiny, czyli na odwiedzanie ludzi każdego dnia w okolicznych wsiach. Każdy z nich miał teren osobno przydzielony. Po południu mieli czas wolny dla siebie. Ośrodki takie organizowano w miejscowościach gdzie nie było Świadków, albo było ich bardzo mało. Później zapewne opiszę jak i ja brałem udział w takich wyjazdach, ale teraz wróćmy do tego jak to się zaczęło…
Właśnie w taki jeden ze słonecznych wakacyjnych dni zawitali i do nas na wsi Świadkowie Jehowy.
Przyjęliśmy ich z Januszem gościnnie… na ławce przed domem.
Trzeba Wam wiedzieć, że wcześniej też widywałem Świadków w moim rodzinnym mieście Białymstoku, ale były to bardzo krótkie spotkania. Krótkie na tyle, na ile szybko ktoś z rodziców interweniował i zamknął im drzwi przed nosem. Więc raczej nie było takich spotkań ani za dużo, ani za często. Pamiętam, jak pewnego razu udało mi się porozmawiać z miłą i sympatyczną parą głosicieli trochę dłużej na korytarzu, przed moimi drzwiami w bloku, w którym mieszkałem. Ze spotkania tego udało mi się wynieść tyle, że jedną z moich rozmówczyń była pani o niespotykanym imieniu Ofelia. Dowiedziałem się też, że pani Ofelia mieszka gdzieś nieopodal w bloku na moim osiedlu. Ale nie wiedziałem dokładnie, w którym. Piszę Wam o tych szczegółach, ponieważ wkrótce będzie to bardzo istotne.
Wróćmy więc teraz do tego pierwszego spotkania ze Świadkami na serio, pamiętnego roku 1986.
Pamiętam, że jeden z odwiedzających nas miał na imię Henio. Imię bardzo dźwięczne i łatwo je zapamiętałem, bo dla wygłupów z moim kolegą, właśnie takiego imienia w stosunku do siebie używaliśmy. Mówiliśmy do siebie: „Heniu, chcesz herbaty?”, „Dziękuję Heniu” itp. Trudno mi powiedzieć nawet, o czym wtedy rozmawialiśmy z Heniem Świadkiem Jehowy, ale pozostało… wrażenie. Dobre wrażenie. Szczegół, jaki pamiętam to, że ze zdziwieniem dowiedziałem się o imieniu Boga — Jehowa. Wcześniej nigdy o tym nie słyszałem, a nazwa Świadkowie Jehowy kojarzyła mi się z jakąś egzotyczną religią dalekiego wschodu. Coś tak egzotycznego jak Budda, Kriszna i Jehowa razem. Zdziwienie moje nie miało granic, gdy okazało się, że Świadkowie są chrześcijanami. Trzeba Wam też wiedzieć, że byłem takim trochę mędrkującym chłopakiem. Fascynowały mnie zagadnienia związane z rzeczami nieznanymi i tajemniczymi, z UFO i trójkątem Bermudzkim, ezoteryką, radiestezją i takie tam. Lubiłem o tym rozmawiać i spodziewałem się, że Świadkowie też lubią takie tematy, bo przecież opowiadali między innymi o końcu świata. Trochę się jednak pomyliłem.
No, może więcej niż trochę.
Po kilku dniach doszło do kolejnej wizyty Świadków u nas, a w zasadzie u ciotki, bo to przecież był jej dom.
Tym razem skład był odwiedzających był inny choć znów było ich dwoje. Dziś wiem, że jednym z rozmówców był Starszym zboru. Starszy zboru to taka funkcja w organizacji Świadków. Trzeba Wam tu wyjaśnić, że w zborze Świadków nie ma księży w rozumieniu religii katolickiej, czy pastorów jak w religiach protestanckich, ani popów czy baciuszek jak w religiach wschodniego obrządku chrześcijańskiego. Są za to mężczyźni tzw. dojrzali duchowo, z odpowiednim stażem w tej religii. Jest wiele wymagań, jakim owi Starsi muszą sprostać, ale o tym opowiem przy innej okazji. Może opowiem o tym, gdy dojdziemy do chwili, gdy sam zostałem Starszym.
Wracając do rozmowy z tym Starszym, za „Chiny ludowe” nie pamiętam jak on miał na imię, było coś, co mnie w tym człowieku ujęło. Wcześniej, gdy z kimś prowadziłem dyskusję i udało mi się tego kogoś „zapędzić w kozi róg” w dyskusji, to taki ktoś wił się i kombinował jak mógł, a ja miałem satysfakcję widząc, że pokonałem go na słowa. Tak zawsze wyobrażałem sobie dysputy. Podczas tej pamiętnej rozmowy ze Świadkami, też oczywiście próbowałem tego samego sposobu. Sprowadziłem dyskusję do tematów mi najlepiej znanych, być może chodziło o możliwość znalezienia życia poza Ziemią, czekałem na znany i sprawdzony scenariusz, gdzie mój rozmówca będzie kluczył i kombinował jak koń pod górkę. A tym czasem Starszy ten zadziwił mnie zupełnie. Nie żeby w sposób zadowalający znał odpowiedzi na zadane przeze mnie pytania, wręcz przeciwnie. Powiedział po prostu, że nie wie jak mi odpowiedzieć na te zagadnienia. Dodał, że nikt nie jest alfą i omegą i on też nie. Uzupełnił chęcią odwiedzenia mnie jeszcze raz i udzielenia odpowiedzi, gdy się do tego przygotuje. To był dla mnie cios! Szczerość tego człowieka była czymś niespotykanym! Niestety nie mogło dojść do następnej rozmowy, ponieważ czas ich ośrodka pionierskiego już dobiegał końca. Wziął mój zatem mój adres domowy w Białymstoku i obiecał, że przekaże ten adres komuś z miejscowych Świadków. Wymienił nawet nazwisko Andrzeja S. mówiąc, że na pewno wspomniany Świadek mnie odwiedzi. Nie wiem w końcu czy przekazał mój adres tak jak obiecał, ale Andrzej S. nigdy się u mnie nie pojawił. Coś nie zagrało wtedy jak trzeba, bywa.
Później miałem okazję z Andrzejem być w jednym zborze. A nawet uczestniczyć razem z nim w pozbawianiu przywileju (inaczej degradowaniu) innego Starszego. Ale to oczywiście już zupełnie inna historia.
Po pamiętnej pierwszej rozmowie ze świadkami w Sołtmanach odkryłem na półkach z książkami u ciotki kilkanaście starych „Strażnic” i „Przebudźcie się!” (periodyków wydawanych przez Świadków). Widocznie moja ciocia od czasu do czasu spotykała się ze Świadkami i przyjmowała ich literaturę. Wśród jej innych książek znalazłem też małą książeczkę pod tytułem: „Prawda, która prowadzi do życia wiecznego”. Właśnie ta mała pozycja zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Oprócz wielu nauk Świadków zaprezentowanych w tej książce, szeroko omówiony był temat „dni ostatnich” i końca świata, zwanego „Armagedonem”. Doskonale pamiętam argumentację, jaka była tam przedstawiona. Wyobraźcie więc sobie taką sytuację: leżałem w słońcu na pomoście nad jeziorem i czytałem, że koniec świata nastąpi zanim przeminie pokolenie ludzi pamiętających rok 1914. Jako, że był wtedy już rok już 1986, więc z moich wyliczeń jasno wynikało, że Armagedon już tuż tuż. Ilustracją w książce „Prawda, która…”, do tej argumentacji była otwarta Biblia, gdzie z jednej strony widniała data 1914, a drugiej hasło Armagedon. Nad otwartą książką rozciągał się napis: „Za jednego pokolenia”. Wszystko to wzbudzało mój niepokój! Oczywiście w książce przedstawiona była cała masa dowodów, iż żyjemy w dniach ostatnich obecnego świata i już wkrótce zostanie on zniszczony w strasznej pożodze gniewu bożego.
Dowody te opierały się głównie na wybranych fragmentach w Ewangelii Mateusza z 24 rozdziału, gdzie mowa jest o wojnach, trzęsieniach ziemi i chorobach, jakie miały nawiedzać ludzkość przed planowanym przez Boga, końcem świata. Wskazywano tam na wojny światowe, jako jeden z pierwszych znaków dni końca, których pierwsza wybuchła właśnie w roku 1914. Przemawiało to do mnie. Inne fragmenty Biblii, na jakie się powoływano to między innymi 2 list do Tymoteusza z 3 rozdziału, według, których w dniach ostatnich ludzie mieli być zawistni, samolubni, nieposłuszni rodzicom, niemiłujący dobra oraz mieli przejawiać masę negatywnych cech, jakie spotykamy, na co dzień. Moje obserwacje ludzkich zachowań z punktu widzenia niedoświadczonego nastolatka również potwierdzały, że w myśl tej argumentacji żyjemy w dniach ostatecznych tego świata.
Nie jest w tej chwili istotne czy argumenty te były prawdziwe, czy zgodne z danymi historycznymi. Wrócimy do tego tematu przy innej okazji. Ważne jest, że w mojej świadomości wycisnęły piętno. Uwierzyłem tym słowom i byłem przekonany, że koniec świata jest tuż za progiem! Bez najmniejszych wątpliwości.
Oczywiście książka „Prawda, która prowadzi do życia wiecznego” dawała odpowiedź jak uniknąć zagłady. Jednoznacznie wskazywała, że przyłączenie się do zboru Świadków Jehowy jest symbolicznym wejściem do Arki zapewniającej ocalenie. Analogicznie jak w opowieści z księgi rodzaju o Noem i jego rodzinie, która została uratowana z ogólnoświatowego potopu. Pamiętacie tę biblijną opowieść?
Jak już wspomniałem, leżąc na kocu gdzieś na pomoście ponad leniwie pluskającymi falami mazurskiego jeziora, uświadomiłem sobie, że zginę wkrótce w Armagedonie! Bo przecież nie jestem Świadkiem Jehowy! A tylko ich organizacja zapewnia ocalenie! Poraziła mnie myśl: „a co będzie, jeśli Armagedon rozpocznie się przed końcem wakacji??? Zginę jak ruda mysz!”
Owładnięty tą myślą postanowiłem poszukać Świadków Jehowy i dowiedzieć się jak najwięcej o ich naukach, o Biblii… i o tym jak uratować swoją skórę. Co tu dużo mówić.. Strach jest najlepszym motywatorem do działania. Tak było i w moim przypadku.
Wakacje trwały nadal, ale ja postanowiłem je skrócić i wrócić do mojego rodzinnego miasta, do Białegostoku. Zadziwiające, jakie szczegóły czasem tkwią w ludzkiej pamięci. Jednym z takich szczegółów jest moment, gdy wszedłem do mieszkania tuż po powrocie do mego rodzinnego domu. Otworzyłem drzwi i zobaczyłem siedzącą w fotelu moją mamę. Czytała książkę. Mama książki nie tylko czytała, ale je wprost „pożerała”. Tygodniowo potrafiła przeczytać do ośmiu książek, bo tyle na raz można było wypożyczyć w bibliotece, a mama do biblioteki chodziła raz w tygodniu. Chyba zamiłowanie do czytania jako takiego mam właśnie po matce. Dzięki temu później z wielką ochotą czytałem Biblię i literaturę Świadków. Czyniłem to też wnikliwie, co zaowocowało głębszą znajomością historii świadków i nauk dogmatycznych. Właściwie wiedza ta była głębsza niż przeciętnego Świadka, to nie przechwałki a raczej przyczynek do późniejszych wydarzeń. Mojej dość szybkiej kariery w zborze Świadków, a także późniejszego odejścia. Ale o tym opowiem później. Nic, więc dziwnego moim oczom się nie ukazało, gdy zobaczyłem matkę pogrążoną w lekturze. Mama podniosła wzrok i spytała pewnie bardziej z grzeczności niż faktycznego zainteresowania:
— Co słychać?
— Nic. — Odpowiedziałem lekko, ale za chwilę dodałem — Zostanę Świadkiem Jehowy!
Mama zareagowała trochę dziwnie. Roześmiała się i wzięła to za dobry żart. Pewnie w owym czasie miałem wiele ciekawych pomysłów i była przyzwyczajona. Rozpakowałem się i wyszedłem czym prędzej z mego domu. Oczywiście nie mogłem usiedzieć w miejscu, chciałem szybko znaleźć Świadków Jehowy!
Jak już wcześniej wspomniałem, wiedziałem, że gdzieś w pobliżu mieszka kobieta Świadek o imieniu Ofelia. Chodziłem, więc od klatki, do klatki schodowej okolicznych bloków i przeglądałem spisy lokatorów szukając tego imienia. W tamtych czasach nie było jeszcze ustawy o ochronie danych osobowych i spisy lokatorów były kompletne.
Poszukiwania nie trwały długo, znalazłem to niecodzienne imię w pierwszym bloku do jakiego wstąpiłem. Nie pamiętam dokładnie, czy dotarłem do samych drzwi czy nie, ale pomyślałem, że może jednak jest już trochę za późno na odwiedziny. Było około 21.00. Postanowiłem przyjść nazajutrz rano.
Następnego dnia rano, po śniadaniu postanowiłem pójść do pani Ofelii. Wziąłem swój specjalny zeszyt w którym miałem zanotowane pytania, jakie mi się nasunęły w trakcie czytania lektury książki „Prawda, która prowadzi do życia wiecznego”. Oczywiście jednym z pytań był problem Armagedonu i mojego losu. „Co się stanie ze mną gdyby Armagedon był już dziś? Zginę, czy też już nie?”
W tym miejscu zróbmy malutką pauzę. Nie jest tajemnicą, że głównym motywatorem moich poczynań, nie była głęboka miłość do Boga, a raczej strach przed zagładą we wspomnianym Armagedonie. Od czegoś trzeba zacząć, prawda? Były to pierwsze dni mego kontaktu z tzw. Prawdą. Później przyszło głębsze zrozumienie, dojrzałość i prawdziwa miłość do Boga. Ale to później, po jakimś czasie.
Co więc zdarzyło się tego pamiętnego poranka?
Wyszedłem na klatkę schodową i zacząłem zamykać drzwi na klucz. W tym momencie usłyszałem jak na moim piętrze zatrzymuje się winda. Mieszkałem w wieżowcu, na siódmym piętrze. Z windy wysiadła Ofelia!!! Oniemiałem na chwilę. Gdy zbliżała się w moją stronę pierwsze, co powiedziałem to:
— W tym jest chyba palec boży!!!
Kobieta ta była chyba nie mniej zaskoczona niż ja. Wyjaśniłem jej, że właśnie wybierałem się do niej do domu, że przeczytałem „Prawdę, która prowadzi do życia wiecznego”, że chcę być Świadkiem Jehowy i że mam mnóstwo pytań na temat o Biblii!!!
Zaprosiłem ją do mieszkania i zarzuciłem następnymi pytaniami.
Ofelia po pierwszym szoku i przyjęcia gradu moich pytań, odetchnęła i powiedziała mi, że najlepszym wyjściem będzie rozpoczęcie domowego studium biblijnego. Zapewniła mnie, że wtedy dowiem się wszystkiego i w krótkim czasie sam będę znał odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie zadałem. Opowiedziała też o zebraniach, jakie mają trzy razy w tygodniu Świadkowie Jehowy i zaprosiła mnie na najbliższe. Było tego samego dnia wieczorem. Nazywano je domowym studium książki.
Oczywiście byłem już na tym zebraniu wieczorem. Niezłe tempo, co? To było moje pierwsze takie zebranie. Nie pamiętam, o czym była mowa, nie pamiętam, jaką publikację omawialiśmy, pamiętam, że podobało mi się wszystko! Wszyściutko!
Trzeba Wam wiedzieć jak wyglądają zebrania Świadków. Albo jak wyglądały w tamtych czasach. To moje pierwsze zebranie, jak już nadmieniłem to było domowe studium książki. Spotkania takie odbywały się w kameralnym gronie kilku, kilkunastu, czasem trochę ponad dwudziestu osób. Była jedna osoba, która prowadziła to spotkanie. Zaczynało się modlitwą. Jakże inną od modlitw, które możecie usłyszeć w kościele katolickim. Były to modlitwy wypowiadane własnymi słowami. Często płynące z serca. Potem lektor odczytywał poszczególne kolejne akapity z książki, a po każdym z nich osoba prowadząca zadawała pytania odnoszące się do przeczytanego tekstu. Żeby było łatwiej, oczywiście na dole każdej strony te pytania były dołączone. Prowadzący nie musiał ich wymyślać samemu. Oczywiście pytania takie były banalnie proste. Była to taka socjotechnika, która pozwalała nie tylko na szybkie przyswojenie wiedzy, ale również na szybką indoktrynację. Wtedy jeszcze oczywiście o tym nie wiedziałem.
Pamiętam też z tego pierwszego zebrania, że lektorem była pewna dziewczyna o mieniu Wiesia. Miła dziewczyna, która po latach wyszła za mąż za Aleksandra. Człowieka, który wybierał się do nieba…, Ale o tym opowiem później.
Następnego dnia było moje pierwsze studium biblijne w mieszkaniu Ofelii.
Cóż to takiego jest to studium biblijne? Będzie jeszcze okazja opowiedzieć Wam o moich osiągnięciach i losach. Ale w tym miejscu nadmienię, że jest to seria spotkań z taką osobą, jaką ja wtedy byłem, czyli tzw. zainteresowanym. Podczas każdego z takich spotkań czytana jest rozdział po rozdziale publikacja wydana przez Świadków. Oczywiście zadawane są pytania nawiązujące do podanego materiału tą samą techniką co na zborowych studiach książki. Książka, którą się studiuje w poszczególnych rozdziałach dotyka głównych nauk Świadków. Poszczególne akapity naszpikowane są wersetami biblijnymi. W ten sposób osoba studiująca odnosi wrażenie, że studiuje Biblię. Przecież nazywa się to studium biblijnym. W rzeczywistości jest to jednak jest studium danej książki. W moim przypadku była to książka pod tytułem: „Będziesz mógł żyć wiecznie w raju na ziemi”. W późniejszych czasach używano już innych publikacji, bo znaczna część nauk prezentowanych w tym dziele uległa zmianie. Ale to już inna para kaloszy…
I tak to się zaczęło…Ośrodki pionierskie
Jak już wcześniej opisywałem, mój pierwszy kontakt ze Świadkami Jehowy nastąpił w czasie wakacji, na Mazurach. Obozowali oni wtedy w pewnej miejscowości niedaleko wioski, gdzie spędzałem wakacje. Obozy takie nazywano „ośrodkami pionierskimi”. Było to jak dla mnie fantastyczne i ciekawe przedsięwzięcie, które łączyło przyjemne z pożytecznym zapewniając uczestnikom wypoczynek gdzieś nad jeziorem, w górach czy innych atrakcyjnych miejscach a zarazem umożliwiało tzw. opracowanie terenu oddalonego. Dziś gdy piszę słowo „opracowanie”, brzmi mi to jakoś dziko i obco, ale wtedy w nomenklaturze Świadków brzmiało to normalnie. Chodziło oczywiście o działalność głoszenia Dobrej Nowiny i odwiedzenie mieszkańców danego obszaru czyli terenu.
Teren oddalony był to pewien obszar obejmujący najczęściej wsie oraz małe miejscowości, gdzie Świadków nie było lub było ich bardzo mało. Tereny takie obejmowano głoszeniem, czyli kampanią odwiedzania ludzi po domach i głoszeniem Dobrej Nowiny. Odbywało się to oczywiście najczęściej w okresie letnim. Czasem takie ośrodki zlokalizowane były też w miastach, ale oczywiście nie cieszyły się takim powodzeniem jak ośrodki w lasach, nad jeziorem czy morzem. Najczęściej uczestnicy byli zakwaterowani w namiotach, czasem udostępnionej stodole, a czasem w domach miejscowych Świadków Jehowy. Warunki bytowania czasem były bardzo skromne czy spartańskie a warunki sanitarne na obecne czasy nazwalibyśmy skandalicznymi, ale w tamtych czasach nikt nie narzekał i wszyscy byli bardzo zadowoleni. Na obozie zainstalowana była kuchnia polowa gdzie posiłki były przygotowywane przez dyżurnych zmieniających się rotacyjnie. Średnio podczas dwutygodniowego pobytu na ośrodku dyżur taki wypadał dwa razy dla każdego uczestnika.
Jak wyglądał dzień pobytu na takim ośrodku?
Pobudka o godz. około 6.00 — 7.00 rano i poranna toaleta. Ładnie to się mówi „poranna toaleta”. Myliśmy się w jakimś strumieniu. Czasem był kran z bieżącą wodą. Goliłem się też przy strumieniu przeglądając się w lusterku zawieszonym gdzieś na gałęzi. Gdy byliśmy już ładni, przychodził czas na śniadanie, ale nie było to tak hop-siup. Przed śniadaniem, przy stołach omawiany był „tekst dzienny”. Tekst dzienny był to pewien fragment Biblii wraz z komentarzem dołączonym przez Organizację. Mieliśmy je w takich malutkich książeczkach i na każdy dzień był wyznaczony fragment. Następnie była odmawiana modlitwa i śniadanie spożywaliśmy ze smakiem. Później ruszaliśmy w teren. Najczęściej na jeździliśmy rowerami, czasem jednak piechotą lub samochodami.
_Jeden z moich pierwszych ośrodków pionierskich. Gdzieś pod Suchowolą._
Odwiedzano wtedy po domach mieszkańców wsi i miasteczek na przydzielonym terenie. Podczas takiego głoszenia kolportowano literaturę wydaną przez Towarzystwo Strażnica czyli organ wydawniczy Świadków Jehowy. Zapisywano adresy osób, które wyraziły chęć przeczytania takiej literatury lub nawet jednoznacznie określiły się, że są chętni rozmawiać ze Świadkami Jehowy. Według moich odczuć zapewne wiele z takich osób mogłoby potencjalnie wstąpić kiedyś w szeregi Świadków, ale w praktyce, rzadko potem odwiedzano takie osoby ponownie. Była to praca dla samej pracy. A może raczej praca dla zebrania odpowiedniej ilości godzin spędzonych w służbie głoszenia. Stąd nazwa „Ośrodki pionierskie”, ponieważ od uczestników wymagano złożenia odpowiedniej deklaracji, że w danym miesiącu spędzą w „służbie” minimum 60 godzin. Osoby takie, które złożyły taką deklarację, nazywano pionierami pomocniczymi. Deklarację taką składało się na jeden miesiąc. Byli też pionierzy stali, dla których limitem miesięcznym było 90 godzin. Z tym, że w ich przypadku deklaracja spędzania takiej ilości w służbie nie odnosiła się do jednego miesiąca, ale do roku. Napisałem, że było to 90 godzin miesięcznie. Nie jest to do końca prawdą. Formalnie takie zobowiązanie było na 1000 godzin w ciągu roku. Jednak nie zawsze trzeba było aż tyle czasu spędzić w służbie. Gdy w skali roku wyszło to 750 godzin, to też takiego gorliwego Świadka nazywano pionierem stałym. Oczywiście powszechnie i na głos się tego nie mówiło. W społeczności Świadków pionierzy cieszyli się poważaniem i szacunkiem. Gdy nie byłem jeszcze Świadkiem i przedstawiano mi kogoś, to oczywiście pionierzy byli przedstawiani z odpowiednim namaszczeniem. Z pietyzmem nawet, bym powiedział.
Co tu dużo mówić, kochani. Ja też gdy byłem Świadkiem wiele lat spędziłem w stałej służbie pionierskiej. Podobało mi się to! Zawsze lubiłem robić coś na 100%, a nie na pół gwizdka, jak to się mówi.
W późniejszych czasach limity godzinowe dla pionierów stałych i pomocniczych zostały radykalnie zredukowane. Było więc o wiele łatwiej wypracować swoje godzinki.
Temat godzinek oczywiście będzie się przewijał w trakcie mojej opowieści. Było i jest to dla Świadków bardzo ważne. Czasem może ważniejsze niż treść niesionego orędzia. Niemniej, jest to już inna para kaloszy…
Wróćmy do ośrodków pionierskich.
Obozy takie były też doskonałą okazją do wypoczynku, ponieważ po powrocie z kilkugodzinnego głoszenia był obiad, po którym następował czas wolny. Wieczorami odbywały się w wyznaczone dni zebrania takie jak we wszystkich zborach na świecie.
_Jedno z takich zebrań na ośrodku pionierskim. Pokazujemy jak proponować nasze publikacje. Nikt się nie przejmował wtedy krawatami. Trampki i dres były dobrym strojem._
W czasie wolnym organizowano rozmaite gry i zabawy. Jeśli był w pobliżu zbiornik wodny była możliwość kąpieli, stąd chętniej ośrodki takie organizowano w miejscach turystycznie atrakcyjnych.
_Czas wolny. Śpiewaliśmy. Gadaliśmy…. Ale wszystko musiało być w chrześcijańskim duchu._
Jeśli uczestnicy takiego ośrodka mieli małe dzieci, to najczęściej zajmowali się nimi dyżurni, którzy zostawali w obozie, gdy pozostali jechali na głoszenie. Zdarzały się też przypadki fanatycznych organizatorów takich obozów. Nie pozwalano wtedy jechać na taki ośrodek małym dzieciom niezdolnych jeszcze do głoszenia. Osoby takie twierdziły, że „ośrodek pionierski” jest tylko dla pionierów, a nie są to kolonie dla dzieci. Gdy byłem Starszym i miałem możliwości decyzyjne nigdy nie przyjmowałem takiego sposobu myślenia. Wychodziłem z założenia, że małe dzieci mogą z powodzeniem zostawać w obozie, a w tym czasie ich rodzice wezmą udział w szlachetnym dziele głoszenia. Gdy zabraniano jechać na taki obóz dzieciom, nie jechali też rodzice i było mniej uczestników, a tym samym mniej rąk do pracy. Według mnie, nieoceniona była też pomoc doświadczonych żon i matek w przygotowywaniu posiłków. Nie chodzi o to, że zaraz były tylko kucharkami. Wyobraźcie sobie jakby wyglądało żywienie, gdyby polegać tylko na młodych i niedoświadczonych osobach. Z głodu byśmy poumierali. Nie były to czasy, kiedy można było zadzwonić i zamówić pizzę, czy wiaderko kurczaczków w KFC.
Po za tym w kwestii wyżywienia w tamtych czasach, nie było niczym niezwykłym, gdy jakiś czas przed ośrodkiem pionierskim, siostry ze zboru skrzykiwały się aby przygotować jedzenie jeszcze przed samym obozem. Kupowano na wsi świniaka, albo dwa, w zależności od planowanej ilości uczestników. A potem wieczorami, gdzieś u kogoś w garażu czy piwnicy trwała produkcja żywności na obóz. Przygotowywano wędliny. Smażono kotlety mielone i zamykano je w słoikach. Co prawda czasem te kotlety się psuły… ale to już zupełnie inna historia.
Zdarzały się też wpadki w materii kulinarnej. Nie zawsze posiłki nadawały się do zjedzenia, szczególnie przygotowane przez osoby z mniejszym doświadczeniem lub zupełnie bez doświadczenia. Cóż, nie zawsze dobre chęci wystarczają.
Przypominam też sobie historię z dużą puszka pasztetu. Pasztet ten pochodził z tzw. darów, ofiarowanych przez Świadków Jehowy z krajów bardziej zamożnych niż Polska. Przynajmniej w owym czasie. Puszka była dość sporych rozmiarów i nie udało się jej „wysmarować” na kanapki podczas jednego posiłku, a że pogoda była upalna i z lodówkami w takich spartańskich warunkach było, że tak powiem średnio… to mówiąc kolokwialnie pasztet „dostał nóżek”. Dyżurnym żal było wyrzucić pozostałości puszki, no bo taki smaczny był dzień wcześniej i w dodatku jeszcze „z darów”. Zużyto więc resztę pasztetu podczas śniadania na następny dzień. Skutek był taki, że wszyscy uczestnicy ośrodka dostali sensacji żołądkowych i biegali po krzakach. Przynajmniej jedna dziewczyna musiała poddać się gruntowniejszemu leczeniu szpitalnemu i dla niej pobyt na ośrodku pionierskim się zakończył. Z wysoką temperaturą odwieziono ją do Białegostoku.
_Obieranie ziemniaczków dla wszystkich uczestników ośrodka. Od tamtej pory już umiem obierać ziemniaki. Wcześniej było różnie. W tle foliowe zabezpieczenie nad paleniskiem, żeby deszcz nie padał do zupy._
Mój pierwszy ośrodek pionierski, w którym uczestniczyłem był w miejscowości Suchowola. Kilkadziesiąt kilometrów na północ od Białegostoku. Przy wjeździe do tego miasta możecie się natknąć na bilbordy informujące, że miejscowość ta jest geograficznym centrum Europy.
Ten pierwszy obóz był już w 1987 roku, tuż po moim chrzcie. Później były inne ośrodki, które dziś już ciężko mi wyliczyć. Na pewno były w okolicy Goniądza (dolina Biebrzy), Knyszyna, Moniek, Sokółki czy Supraśla. Przed oczami we wspomnieniach przesuwa mi się mnóstwo obrazów z takich ośrodków. Zakurzone drogi, namioty w słońcu i namioty w deszczu. Lasy, zacienione zagajniki, krowy na polu, mnóstwo szczerych ludzi na wsi z zainteresowaniem obserwujących „tych jehowych”, co chodzą od domu do domu. Poranna toaleta w rzece czy jeziorze, golenie się przy użyciu zimniej wody. Ach jak wtedy po zimniej wodzie skóra jest gładka! Spróbujcie kiedyś. Nie ma takiej wody po goleniu, która by była tak skuteczna w zamykaniu porów skóry.
Pamiętam dokładnie stres towarzyszący naszym wysiłkom w obozie. Czy zdążymy ugotować obiad zanim bracia i siostry wrócą z głoszenia? Zaniepokojenie, czy będzie wszystkim smakowało?
Wspominam też tony literatury, które pozostały w domach ludzi. Wyświechtana stara Biblia z żółtymi brzegami od ciągłego przewracania, z podkreślonymi wersetami długopisem, ołówkiem, mazakiem…
Kochani. Na pewno potraficie sobie teraz wyobrazić te nasze wspólne ogniska wieczorami. Nad głowami niebo pełne gwiazd i iskry z ogniska wzbijające się w niebo. Śpiew ptaków i szumiące nad nami drzewa. W takiej scenerii snuliśmy opowieści o spotkanych ludziach, o ich problemach i o tym jak problemy te wkrótce rozwiąże nadchodzące Królestwo Boże. Wymienialiśmy się doświadczeniami. Śpiewaliśmy przy gitarze Pieśni Królestwa (pieśni religijne stworzonych przez Świadków Jehowy). W pełgającym blasku od płomieni ogniska z trudem odczytywaliśmy słowa tych pieśni w małych śpiewnikach odbitych gdzieś na powielaczu. Później pojawiły się już nowe, kolorowe śpiewniki wydrukowane w jednej z drukarni Świadków Jehowy w Selters w Niemczech. Miały nuty, miały wpisane chwyty gitarowe, ale te pierwsze malutkie z powielacza miały gigantyczny ładunek emocjonalny. Czujecie to?
Jednym z tematów takich wieczornych spotkań było opowiadanie o tym, jak kto poznał Prawdę… Czyli jak kto został Świadkiem. Byliśmy jak jedna wielka kochająca się rodzina. Dla wielu z nas była to jedyna prawdziwa rodzina. Opowiadaliśmy jakie życie wiedliśmy przed tym zanim przyszliśmy do zboru. Niektórzy opowiadali o problemach z alkoholem, inni nawet o uzależnieniu od narkotyków. Często ktoś podsumowywał taką opowieść, że gdyby nie Biblia, nie zbór, nie Jehowa… to pewnie by już nie żyli. Może czasem historie te były trochę podkolorowane. Może świadomie doprawione zbytnim dramatyzmem, ale było to jak najbardziej szczere.
Z perspektywy czasu bardzo miło wspominam takie ośrodki. Była to wspaniała forma aktywnego wypoczynku i możliwość „nabicia” dużej liczby godzin w głoszeniu. Dodać też trzeba, że odpłatność za możliwość uczestnictwa w takim ośrodku była niewielka. Najczęściej obejmowała koszt wyżywienia i wynajmu terenu, gdzie rozbite były namioty. Później, gdy działalność Świadków Jehowy została zalegalizowana, dochodziły koszty ubezpieczenia, ale nadal były to pieniądze raczej symboliczne.
_Kilka lat później już krawaty na ośrodku były konieczne. Czytam z Biblii podczas mego przemówienia._
Trzeba Wam też wiedzieć, że zanim zostałem Świadkiem, przez kilka lat bardzo aktywnie uprawiałem karate. Mówię Wam o tym teraz w kontekście kosztów uczestnictwa w ośrodku pionierskim, bo przypominam sobie pewne zdarzenie…
Zbliżało się lato i potrzebowałem pieniędzy na opłacenie takiego obozu. Prosiłem moją mamę o jakąś tam kwotę. Nie pamiętam ile to było. Tak jakby dziś powiedzmy trzysta złotych. Moja mama trochę narzekała, że to dużo pieniędzy, że po co itd. Wtedy powiedziałem jej, że mój kolega ze szkolnej ławki Konrad, jedzie na obóz karate. Koszt tego obozu był kilkakrotnie większy. Relacja była taka, jak nie przymierzając za mocno, moje trzysta złotych na ośrodek pionierski i tysiąc trzysta złotych na obóz karate. Po tym argumencie mama przestała narzekać. Może bardziej nie podobało się jej moje zaangażowanie w działalność Świadków, niż faktyczna wysokość opłaty za obóz.
Warto wspomnieć o jeszcze jednym aspekcie. Takie obozy doskonale izolowały młodzież od wakacyjnego odpoczynku w gronie osób, które nie były Świadkami Jehowy, „były ze świata”. Miało to chronić młodzież od zgubnego wpływu rówieśników, którzy mogliby kogoś namówić na pójście do dyskoteki, na palenie papierosów czy też, nie daj Boże, namówić na zdobywanie wykształcenia na studiach.
W mojej opowieści staram się Wam, drodzy przekazać jak to było naprawdę. Blaski i cienie. W następnych rozdziałach opiszę trudniejsze sprawy. Kwestie doktrynalne, które mogą zaszkodzić zdrowiu i życiu. Niech nikt jednak nie zarzuci mi, że podczas takich obozów nie byłem szczęśliwy. Czułem po co żyję i czułem, że to co robię jest dobre, że ma to głęboki sens.
Jak często odczuwacie coś podobnego?
_Gdzieś w głoszeniu na wsi. W tle Polonez słynny „Porucznik Borewicz”._
Wyobraźcie sobie, jak pewnego razu na rowerach jechaliśmy zmęczeni wracając do naszego ośrodka w Suchowoli. Dookoła falowały zboża czekające na żniwa. Wiatr rozwiewał nasze włosy. Tak jest! Miałem wtedy jeszcze włosy. A my w tym zachwycie rozmawialiśmy jak wkrótce cała Ziemia będzie rajem i jak wspaniale wygląda nasza przyszłość. To co, że dziś wiem, że to była kompletna utopia? Ale byłem wtedy naprawdę szczęśliwy.
I wiecie co…? Super były te ośrodki.Świadkowie i wykształcenie
Kwestia wykształcenia jest szczególnie drażliwa nie tylko dla mnie, ale też dla wielu osób, które utrzymywały kontakt ze zborem przez wiele, wiele lat. Ostatnimi czasy podejście Towarzystwa Strażnica uległo pewnej liberalizacji. Na szczęście! Ale co się już stało to się nie odstanie.
Omówmy, więc sprawę „jak to było kiedyś”. W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku Świadkowie uważali jakiekolwiek wykształcenie ponadpodstawowe, za korzeń wszelkiego zła (jak miłość pieniędzy). O ile wykształcenie na poziomie szkoły średniej traktowano, jako zło konieczne, to już na poziomie szkolnictwa wyższego było już uważane za działanie na granicy grzechu. Podobno we wcześniejszym okresie zdarzały się nawet wykluczenia młodych ludzi, którzy podjęli naukę na wyższych uczelniach.
Skąd taka niechęć do wykształcenia?
Uważano i takie było oficjalne stanowisko Towarzystwa Strażnica, że nauka odciąga młodych ludzi od Boga. Zdobywana wiedza na uczelni wprowadza rzekomo niepotrzebne zamieszanie i wpływa na umysł, którego więź z Bogiem ulega osłabieniu. Poza tym drugi dodatkowy czynnik, to wpływ towarzystwa osób świeckich tzn. takich, które nie są Świadkami. W założeniu, więc postawa Towarzystwa miała chronić przed „studenckim życiem”, alkoholem, papierosami i narkotykami, które według Świadków dominowały na studiach. Miała chronić przed pokusami i wpływem grzechu. W wypowiedziach wielu Świadków, na młodych studentów czyhały też inne pokusy, takie jak groźba niemoralności ze strony rozbuchanych erotycznie studentek!
Pozostawiam czytelnikowi ocenę takiego stanowiska. Ktoś może zadać pytanie, jak można było przyjąć taki sposób myślenia? Odpowiadam też pytaniem: ”a jak można wierzyć w odpusty, trójcę, limbus (piekło dla dzieci) i mniej lub bardziej barwne dogmaty kościołów”? Jak można przyjmować taki sposób myślenia, że śmierć męczeńska polegająca na obwieszeniu się dynamitem i zdetonowaniu tego w tłumie ludzi jest miła Bogu i zapewnia zbawienie? To proste: trzeba przejść odpowiednie pranie mózgu i obracać się w gronie ludzi, którzy są podobnie zmanipulowani. W takim kontekście piętnowanie wyższego wykształcenia to jak to się mówi, to był „mały pikuś”.
Z drugiej strony, ten „pikuś” wpłynął na życie wielu ludzi. Znam sporo osób, które były bardzo mądre i zdolne. Mogły wiele osiągnąć w życiu, ale dzięki stanowisku Towarzystwa Strażnica zostały stolarzami, hydraulikami, sprzątaczami, itd. Można oczywiście powiedzieć językiem Świadków, że uniknęły w ten sposób „kariery w świecie”, zdemoralizowanym i podległym władzy Szatana, ale zostały też w ten sposób pozbawione możliwości utrzymania się (w niektórych przypadkach), bądź też zdobycia dobrej pracy.
Trochę mam żal, że taki sposób myślenia dominował w latach osiemdziesiątych w zborze. Odbiło się to bezpośrednio na mnie. Pewien mój przyjaciel mówił, że żal to powinienem mieć sam do siebie, bo z własnej woli przyjąłem taki sposób myślenia i argumentację Świadków w kwestii wykształcenia. Ale czy tak naprawdę sam o tym zdecydowałem? Dobra, moi drodzy. Chętnie poddałem się naukom Świadków, chciałem żyć w raju na ziemi po Armagedonie. Niemniej przy okazji zostałem zmanipulowany. W pakiecie, oprócz wiedzy z Biblii otrzymałem masę poglądów i nauk, niemających z Biblią wiele wspólnego, ale przyjąłem je za dobrą monetę. Czyż w prawodawstwie, karze nie podlegają osoby, które zmanipulowały innych, żeby osiągnąć dla siebie korzyści? Przynajmniej z moralnego punktu widzenia takiej karze powinno podlegać Towarzystwo Strażnica. Zresztą nie tylko z powodu stosunku do wykształcenia, ale też z wielu innych powodów.
Wróćmy do tematu, dlaczego ja osobiście mam żal.
Otóż, gdy „poznawałem Prawdę”, czyli zostawałem Świadkiem Jehowy, uczyłem się w szkole średniej, w technikum budowlanym. Byłem dobrym uczniem i wiedza stosunkowo łatwo „wchodziła” mi do głowy. Wiosną roku 1989 przyszedł czas matur i wyboru dalszej drogi życiowej. Wielu z moich kolegów szkolnych chciało się nadal kształcić. A ja deklarowałem wszem i wobec, że nie pójdę na studia. Ba! Nawet nie chciałem podchodzić do matury! Bo i po co? Pamiętam rozmowę z moją szkolną wychowawczynią. Prosiła mnie, abym zmienił zdanie. Argumentowała, że dzięki studiom będę mógł znaleźć dobrą pracę na przykład w biurze projektowym. Powiedziała, że zaprzepaszczam dużą szansę. Niestety ja wiedziałem swoje… Udało się jej osiągnąć tyle, że postanowiłem podejść do egzaminu maturalnego. Przecież nic na tym nie traciłem. A samo zdanie matury, nie czyniło mnie „czarną owcą” w zborze. Egzamin oczywiście zdałem i to bez większych emocji, ponieważ byłem nawet zwolniony z ustnych egzaminów z powodu dobrych ocen końcowych ukończenia szkoły oraz bardzo dobrych ocen z części pisemnej egzaminu maturalnego. W efekcie na świadectwie maturalnym miałem najwyższe oceny.
_Moje pisanie matury i szałowy skórzany krawacik. Takie były wtedy modne._
Ktoś mógłby powiedzieć, że studia nie gwarantują wysokich zarobków i dobrej pracy. To prawda. W owych czasach pieniądze zarabiało się pracując na własny rachunek. Prowadząc własną firmę będąc tak zwanym „prywaciarzem”. Ale czy też wszyscy, którzy otworzyli własną działalność osiągnęli sukces? Oczywiście, że nie! Poza tym własna firma mocno absorbuje…
A ja chciałem przecież swój czas poświęcać na sprawy związane ze służbą dla Boga!
W ten sposób, kochani, tuż po skończeniu nauki w technikum, podjąłem pracę. Ach cóż to była za wspaniała robota! Piszę to oczywiście z przekąsem. Moja praca polegała na sprzątaniu przystanków autobusowych. Zatrudniłem się w MPK (Miejskie Przedsiębiorstwo Komunikacyjne) w Białymstoku. Olbrzymim atutem tej pracy były pory jej wykonywania. Przystanki sprzątało się późnym wieczorem. A cały dzień można było przecież spędzić w służbie dla Boga. Pamiętam trochę zabawne zdarzenie związane z moim zatrudnianiem się. Gdy przyniosłem dokumenty potrzebne do wypisania angażu, mój kierownik zobaczył oceny na świadectwie maturalnym. Powiedział, że z takim świadectwem to on nie może mnie zatrudnić „na przystankach”. Powiedział, że zatrudni mnie w biurze. Musiałem go prosić abym mógł sprzątać przystanki! No i jakoś się dał ugadać, a ja miałem wymarzoną pracę w godzinach wieczornych! Wszystko do góry nogami! Potraficie to sobie wyobrazić? Zabiegałem z całych sił o posadę sprzątacza autobusowych przystanków. Cóż za społeczny awans!
Nawiasem mówiąc, cóż to było za ekscytujące zajęcie! Już w pierwszym miesiącu zostałem pobity przez kiboli w nocy podczas wykonywania mojej pracy.
Dzięki takiemu zajęciu mogłem jednak zostać Pionierem Stałym i to się tak naprawdę liczyło. Chciałem być w tzw Służbie Pełno czasowej. W ten sposób dzięki naukom Świadków, ani nie zdobyłem wykształcenia, ani też nie zarobiłem worka pieniędzy na drodze prywatnej działalności. Osiągnąłem tyle, że goniłem za ideami nie oglądając się na sprawy materialne.
Idee w życiu są ważne, ale z nich wyżyć się nie da.
Pozostał więc tylko żal za utraconymi możliwościami…
Przez pewien czas rozważałem nawet możliwość podania do sądu Towarzystwo Strażnica właśnie w kwestii zakazu zdobywania wyższego wykształcenia. Zastanawiałem się nawet czy nie było by zasadne wystąpić o odszkodowanie od Organizacji Świadków za utracone możliwości. Jednak pomysłu tego nigdy nie zrealizowałem. Może i szkoda.
A może ktoś jeszcze podejmie ten temat? Znajdzie dobrego adwokata i przetrzepie skórę „wujkom” z Nadarzyna?
Muszę Wam jeszcze o czymś powiedzieć. Na wstępie tego rozdzialiku wspomniałem, że obecnie postawa Towarzystwa Strażnica uległa liberalizacji. Stało się to kilka, kilkanaście lat po tym jak ja ukończyłem szkołę średnią. Oczywiście nie odbyło się to w taki sposób, że przyszła nowa Strażnica z artykułem: „Drodzy bracia i siostry — już możecie iść na studia”. Wszystko odbyło się po cichutku. Bez rozgłosu. Możemy nawet śmiało powiedzieć, że doszło do kuriozalnej sytuacji, gdy części młodych ludzi wmawiano iż służba pełno czasowa jest najważniejsza i powinni być pionierami, ale inna część młodych ludzi już nie była poddawana takiej presji. W tej drugiej grupie znajdowały się najczęściej dzieci Starszych. Oni lepiej wyczuwali nastroje panujące w Towarzystwie i nowe łagodne wiatry. Stąd do dziś czasem słychać głosy, że jednym młodym ludziom wybijano wszelkie studia z głowy, natomiast młodzież z domów ludzi „na przywilejach” szła na studia a potem podejmowała pracę zgodnie ze swoim wyższym wykształceniem. Młodzież z pierwszej grupy z biegiem czasu zaprzestawała służby pełno czasowej, zakładała rodziny i… No właśnie… i co? Musiała się imać gorzej płatnych zajęć, bo przecież nie posiadała żadnego wykształcenia. Znam wiele przykładów braci i sióstr, którzy musieli się zadowolić pracą woźnych, sprzątaczek, konserwatorów i tak dalej. Nie chodzi o to, że zawody te są bardziej poślednie. Chodzi o to, że są niskopłatne. Są te zawody potrzebne i nie ma nic uwłaczającego w ich wykonywaniu, wiem co mówię, ale problem się rodzi z powodu pewnej manipulacji. Jeśli ktoś nie zdobywa wykształcenia, bo w pewnym sensie zabroniła mu tego religia, to co na to powiecie? Czasem bywało niefajnie, jak w okresie zwiększonego bezrobocia, osoby takie nie mogły znaleźć jakiejkolwiek pracy.
Winien Wam drodzy jestem kilka słów o moich losach w pryzmacie wykształcenia. Przed chwilą powiedziałem Wam, że w czasach, gdy kończyłem szkołę średnią i nie chciałem nawet podchodzić do egzaminu maturalnego, moja wychowawczyni prosiła mnie bym jednak spróbował zdać egzamin maturalny.
— Artur — mówiła mi — ja cię proszę, podejdź do tego egzaminu. Przecież masz takie dobre oceny. A nie wiadomo kiedy w życiu ci się matura przyda.
Co było robić? Dla świętego spokoju zdałem tę maturę. W życiu bym nie pomyślał, że słowa mojej wychowawczyni okażą się prorocze. Po wielu latach, gdy już wyprowadziłem się z mojego rodzinnego miasta, i gdy przestałem też być Świadkiem Jehowy, podjąłem pracę w pewnym dużym zakładzie przemysłowym. Tam zaproponowano mi abym poszedł na studia, za które firma zapłaci. W ten sposób spełniły się słowa nauczycielki z technikum. Świadectwo maturalne przydało się, jak znalazł!
Najpierw w Kaliszu ukończyłem studia inżynierskie, później w Poznaniu na politechnice, studia magisterskie. Mam całkiem fajną pracę, dzięki wykształceniu, które zdobyłem.
Mało tego, ostatnimi czasy również udaje mi się być wykładowcą na wyższych studiach, ucząc przedmiotów zawodowych. Potraficie sobie to wyobrazić? Ja, niegdyś przeciwnik wyższego wykształcenia… Dziś sam uczę na uczelni! Życie jest naprawdę przewrotne. Przydała się wiedza i doświadczenie z Teokratycznej Szkoły Służby Kaznodziejskiej, gdzie kiedyś w zborze uczyłem innych na podstawie podręcznika Towarzystwa jak przemawiać publicznie. Przydały się godziny spędzone podczas niezliczonych wykładów biblijnych.
Powtórzę to jeszcze raz, życie jest naprawdę przewrotne!
W obecnych czasach pozostaje się cieszyć, że podejście Świadków do wyższego wykształcenia się zmieniło. Ale kto odda wielu młodym ludziom te możliwości, te szanse, które utracili?
Drogi czytelniku, należy Ci się kilka słów wstępu i opowiedzenia o tym, co mnie zainspirowało do spisania tych wspomnień. Jest to moja, subiektywna opowieść o tym jak kiedyś wyglądało życie zborowe, jest to opowieść o tym co sprawiło, że zostałem świadkiem Jehowy i o tym co sprawiło, że przestałem nim być. Do swojej opowieści dołączyłem wywiady z moim znajomymi, którzy mieli lub dalej mają kontakt ze Świadkami Jehowy, a ich poglądy nie zawsze pokrywają się z moimi. Jestem przekonany, że oprócz oficjalnie zapisanej historii tego wyznania w Polsce, powinny pojawić się na papierze opowieści prywatne, osobiste i oczywiście takie, które nie przeszły przez proces lukrowania. Opowieści szeregowych członków tego kościoła, opowieści starszych zboru, pionierów i „betelczyków”. Nawet jeśli są nacechowane emocjami, to mogą wnieść wartość poznawczą. Czytelnik znający tę religię będzie doskonale wiedział, jak rozróżnić co jest jedynie subiektywnym punktem widzenia, a co jest obiektywnym opisem rzeczywistości. Tej rzeczywistości o której osoby stojące na czele Świadków Jehowy w Polsce chcą pamiętać jak najdłużej i tej rzeczywistości, o której chcieliby zapomnieć.
Zaczęło się od tego, że chciałem się rozliczyć z moją przeszłością, poukładać sobie coś tam w głowie, słowem… taka forma autoterapii. Z czasem zrodził się pomysł, że może ktoś postronny by chciał to przeczytać. Przeredagowałem więc tekst, jakby to było do kogoś adresowane.
Chciałem ująć i dobre strony bycia Świadkiem Jehowy, jak również nie sposób pominąć rzeczy o wydźwięku negatywnym. Których jest więcej? Trudno powiedzieć. Sami ocenicie. Życie nie jest czarno — białe. Pomiędzy tymi dwoma kolorami jest milion odcieni szarości. Tak samo jest w ocenie organizacji religijnej, jaką są Świadkowie Jehowy. Pewne rzeczy były bardzo pozytywne, inne mniej. W każdym aspekcie można znaleźć i blaski i cienie. Trzeba przyznać też, że czasem w moich ocenach stawiam dość ostre stwierdzenia. Jak na przykład: „psychomanipulacja”, czy „pranie mózgu”. Pewien wydawca miał nawet obawy przed wydaniem moich wspomnień, ponieważ obawiał się ewentualnych procesów sądowych z Towarzystwem Strażnica. Pragnę więc z całą stanowczością podkreślić, że nawet jak o czymś piszę ostro, jest to po prostu tylko moja ocena. Ocena, do której mam prawo w ramach wolnej woli i wolności wypowiedzi. Nie ma potrzeby zgadzać się z moją oceną. Nie widzę też powodu z drugiej strony, aby komuś ją narzucać.
Spotkałem się w pewnym momencie pisania tych wspomnień z sugestią, aby napisać do Biura Oddziału Świadków Jehowy w Nadarzynie z prośbą o ustosunkowanie się do mojego tekstu. Argumentem była dziennikarska uczciwość, według której należy dać się wypowiedzieć i drugiej stronie. Po namyśle jednak uznałem, że nie ma to sensu. Po pierwsze podkreślę, że są to moje subiektywne wspomnienia. A po drugie wszyscy znający organizację Świadków, wiedzą, że takiej odpowiedzi nigdy bym się nie doczekał. Przecież wiele osób, nawet będących Świadkami, zgłaszając swoje sprawy i wątpliwości, nigdy się takiej odpowiedzi nie dostały, nawet jeśli napisali co ich bardzo bolało. Co najwyżej trafiały na dywanik Starszych miejscowego zboru. Więc taka prośba o ustosunkowanie się nie ma najmniejszego sensu.
Opisuję tu prawdziwe wydarzenia i te pozytywne i te negatywne. Jednak żadne z imion, czy danych personalnych nie pozostało w formie niezmienionej. Jestem pewien, że część z osób, które tu opisałem nie miałyby nic przeciwko temu, by podać ich prawdziwe dane. Inne jednak mogłyby mieć do mnie żal. Nie robię więc żadnego wyjątku i wszelkie imiona i nazwiska są zmienione. Nie wykluczam jednak możliwości, że osoby, które były uczestnikami opisanych wydarzeń odnajdą tam siebie i zidentyfikują innych. Nie będzie też trudno im zidentyfikować pewnych nadzorców w zborze. Mam nadzieję, że tylko to przyda kolorytu tej książce.
Jakiś czas temu ukazał się na portalu WP.pl artykuł o mojej skromnej osobie i okresie gdy byłem Świadkiem Jehowy. W tekście było zaledwie kilka szczegółów szerzej opisanych w tych wspomnieniach, jakie masz teraz przed sobą. Artykuł przeczytało około 400 000 osób. Taka liczba bardzo mnie zaskoczyła i pokazała jednocześnie, że warto aby te wspomnienia ujrzały tak zwane światło dzienne. Pod artykułem było prawie pięćset komentarzy. Jak się nietrudno domyślić, jedne były dla mnie bardzo pozytywne inne bardzo krytyczne. Nie uniknąłem też wylanych na mnie pomyj. Liczyłem się z tym.
Pozytywne komentarze były o tym jaką mam silną psychikę i potwierdzały, że każde moje słowo jest prawdą. Te negatywne wynikały jednak z wrogości obecnych Świadków w stosunku takich odstępców jak ja, albo wynikały też z braku znajomości tematu, niezrozumienia, czy też zbyt wąskiego omówienia. W moich wspomnieniach dla przykładu opowiadam o negatywnym stosunku Świadków w czasach mojej młodości, do zdobywania wyższego wykształcenia. Kilku komentatorów stwierdziło, że to bzdury, ponieważ znają Świadków, którzy posiadają wyższe wykształcenie. Owszem, jest to prawda. Niemniej na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, pójście na studia było bardzo faux pa. Kto wtedy był Świadkiem, to wie, że tak było i tyle. Nie wykluczano wtedy takich osób, ale było bardzo trudno dostąpić przywileju np. Sługi Pomocniczego. W książce tej znajdziesz też czytelniku wspomnienia innych byłych lub obecnych Świadków, którzy zdecydowali się opowiedzieć o sobie. Ich relacje są zbieżne z moimi osądami i przytaczanym stosunkiem na przykład do wyższego wykształcenia.
Pojawiły się też głosy, że się użalam nad sobą i próbuję obwinić Świadków o swoje niepowodzenia. W żadnym wypadku nie było to moją intencją. Każdy jest odpowiedzialny za swoje osobiste wybory, jednak uznałem, że nie sposób pominąć wpływu czynników zewnętrznych na takie właśnie wybory. Kto z Was powie, że jest inaczej? Otoczenie kształtuje nas i pod jego wpływem podejmujemy i dobre i złe decyzje. Bądźmy szczerzy, tak po prostu jest i już…
Zapraszam więc w moich wspomnieniach do lat minionych i do mojej subiektywnej oceny Świadków Jehowy w tamtych latach.Jak to się zaczęło…
To jest dopiero początek mojej opowieści. Chciałoby się powiedzieć, że „pamiętam jak dziś”. Jednak nie wszystko pamiętam ze szczegółami, ale zarys tej historii drodzy postaram się Wam przedstawić. W trakcie mojej opowieści spotkacie się z wyrażeniami, że tak powiem „branżowymi”, czyli terminologią stosowaną wewnętrznie przez Świadków Jehowy. Będą to takie określenia jak: Starszy, Ciało Kierownicze, Ostatek czy inne tym podobne tajemnicze wyrażenia. Nie sposób takich określeń uniknąć opowiadając o życiu wśród Świadków. Nie sposób też za każdym razem szeroko tłumaczyć o co chodzi. Stąd na końcu moich wspomnień zamieściłem coś na wzór słownika zwrotów i wyrażeń.
Jak to się więc, zaczęło?
To było lato 1986 roku. A ja uczyłem się wtedy w szkole średniej, zatem dla mnie był to okres wakacji, okres szczególnego odpoczynku i możliwości poznania czegoś nowego. Lato było niezmiernie gorące. Byłem razem z moim kolegą, Januszem, na Mazurach, w okolicach Giżycka w pewnej wsi u mojej cioci.
Ciotka nieopacznie zostawiła pod naszą opieką cały dom i razem z wujkiem pojechała na Śląsk do córki. Mieliśmy zajmować się domem i karmić kury. A i jeszcze mieliśmy się opiekować świnką morską!
Nieopodal było jezioro, więc całe dni moczyliśmy się w wodzie, opalaliśmy i wiedliśmy wolny żywot. Raczej generalnie, to się nudziliśmy.
W tej scenerii doszło do mego pierwszego poważnego spotkania ze Świadkami Jehowy. Mieli oni swój obóz, (nazywało się to „ośrodek pionierski”) w pobliskiej wsi. Działalność takich ośrodków była sposobem na spędzenie lata dla młodych i nie tylko młodych wyznawców tej religii. Później wielokroć sam uczestniczyłem w takich obozach. Świadkowie, którzy tam byli, większość dnia poświęcali na głoszenie Dobrej Nowiny, czyli na odwiedzanie ludzi każdego dnia w okolicznych wsiach. Każdy z nich miał teren osobno przydzielony. Po południu mieli czas wolny dla siebie. Ośrodki takie organizowano w miejscowościach gdzie nie było Świadków, albo było ich bardzo mało. Później zapewne opiszę jak i ja brałem udział w takich wyjazdach, ale teraz wróćmy do tego jak to się zaczęło…
Właśnie w taki jeden ze słonecznych wakacyjnych dni zawitali i do nas na wsi Świadkowie Jehowy.
Przyjęliśmy ich z Januszem gościnnie… na ławce przed domem.
Trzeba Wam wiedzieć, że wcześniej też widywałem Świadków w moim rodzinnym mieście Białymstoku, ale były to bardzo krótkie spotkania. Krótkie na tyle, na ile szybko ktoś z rodziców interweniował i zamknął im drzwi przed nosem. Więc raczej nie było takich spotkań ani za dużo, ani za często. Pamiętam, jak pewnego razu udało mi się porozmawiać z miłą i sympatyczną parą głosicieli trochę dłużej na korytarzu, przed moimi drzwiami w bloku, w którym mieszkałem. Ze spotkania tego udało mi się wynieść tyle, że jedną z moich rozmówczyń była pani o niespotykanym imieniu Ofelia. Dowiedziałem się też, że pani Ofelia mieszka gdzieś nieopodal w bloku na moim osiedlu. Ale nie wiedziałem dokładnie, w którym. Piszę Wam o tych szczegółach, ponieważ wkrótce będzie to bardzo istotne.
Wróćmy więc teraz do tego pierwszego spotkania ze Świadkami na serio, pamiętnego roku 1986.
Pamiętam, że jeden z odwiedzających nas miał na imię Henio. Imię bardzo dźwięczne i łatwo je zapamiętałem, bo dla wygłupów z moim kolegą, właśnie takiego imienia w stosunku do siebie używaliśmy. Mówiliśmy do siebie: „Heniu, chcesz herbaty?”, „Dziękuję Heniu” itp. Trudno mi powiedzieć nawet, o czym wtedy rozmawialiśmy z Heniem Świadkiem Jehowy, ale pozostało… wrażenie. Dobre wrażenie. Szczegół, jaki pamiętam to, że ze zdziwieniem dowiedziałem się o imieniu Boga — Jehowa. Wcześniej nigdy o tym nie słyszałem, a nazwa Świadkowie Jehowy kojarzyła mi się z jakąś egzotyczną religią dalekiego wschodu. Coś tak egzotycznego jak Budda, Kriszna i Jehowa razem. Zdziwienie moje nie miało granic, gdy okazało się, że Świadkowie są chrześcijanami. Trzeba Wam też wiedzieć, że byłem takim trochę mędrkującym chłopakiem. Fascynowały mnie zagadnienia związane z rzeczami nieznanymi i tajemniczymi, z UFO i trójkątem Bermudzkim, ezoteryką, radiestezją i takie tam. Lubiłem o tym rozmawiać i spodziewałem się, że Świadkowie też lubią takie tematy, bo przecież opowiadali między innymi o końcu świata. Trochę się jednak pomyliłem.
No, może więcej niż trochę.
Po kilku dniach doszło do kolejnej wizyty Świadków u nas, a w zasadzie u ciotki, bo to przecież był jej dom.
Tym razem skład był odwiedzających był inny choć znów było ich dwoje. Dziś wiem, że jednym z rozmówców był Starszym zboru. Starszy zboru to taka funkcja w organizacji Świadków. Trzeba Wam tu wyjaśnić, że w zborze Świadków nie ma księży w rozumieniu religii katolickiej, czy pastorów jak w religiach protestanckich, ani popów czy baciuszek jak w religiach wschodniego obrządku chrześcijańskiego. Są za to mężczyźni tzw. dojrzali duchowo, z odpowiednim stażem w tej religii. Jest wiele wymagań, jakim owi Starsi muszą sprostać, ale o tym opowiem przy innej okazji. Może opowiem o tym, gdy dojdziemy do chwili, gdy sam zostałem Starszym.
Wracając do rozmowy z tym Starszym, za „Chiny ludowe” nie pamiętam jak on miał na imię, było coś, co mnie w tym człowieku ujęło. Wcześniej, gdy z kimś prowadziłem dyskusję i udało mi się tego kogoś „zapędzić w kozi róg” w dyskusji, to taki ktoś wił się i kombinował jak mógł, a ja miałem satysfakcję widząc, że pokonałem go na słowa. Tak zawsze wyobrażałem sobie dysputy. Podczas tej pamiętnej rozmowy ze Świadkami, też oczywiście próbowałem tego samego sposobu. Sprowadziłem dyskusję do tematów mi najlepiej znanych, być może chodziło o możliwość znalezienia życia poza Ziemią, czekałem na znany i sprawdzony scenariusz, gdzie mój rozmówca będzie kluczył i kombinował jak koń pod górkę. A tym czasem Starszy ten zadziwił mnie zupełnie. Nie żeby w sposób zadowalający znał odpowiedzi na zadane przeze mnie pytania, wręcz przeciwnie. Powiedział po prostu, że nie wie jak mi odpowiedzieć na te zagadnienia. Dodał, że nikt nie jest alfą i omegą i on też nie. Uzupełnił chęcią odwiedzenia mnie jeszcze raz i udzielenia odpowiedzi, gdy się do tego przygotuje. To był dla mnie cios! Szczerość tego człowieka była czymś niespotykanym! Niestety nie mogło dojść do następnej rozmowy, ponieważ czas ich ośrodka pionierskiego już dobiegał końca. Wziął mój zatem mój adres domowy w Białymstoku i obiecał, że przekaże ten adres komuś z miejscowych Świadków. Wymienił nawet nazwisko Andrzeja S. mówiąc, że na pewno wspomniany Świadek mnie odwiedzi. Nie wiem w końcu czy przekazał mój adres tak jak obiecał, ale Andrzej S. nigdy się u mnie nie pojawił. Coś nie zagrało wtedy jak trzeba, bywa.
Później miałem okazję z Andrzejem być w jednym zborze. A nawet uczestniczyć razem z nim w pozbawianiu przywileju (inaczej degradowaniu) innego Starszego. Ale to oczywiście już zupełnie inna historia.
Po pamiętnej pierwszej rozmowie ze świadkami w Sołtmanach odkryłem na półkach z książkami u ciotki kilkanaście starych „Strażnic” i „Przebudźcie się!” (periodyków wydawanych przez Świadków). Widocznie moja ciocia od czasu do czasu spotykała się ze Świadkami i przyjmowała ich literaturę. Wśród jej innych książek znalazłem też małą książeczkę pod tytułem: „Prawda, która prowadzi do życia wiecznego”. Właśnie ta mała pozycja zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Oprócz wielu nauk Świadków zaprezentowanych w tej książce, szeroko omówiony był temat „dni ostatnich” i końca świata, zwanego „Armagedonem”. Doskonale pamiętam argumentację, jaka była tam przedstawiona. Wyobraźcie więc sobie taką sytuację: leżałem w słońcu na pomoście nad jeziorem i czytałem, że koniec świata nastąpi zanim przeminie pokolenie ludzi pamiętających rok 1914. Jako, że był wtedy już rok już 1986, więc z moich wyliczeń jasno wynikało, że Armagedon już tuż tuż. Ilustracją w książce „Prawda, która…”, do tej argumentacji była otwarta Biblia, gdzie z jednej strony widniała data 1914, a drugiej hasło Armagedon. Nad otwartą książką rozciągał się napis: „Za jednego pokolenia”. Wszystko to wzbudzało mój niepokój! Oczywiście w książce przedstawiona była cała masa dowodów, iż żyjemy w dniach ostatnich obecnego świata i już wkrótce zostanie on zniszczony w strasznej pożodze gniewu bożego.
Dowody te opierały się głównie na wybranych fragmentach w Ewangelii Mateusza z 24 rozdziału, gdzie mowa jest o wojnach, trzęsieniach ziemi i chorobach, jakie miały nawiedzać ludzkość przed planowanym przez Boga, końcem świata. Wskazywano tam na wojny światowe, jako jeden z pierwszych znaków dni końca, których pierwsza wybuchła właśnie w roku 1914. Przemawiało to do mnie. Inne fragmenty Biblii, na jakie się powoływano to między innymi 2 list do Tymoteusza z 3 rozdziału, według, których w dniach ostatnich ludzie mieli być zawistni, samolubni, nieposłuszni rodzicom, niemiłujący dobra oraz mieli przejawiać masę negatywnych cech, jakie spotykamy, na co dzień. Moje obserwacje ludzkich zachowań z punktu widzenia niedoświadczonego nastolatka również potwierdzały, że w myśl tej argumentacji żyjemy w dniach ostatecznych tego świata.
Nie jest w tej chwili istotne czy argumenty te były prawdziwe, czy zgodne z danymi historycznymi. Wrócimy do tego tematu przy innej okazji. Ważne jest, że w mojej świadomości wycisnęły piętno. Uwierzyłem tym słowom i byłem przekonany, że koniec świata jest tuż za progiem! Bez najmniejszych wątpliwości.
Oczywiście książka „Prawda, która prowadzi do życia wiecznego” dawała odpowiedź jak uniknąć zagłady. Jednoznacznie wskazywała, że przyłączenie się do zboru Świadków Jehowy jest symbolicznym wejściem do Arki zapewniającej ocalenie. Analogicznie jak w opowieści z księgi rodzaju o Noem i jego rodzinie, która została uratowana z ogólnoświatowego potopu. Pamiętacie tę biblijną opowieść?
Jak już wspomniałem, leżąc na kocu gdzieś na pomoście ponad leniwie pluskającymi falami mazurskiego jeziora, uświadomiłem sobie, że zginę wkrótce w Armagedonie! Bo przecież nie jestem Świadkiem Jehowy! A tylko ich organizacja zapewnia ocalenie! Poraziła mnie myśl: „a co będzie, jeśli Armagedon rozpocznie się przed końcem wakacji??? Zginę jak ruda mysz!”
Owładnięty tą myślą postanowiłem poszukać Świadków Jehowy i dowiedzieć się jak najwięcej o ich naukach, o Biblii… i o tym jak uratować swoją skórę. Co tu dużo mówić.. Strach jest najlepszym motywatorem do działania. Tak było i w moim przypadku.
Wakacje trwały nadal, ale ja postanowiłem je skrócić i wrócić do mojego rodzinnego miasta, do Białegostoku. Zadziwiające, jakie szczegóły czasem tkwią w ludzkiej pamięci. Jednym z takich szczegółów jest moment, gdy wszedłem do mieszkania tuż po powrocie do mego rodzinnego domu. Otworzyłem drzwi i zobaczyłem siedzącą w fotelu moją mamę. Czytała książkę. Mama książki nie tylko czytała, ale je wprost „pożerała”. Tygodniowo potrafiła przeczytać do ośmiu książek, bo tyle na raz można było wypożyczyć w bibliotece, a mama do biblioteki chodziła raz w tygodniu. Chyba zamiłowanie do czytania jako takiego mam właśnie po matce. Dzięki temu później z wielką ochotą czytałem Biblię i literaturę Świadków. Czyniłem to też wnikliwie, co zaowocowało głębszą znajomością historii świadków i nauk dogmatycznych. Właściwie wiedza ta była głębsza niż przeciętnego Świadka, to nie przechwałki a raczej przyczynek do późniejszych wydarzeń. Mojej dość szybkiej kariery w zborze Świadków, a także późniejszego odejścia. Ale o tym opowiem później. Nic, więc dziwnego moim oczom się nie ukazało, gdy zobaczyłem matkę pogrążoną w lekturze. Mama podniosła wzrok i spytała pewnie bardziej z grzeczności niż faktycznego zainteresowania:
— Co słychać?
— Nic. — Odpowiedziałem lekko, ale za chwilę dodałem — Zostanę Świadkiem Jehowy!
Mama zareagowała trochę dziwnie. Roześmiała się i wzięła to za dobry żart. Pewnie w owym czasie miałem wiele ciekawych pomysłów i była przyzwyczajona. Rozpakowałem się i wyszedłem czym prędzej z mego domu. Oczywiście nie mogłem usiedzieć w miejscu, chciałem szybko znaleźć Świadków Jehowy!
Jak już wcześniej wspomniałem, wiedziałem, że gdzieś w pobliżu mieszka kobieta Świadek o imieniu Ofelia. Chodziłem, więc od klatki, do klatki schodowej okolicznych bloków i przeglądałem spisy lokatorów szukając tego imienia. W tamtych czasach nie było jeszcze ustawy o ochronie danych osobowych i spisy lokatorów były kompletne.
Poszukiwania nie trwały długo, znalazłem to niecodzienne imię w pierwszym bloku do jakiego wstąpiłem. Nie pamiętam dokładnie, czy dotarłem do samych drzwi czy nie, ale pomyślałem, że może jednak jest już trochę za późno na odwiedziny. Było około 21.00. Postanowiłem przyjść nazajutrz rano.
Następnego dnia rano, po śniadaniu postanowiłem pójść do pani Ofelii. Wziąłem swój specjalny zeszyt w którym miałem zanotowane pytania, jakie mi się nasunęły w trakcie czytania lektury książki „Prawda, która prowadzi do życia wiecznego”. Oczywiście jednym z pytań był problem Armagedonu i mojego losu. „Co się stanie ze mną gdyby Armagedon był już dziś? Zginę, czy też już nie?”
W tym miejscu zróbmy malutką pauzę. Nie jest tajemnicą, że głównym motywatorem moich poczynań, nie była głęboka miłość do Boga, a raczej strach przed zagładą we wspomnianym Armagedonie. Od czegoś trzeba zacząć, prawda? Były to pierwsze dni mego kontaktu z tzw. Prawdą. Później przyszło głębsze zrozumienie, dojrzałość i prawdziwa miłość do Boga. Ale to później, po jakimś czasie.
Co więc zdarzyło się tego pamiętnego poranka?
Wyszedłem na klatkę schodową i zacząłem zamykać drzwi na klucz. W tym momencie usłyszałem jak na moim piętrze zatrzymuje się winda. Mieszkałem w wieżowcu, na siódmym piętrze. Z windy wysiadła Ofelia!!! Oniemiałem na chwilę. Gdy zbliżała się w moją stronę pierwsze, co powiedziałem to:
— W tym jest chyba palec boży!!!
Kobieta ta była chyba nie mniej zaskoczona niż ja. Wyjaśniłem jej, że właśnie wybierałem się do niej do domu, że przeczytałem „Prawdę, która prowadzi do życia wiecznego”, że chcę być Świadkiem Jehowy i że mam mnóstwo pytań na temat o Biblii!!!
Zaprosiłem ją do mieszkania i zarzuciłem następnymi pytaniami.
Ofelia po pierwszym szoku i przyjęcia gradu moich pytań, odetchnęła i powiedziała mi, że najlepszym wyjściem będzie rozpoczęcie domowego studium biblijnego. Zapewniła mnie, że wtedy dowiem się wszystkiego i w krótkim czasie sam będę znał odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie zadałem. Opowiedziała też o zebraniach, jakie mają trzy razy w tygodniu Świadkowie Jehowy i zaprosiła mnie na najbliższe. Było tego samego dnia wieczorem. Nazywano je domowym studium książki.
Oczywiście byłem już na tym zebraniu wieczorem. Niezłe tempo, co? To było moje pierwsze takie zebranie. Nie pamiętam, o czym była mowa, nie pamiętam, jaką publikację omawialiśmy, pamiętam, że podobało mi się wszystko! Wszyściutko!
Trzeba Wam wiedzieć jak wyglądają zebrania Świadków. Albo jak wyglądały w tamtych czasach. To moje pierwsze zebranie, jak już nadmieniłem to było domowe studium książki. Spotkania takie odbywały się w kameralnym gronie kilku, kilkunastu, czasem trochę ponad dwudziestu osób. Była jedna osoba, która prowadziła to spotkanie. Zaczynało się modlitwą. Jakże inną od modlitw, które możecie usłyszeć w kościele katolickim. Były to modlitwy wypowiadane własnymi słowami. Często płynące z serca. Potem lektor odczytywał poszczególne kolejne akapity z książki, a po każdym z nich osoba prowadząca zadawała pytania odnoszące się do przeczytanego tekstu. Żeby było łatwiej, oczywiście na dole każdej strony te pytania były dołączone. Prowadzący nie musiał ich wymyślać samemu. Oczywiście pytania takie były banalnie proste. Była to taka socjotechnika, która pozwalała nie tylko na szybkie przyswojenie wiedzy, ale również na szybką indoktrynację. Wtedy jeszcze oczywiście o tym nie wiedziałem.
Pamiętam też z tego pierwszego zebrania, że lektorem była pewna dziewczyna o mieniu Wiesia. Miła dziewczyna, która po latach wyszła za mąż za Aleksandra. Człowieka, który wybierał się do nieba…, Ale o tym opowiem później.
Następnego dnia było moje pierwsze studium biblijne w mieszkaniu Ofelii.
Cóż to takiego jest to studium biblijne? Będzie jeszcze okazja opowiedzieć Wam o moich osiągnięciach i losach. Ale w tym miejscu nadmienię, że jest to seria spotkań z taką osobą, jaką ja wtedy byłem, czyli tzw. zainteresowanym. Podczas każdego z takich spotkań czytana jest rozdział po rozdziale publikacja wydana przez Świadków. Oczywiście zadawane są pytania nawiązujące do podanego materiału tą samą techniką co na zborowych studiach książki. Książka, którą się studiuje w poszczególnych rozdziałach dotyka głównych nauk Świadków. Poszczególne akapity naszpikowane są wersetami biblijnymi. W ten sposób osoba studiująca odnosi wrażenie, że studiuje Biblię. Przecież nazywa się to studium biblijnym. W rzeczywistości jest to jednak jest studium danej książki. W moim przypadku była to książka pod tytułem: „Będziesz mógł żyć wiecznie w raju na ziemi”. W późniejszych czasach używano już innych publikacji, bo znaczna część nauk prezentowanych w tym dziele uległa zmianie. Ale to już inna para kaloszy…
I tak to się zaczęło…Ośrodki pionierskie
Jak już wcześniej opisywałem, mój pierwszy kontakt ze Świadkami Jehowy nastąpił w czasie wakacji, na Mazurach. Obozowali oni wtedy w pewnej miejscowości niedaleko wioski, gdzie spędzałem wakacje. Obozy takie nazywano „ośrodkami pionierskimi”. Było to jak dla mnie fantastyczne i ciekawe przedsięwzięcie, które łączyło przyjemne z pożytecznym zapewniając uczestnikom wypoczynek gdzieś nad jeziorem, w górach czy innych atrakcyjnych miejscach a zarazem umożliwiało tzw. opracowanie terenu oddalonego. Dziś gdy piszę słowo „opracowanie”, brzmi mi to jakoś dziko i obco, ale wtedy w nomenklaturze Świadków brzmiało to normalnie. Chodziło oczywiście o działalność głoszenia Dobrej Nowiny i odwiedzenie mieszkańców danego obszaru czyli terenu.
Teren oddalony był to pewien obszar obejmujący najczęściej wsie oraz małe miejscowości, gdzie Świadków nie było lub było ich bardzo mało. Tereny takie obejmowano głoszeniem, czyli kampanią odwiedzania ludzi po domach i głoszeniem Dobrej Nowiny. Odbywało się to oczywiście najczęściej w okresie letnim. Czasem takie ośrodki zlokalizowane były też w miastach, ale oczywiście nie cieszyły się takim powodzeniem jak ośrodki w lasach, nad jeziorem czy morzem. Najczęściej uczestnicy byli zakwaterowani w namiotach, czasem udostępnionej stodole, a czasem w domach miejscowych Świadków Jehowy. Warunki bytowania czasem były bardzo skromne czy spartańskie a warunki sanitarne na obecne czasy nazwalibyśmy skandalicznymi, ale w tamtych czasach nikt nie narzekał i wszyscy byli bardzo zadowoleni. Na obozie zainstalowana była kuchnia polowa gdzie posiłki były przygotowywane przez dyżurnych zmieniających się rotacyjnie. Średnio podczas dwutygodniowego pobytu na ośrodku dyżur taki wypadał dwa razy dla każdego uczestnika.
Jak wyglądał dzień pobytu na takim ośrodku?
Pobudka o godz. około 6.00 — 7.00 rano i poranna toaleta. Ładnie to się mówi „poranna toaleta”. Myliśmy się w jakimś strumieniu. Czasem był kran z bieżącą wodą. Goliłem się też przy strumieniu przeglądając się w lusterku zawieszonym gdzieś na gałęzi. Gdy byliśmy już ładni, przychodził czas na śniadanie, ale nie było to tak hop-siup. Przed śniadaniem, przy stołach omawiany był „tekst dzienny”. Tekst dzienny był to pewien fragment Biblii wraz z komentarzem dołączonym przez Organizację. Mieliśmy je w takich malutkich książeczkach i na każdy dzień był wyznaczony fragment. Następnie była odmawiana modlitwa i śniadanie spożywaliśmy ze smakiem. Później ruszaliśmy w teren. Najczęściej na jeździliśmy rowerami, czasem jednak piechotą lub samochodami.
_Jeden z moich pierwszych ośrodków pionierskich. Gdzieś pod Suchowolą._
Odwiedzano wtedy po domach mieszkańców wsi i miasteczek na przydzielonym terenie. Podczas takiego głoszenia kolportowano literaturę wydaną przez Towarzystwo Strażnica czyli organ wydawniczy Świadków Jehowy. Zapisywano adresy osób, które wyraziły chęć przeczytania takiej literatury lub nawet jednoznacznie określiły się, że są chętni rozmawiać ze Świadkami Jehowy. Według moich odczuć zapewne wiele z takich osób mogłoby potencjalnie wstąpić kiedyś w szeregi Świadków, ale w praktyce, rzadko potem odwiedzano takie osoby ponownie. Była to praca dla samej pracy. A może raczej praca dla zebrania odpowiedniej ilości godzin spędzonych w służbie głoszenia. Stąd nazwa „Ośrodki pionierskie”, ponieważ od uczestników wymagano złożenia odpowiedniej deklaracji, że w danym miesiącu spędzą w „służbie” minimum 60 godzin. Osoby takie, które złożyły taką deklarację, nazywano pionierami pomocniczymi. Deklarację taką składało się na jeden miesiąc. Byli też pionierzy stali, dla których limitem miesięcznym było 90 godzin. Z tym, że w ich przypadku deklaracja spędzania takiej ilości w służbie nie odnosiła się do jednego miesiąca, ale do roku. Napisałem, że było to 90 godzin miesięcznie. Nie jest to do końca prawdą. Formalnie takie zobowiązanie było na 1000 godzin w ciągu roku. Jednak nie zawsze trzeba było aż tyle czasu spędzić w służbie. Gdy w skali roku wyszło to 750 godzin, to też takiego gorliwego Świadka nazywano pionierem stałym. Oczywiście powszechnie i na głos się tego nie mówiło. W społeczności Świadków pionierzy cieszyli się poważaniem i szacunkiem. Gdy nie byłem jeszcze Świadkiem i przedstawiano mi kogoś, to oczywiście pionierzy byli przedstawiani z odpowiednim namaszczeniem. Z pietyzmem nawet, bym powiedział.
Co tu dużo mówić, kochani. Ja też gdy byłem Świadkiem wiele lat spędziłem w stałej służbie pionierskiej. Podobało mi się to! Zawsze lubiłem robić coś na 100%, a nie na pół gwizdka, jak to się mówi.
W późniejszych czasach limity godzinowe dla pionierów stałych i pomocniczych zostały radykalnie zredukowane. Było więc o wiele łatwiej wypracować swoje godzinki.
Temat godzinek oczywiście będzie się przewijał w trakcie mojej opowieści. Było i jest to dla Świadków bardzo ważne. Czasem może ważniejsze niż treść niesionego orędzia. Niemniej, jest to już inna para kaloszy…
Wróćmy do ośrodków pionierskich.
Obozy takie były też doskonałą okazją do wypoczynku, ponieważ po powrocie z kilkugodzinnego głoszenia był obiad, po którym następował czas wolny. Wieczorami odbywały się w wyznaczone dni zebrania takie jak we wszystkich zborach na świecie.
_Jedno z takich zebrań na ośrodku pionierskim. Pokazujemy jak proponować nasze publikacje. Nikt się nie przejmował wtedy krawatami. Trampki i dres były dobrym strojem._
W czasie wolnym organizowano rozmaite gry i zabawy. Jeśli był w pobliżu zbiornik wodny była możliwość kąpieli, stąd chętniej ośrodki takie organizowano w miejscach turystycznie atrakcyjnych.
_Czas wolny. Śpiewaliśmy. Gadaliśmy…. Ale wszystko musiało być w chrześcijańskim duchu._
Jeśli uczestnicy takiego ośrodka mieli małe dzieci, to najczęściej zajmowali się nimi dyżurni, którzy zostawali w obozie, gdy pozostali jechali na głoszenie. Zdarzały się też przypadki fanatycznych organizatorów takich obozów. Nie pozwalano wtedy jechać na taki ośrodek małym dzieciom niezdolnych jeszcze do głoszenia. Osoby takie twierdziły, że „ośrodek pionierski” jest tylko dla pionierów, a nie są to kolonie dla dzieci. Gdy byłem Starszym i miałem możliwości decyzyjne nigdy nie przyjmowałem takiego sposobu myślenia. Wychodziłem z założenia, że małe dzieci mogą z powodzeniem zostawać w obozie, a w tym czasie ich rodzice wezmą udział w szlachetnym dziele głoszenia. Gdy zabraniano jechać na taki obóz dzieciom, nie jechali też rodzice i było mniej uczestników, a tym samym mniej rąk do pracy. Według mnie, nieoceniona była też pomoc doświadczonych żon i matek w przygotowywaniu posiłków. Nie chodzi o to, że zaraz były tylko kucharkami. Wyobraźcie sobie jakby wyglądało żywienie, gdyby polegać tylko na młodych i niedoświadczonych osobach. Z głodu byśmy poumierali. Nie były to czasy, kiedy można było zadzwonić i zamówić pizzę, czy wiaderko kurczaczków w KFC.
Po za tym w kwestii wyżywienia w tamtych czasach, nie było niczym niezwykłym, gdy jakiś czas przed ośrodkiem pionierskim, siostry ze zboru skrzykiwały się aby przygotować jedzenie jeszcze przed samym obozem. Kupowano na wsi świniaka, albo dwa, w zależności od planowanej ilości uczestników. A potem wieczorami, gdzieś u kogoś w garażu czy piwnicy trwała produkcja żywności na obóz. Przygotowywano wędliny. Smażono kotlety mielone i zamykano je w słoikach. Co prawda czasem te kotlety się psuły… ale to już zupełnie inna historia.
Zdarzały się też wpadki w materii kulinarnej. Nie zawsze posiłki nadawały się do zjedzenia, szczególnie przygotowane przez osoby z mniejszym doświadczeniem lub zupełnie bez doświadczenia. Cóż, nie zawsze dobre chęci wystarczają.
Przypominam też sobie historię z dużą puszka pasztetu. Pasztet ten pochodził z tzw. darów, ofiarowanych przez Świadków Jehowy z krajów bardziej zamożnych niż Polska. Przynajmniej w owym czasie. Puszka była dość sporych rozmiarów i nie udało się jej „wysmarować” na kanapki podczas jednego posiłku, a że pogoda była upalna i z lodówkami w takich spartańskich warunkach było, że tak powiem średnio… to mówiąc kolokwialnie pasztet „dostał nóżek”. Dyżurnym żal było wyrzucić pozostałości puszki, no bo taki smaczny był dzień wcześniej i w dodatku jeszcze „z darów”. Zużyto więc resztę pasztetu podczas śniadania na następny dzień. Skutek był taki, że wszyscy uczestnicy ośrodka dostali sensacji żołądkowych i biegali po krzakach. Przynajmniej jedna dziewczyna musiała poddać się gruntowniejszemu leczeniu szpitalnemu i dla niej pobyt na ośrodku pionierskim się zakończył. Z wysoką temperaturą odwieziono ją do Białegostoku.
_Obieranie ziemniaczków dla wszystkich uczestników ośrodka. Od tamtej pory już umiem obierać ziemniaki. Wcześniej było różnie. W tle foliowe zabezpieczenie nad paleniskiem, żeby deszcz nie padał do zupy._
Mój pierwszy ośrodek pionierski, w którym uczestniczyłem był w miejscowości Suchowola. Kilkadziesiąt kilometrów na północ od Białegostoku. Przy wjeździe do tego miasta możecie się natknąć na bilbordy informujące, że miejscowość ta jest geograficznym centrum Europy.
Ten pierwszy obóz był już w 1987 roku, tuż po moim chrzcie. Później były inne ośrodki, które dziś już ciężko mi wyliczyć. Na pewno były w okolicy Goniądza (dolina Biebrzy), Knyszyna, Moniek, Sokółki czy Supraśla. Przed oczami we wspomnieniach przesuwa mi się mnóstwo obrazów z takich ośrodków. Zakurzone drogi, namioty w słońcu i namioty w deszczu. Lasy, zacienione zagajniki, krowy na polu, mnóstwo szczerych ludzi na wsi z zainteresowaniem obserwujących „tych jehowych”, co chodzą od domu do domu. Poranna toaleta w rzece czy jeziorze, golenie się przy użyciu zimniej wody. Ach jak wtedy po zimniej wodzie skóra jest gładka! Spróbujcie kiedyś. Nie ma takiej wody po goleniu, która by była tak skuteczna w zamykaniu porów skóry.
Pamiętam dokładnie stres towarzyszący naszym wysiłkom w obozie. Czy zdążymy ugotować obiad zanim bracia i siostry wrócą z głoszenia? Zaniepokojenie, czy będzie wszystkim smakowało?
Wspominam też tony literatury, które pozostały w domach ludzi. Wyświechtana stara Biblia z żółtymi brzegami od ciągłego przewracania, z podkreślonymi wersetami długopisem, ołówkiem, mazakiem…
Kochani. Na pewno potraficie sobie teraz wyobrazić te nasze wspólne ogniska wieczorami. Nad głowami niebo pełne gwiazd i iskry z ogniska wzbijające się w niebo. Śpiew ptaków i szumiące nad nami drzewa. W takiej scenerii snuliśmy opowieści o spotkanych ludziach, o ich problemach i o tym jak problemy te wkrótce rozwiąże nadchodzące Królestwo Boże. Wymienialiśmy się doświadczeniami. Śpiewaliśmy przy gitarze Pieśni Królestwa (pieśni religijne stworzonych przez Świadków Jehowy). W pełgającym blasku od płomieni ogniska z trudem odczytywaliśmy słowa tych pieśni w małych śpiewnikach odbitych gdzieś na powielaczu. Później pojawiły się już nowe, kolorowe śpiewniki wydrukowane w jednej z drukarni Świadków Jehowy w Selters w Niemczech. Miały nuty, miały wpisane chwyty gitarowe, ale te pierwsze malutkie z powielacza miały gigantyczny ładunek emocjonalny. Czujecie to?
Jednym z tematów takich wieczornych spotkań było opowiadanie o tym, jak kto poznał Prawdę… Czyli jak kto został Świadkiem. Byliśmy jak jedna wielka kochająca się rodzina. Dla wielu z nas była to jedyna prawdziwa rodzina. Opowiadaliśmy jakie życie wiedliśmy przed tym zanim przyszliśmy do zboru. Niektórzy opowiadali o problemach z alkoholem, inni nawet o uzależnieniu od narkotyków. Często ktoś podsumowywał taką opowieść, że gdyby nie Biblia, nie zbór, nie Jehowa… to pewnie by już nie żyli. Może czasem historie te były trochę podkolorowane. Może świadomie doprawione zbytnim dramatyzmem, ale było to jak najbardziej szczere.
Z perspektywy czasu bardzo miło wspominam takie ośrodki. Była to wspaniała forma aktywnego wypoczynku i możliwość „nabicia” dużej liczby godzin w głoszeniu. Dodać też trzeba, że odpłatność za możliwość uczestnictwa w takim ośrodku była niewielka. Najczęściej obejmowała koszt wyżywienia i wynajmu terenu, gdzie rozbite były namioty. Później, gdy działalność Świadków Jehowy została zalegalizowana, dochodziły koszty ubezpieczenia, ale nadal były to pieniądze raczej symboliczne.
_Kilka lat później już krawaty na ośrodku były konieczne. Czytam z Biblii podczas mego przemówienia._
Trzeba Wam też wiedzieć, że zanim zostałem Świadkiem, przez kilka lat bardzo aktywnie uprawiałem karate. Mówię Wam o tym teraz w kontekście kosztów uczestnictwa w ośrodku pionierskim, bo przypominam sobie pewne zdarzenie…
Zbliżało się lato i potrzebowałem pieniędzy na opłacenie takiego obozu. Prosiłem moją mamę o jakąś tam kwotę. Nie pamiętam ile to było. Tak jakby dziś powiedzmy trzysta złotych. Moja mama trochę narzekała, że to dużo pieniędzy, że po co itd. Wtedy powiedziałem jej, że mój kolega ze szkolnej ławki Konrad, jedzie na obóz karate. Koszt tego obozu był kilkakrotnie większy. Relacja była taka, jak nie przymierzając za mocno, moje trzysta złotych na ośrodek pionierski i tysiąc trzysta złotych na obóz karate. Po tym argumencie mama przestała narzekać. Może bardziej nie podobało się jej moje zaangażowanie w działalność Świadków, niż faktyczna wysokość opłaty za obóz.
Warto wspomnieć o jeszcze jednym aspekcie. Takie obozy doskonale izolowały młodzież od wakacyjnego odpoczynku w gronie osób, które nie były Świadkami Jehowy, „były ze świata”. Miało to chronić młodzież od zgubnego wpływu rówieśników, którzy mogliby kogoś namówić na pójście do dyskoteki, na palenie papierosów czy też, nie daj Boże, namówić na zdobywanie wykształcenia na studiach.
W mojej opowieści staram się Wam, drodzy przekazać jak to było naprawdę. Blaski i cienie. W następnych rozdziałach opiszę trudniejsze sprawy. Kwestie doktrynalne, które mogą zaszkodzić zdrowiu i życiu. Niech nikt jednak nie zarzuci mi, że podczas takich obozów nie byłem szczęśliwy. Czułem po co żyję i czułem, że to co robię jest dobre, że ma to głęboki sens.
Jak często odczuwacie coś podobnego?
_Gdzieś w głoszeniu na wsi. W tle Polonez słynny „Porucznik Borewicz”._
Wyobraźcie sobie, jak pewnego razu na rowerach jechaliśmy zmęczeni wracając do naszego ośrodka w Suchowoli. Dookoła falowały zboża czekające na żniwa. Wiatr rozwiewał nasze włosy. Tak jest! Miałem wtedy jeszcze włosy. A my w tym zachwycie rozmawialiśmy jak wkrótce cała Ziemia będzie rajem i jak wspaniale wygląda nasza przyszłość. To co, że dziś wiem, że to była kompletna utopia? Ale byłem wtedy naprawdę szczęśliwy.
I wiecie co…? Super były te ośrodki.Świadkowie i wykształcenie
Kwestia wykształcenia jest szczególnie drażliwa nie tylko dla mnie, ale też dla wielu osób, które utrzymywały kontakt ze zborem przez wiele, wiele lat. Ostatnimi czasy podejście Towarzystwa Strażnica uległo pewnej liberalizacji. Na szczęście! Ale co się już stało to się nie odstanie.
Omówmy, więc sprawę „jak to było kiedyś”. W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku Świadkowie uważali jakiekolwiek wykształcenie ponadpodstawowe, za korzeń wszelkiego zła (jak miłość pieniędzy). O ile wykształcenie na poziomie szkoły średniej traktowano, jako zło konieczne, to już na poziomie szkolnictwa wyższego było już uważane za działanie na granicy grzechu. Podobno we wcześniejszym okresie zdarzały się nawet wykluczenia młodych ludzi, którzy podjęli naukę na wyższych uczelniach.
Skąd taka niechęć do wykształcenia?
Uważano i takie było oficjalne stanowisko Towarzystwa Strażnica, że nauka odciąga młodych ludzi od Boga. Zdobywana wiedza na uczelni wprowadza rzekomo niepotrzebne zamieszanie i wpływa na umysł, którego więź z Bogiem ulega osłabieniu. Poza tym drugi dodatkowy czynnik, to wpływ towarzystwa osób świeckich tzn. takich, które nie są Świadkami. W założeniu, więc postawa Towarzystwa miała chronić przed „studenckim życiem”, alkoholem, papierosami i narkotykami, które według Świadków dominowały na studiach. Miała chronić przed pokusami i wpływem grzechu. W wypowiedziach wielu Świadków, na młodych studentów czyhały też inne pokusy, takie jak groźba niemoralności ze strony rozbuchanych erotycznie studentek!
Pozostawiam czytelnikowi ocenę takiego stanowiska. Ktoś może zadać pytanie, jak można było przyjąć taki sposób myślenia? Odpowiadam też pytaniem: ”a jak można wierzyć w odpusty, trójcę, limbus (piekło dla dzieci) i mniej lub bardziej barwne dogmaty kościołów”? Jak można przyjmować taki sposób myślenia, że śmierć męczeńska polegająca na obwieszeniu się dynamitem i zdetonowaniu tego w tłumie ludzi jest miła Bogu i zapewnia zbawienie? To proste: trzeba przejść odpowiednie pranie mózgu i obracać się w gronie ludzi, którzy są podobnie zmanipulowani. W takim kontekście piętnowanie wyższego wykształcenia to jak to się mówi, to był „mały pikuś”.
Z drugiej strony, ten „pikuś” wpłynął na życie wielu ludzi. Znam sporo osób, które były bardzo mądre i zdolne. Mogły wiele osiągnąć w życiu, ale dzięki stanowisku Towarzystwa Strażnica zostały stolarzami, hydraulikami, sprzątaczami, itd. Można oczywiście powiedzieć językiem Świadków, że uniknęły w ten sposób „kariery w świecie”, zdemoralizowanym i podległym władzy Szatana, ale zostały też w ten sposób pozbawione możliwości utrzymania się (w niektórych przypadkach), bądź też zdobycia dobrej pracy.
Trochę mam żal, że taki sposób myślenia dominował w latach osiemdziesiątych w zborze. Odbiło się to bezpośrednio na mnie. Pewien mój przyjaciel mówił, że żal to powinienem mieć sam do siebie, bo z własnej woli przyjąłem taki sposób myślenia i argumentację Świadków w kwestii wykształcenia. Ale czy tak naprawdę sam o tym zdecydowałem? Dobra, moi drodzy. Chętnie poddałem się naukom Świadków, chciałem żyć w raju na ziemi po Armagedonie. Niemniej przy okazji zostałem zmanipulowany. W pakiecie, oprócz wiedzy z Biblii otrzymałem masę poglądów i nauk, niemających z Biblią wiele wspólnego, ale przyjąłem je za dobrą monetę. Czyż w prawodawstwie, karze nie podlegają osoby, które zmanipulowały innych, żeby osiągnąć dla siebie korzyści? Przynajmniej z moralnego punktu widzenia takiej karze powinno podlegać Towarzystwo Strażnica. Zresztą nie tylko z powodu stosunku do wykształcenia, ale też z wielu innych powodów.
Wróćmy do tematu, dlaczego ja osobiście mam żal.
Otóż, gdy „poznawałem Prawdę”, czyli zostawałem Świadkiem Jehowy, uczyłem się w szkole średniej, w technikum budowlanym. Byłem dobrym uczniem i wiedza stosunkowo łatwo „wchodziła” mi do głowy. Wiosną roku 1989 przyszedł czas matur i wyboru dalszej drogi życiowej. Wielu z moich kolegów szkolnych chciało się nadal kształcić. A ja deklarowałem wszem i wobec, że nie pójdę na studia. Ba! Nawet nie chciałem podchodzić do matury! Bo i po co? Pamiętam rozmowę z moją szkolną wychowawczynią. Prosiła mnie, abym zmienił zdanie. Argumentowała, że dzięki studiom będę mógł znaleźć dobrą pracę na przykład w biurze projektowym. Powiedziała, że zaprzepaszczam dużą szansę. Niestety ja wiedziałem swoje… Udało się jej osiągnąć tyle, że postanowiłem podejść do egzaminu maturalnego. Przecież nic na tym nie traciłem. A samo zdanie matury, nie czyniło mnie „czarną owcą” w zborze. Egzamin oczywiście zdałem i to bez większych emocji, ponieważ byłem nawet zwolniony z ustnych egzaminów z powodu dobrych ocen końcowych ukończenia szkoły oraz bardzo dobrych ocen z części pisemnej egzaminu maturalnego. W efekcie na świadectwie maturalnym miałem najwyższe oceny.
_Moje pisanie matury i szałowy skórzany krawacik. Takie były wtedy modne._
Ktoś mógłby powiedzieć, że studia nie gwarantują wysokich zarobków i dobrej pracy. To prawda. W owych czasach pieniądze zarabiało się pracując na własny rachunek. Prowadząc własną firmę będąc tak zwanym „prywaciarzem”. Ale czy też wszyscy, którzy otworzyli własną działalność osiągnęli sukces? Oczywiście, że nie! Poza tym własna firma mocno absorbuje…
A ja chciałem przecież swój czas poświęcać na sprawy związane ze służbą dla Boga!
W ten sposób, kochani, tuż po skończeniu nauki w technikum, podjąłem pracę. Ach cóż to była za wspaniała robota! Piszę to oczywiście z przekąsem. Moja praca polegała na sprzątaniu przystanków autobusowych. Zatrudniłem się w MPK (Miejskie Przedsiębiorstwo Komunikacyjne) w Białymstoku. Olbrzymim atutem tej pracy były pory jej wykonywania. Przystanki sprzątało się późnym wieczorem. A cały dzień można było przecież spędzić w służbie dla Boga. Pamiętam trochę zabawne zdarzenie związane z moim zatrudnianiem się. Gdy przyniosłem dokumenty potrzebne do wypisania angażu, mój kierownik zobaczył oceny na świadectwie maturalnym. Powiedział, że z takim świadectwem to on nie może mnie zatrudnić „na przystankach”. Powiedział, że zatrudni mnie w biurze. Musiałem go prosić abym mógł sprzątać przystanki! No i jakoś się dał ugadać, a ja miałem wymarzoną pracę w godzinach wieczornych! Wszystko do góry nogami! Potraficie to sobie wyobrazić? Zabiegałem z całych sił o posadę sprzątacza autobusowych przystanków. Cóż za społeczny awans!
Nawiasem mówiąc, cóż to było za ekscytujące zajęcie! Już w pierwszym miesiącu zostałem pobity przez kiboli w nocy podczas wykonywania mojej pracy.
Dzięki takiemu zajęciu mogłem jednak zostać Pionierem Stałym i to się tak naprawdę liczyło. Chciałem być w tzw Służbie Pełno czasowej. W ten sposób dzięki naukom Świadków, ani nie zdobyłem wykształcenia, ani też nie zarobiłem worka pieniędzy na drodze prywatnej działalności. Osiągnąłem tyle, że goniłem za ideami nie oglądając się na sprawy materialne.
Idee w życiu są ważne, ale z nich wyżyć się nie da.
Pozostał więc tylko żal za utraconymi możliwościami…
Przez pewien czas rozważałem nawet możliwość podania do sądu Towarzystwo Strażnica właśnie w kwestii zakazu zdobywania wyższego wykształcenia. Zastanawiałem się nawet czy nie było by zasadne wystąpić o odszkodowanie od Organizacji Świadków za utracone możliwości. Jednak pomysłu tego nigdy nie zrealizowałem. Może i szkoda.
A może ktoś jeszcze podejmie ten temat? Znajdzie dobrego adwokata i przetrzepie skórę „wujkom” z Nadarzyna?
Muszę Wam jeszcze o czymś powiedzieć. Na wstępie tego rozdzialiku wspomniałem, że obecnie postawa Towarzystwa Strażnica uległa liberalizacji. Stało się to kilka, kilkanaście lat po tym jak ja ukończyłem szkołę średnią. Oczywiście nie odbyło się to w taki sposób, że przyszła nowa Strażnica z artykułem: „Drodzy bracia i siostry — już możecie iść na studia”. Wszystko odbyło się po cichutku. Bez rozgłosu. Możemy nawet śmiało powiedzieć, że doszło do kuriozalnej sytuacji, gdy części młodych ludzi wmawiano iż służba pełno czasowa jest najważniejsza i powinni być pionierami, ale inna część młodych ludzi już nie była poddawana takiej presji. W tej drugiej grupie znajdowały się najczęściej dzieci Starszych. Oni lepiej wyczuwali nastroje panujące w Towarzystwie i nowe łagodne wiatry. Stąd do dziś czasem słychać głosy, że jednym młodym ludziom wybijano wszelkie studia z głowy, natomiast młodzież z domów ludzi „na przywilejach” szła na studia a potem podejmowała pracę zgodnie ze swoim wyższym wykształceniem. Młodzież z pierwszej grupy z biegiem czasu zaprzestawała służby pełno czasowej, zakładała rodziny i… No właśnie… i co? Musiała się imać gorzej płatnych zajęć, bo przecież nie posiadała żadnego wykształcenia. Znam wiele przykładów braci i sióstr, którzy musieli się zadowolić pracą woźnych, sprzątaczek, konserwatorów i tak dalej. Nie chodzi o to, że zawody te są bardziej poślednie. Chodzi o to, że są niskopłatne. Są te zawody potrzebne i nie ma nic uwłaczającego w ich wykonywaniu, wiem co mówię, ale problem się rodzi z powodu pewnej manipulacji. Jeśli ktoś nie zdobywa wykształcenia, bo w pewnym sensie zabroniła mu tego religia, to co na to powiecie? Czasem bywało niefajnie, jak w okresie zwiększonego bezrobocia, osoby takie nie mogły znaleźć jakiejkolwiek pracy.
Winien Wam drodzy jestem kilka słów o moich losach w pryzmacie wykształcenia. Przed chwilą powiedziałem Wam, że w czasach, gdy kończyłem szkołę średnią i nie chciałem nawet podchodzić do egzaminu maturalnego, moja wychowawczyni prosiła mnie bym jednak spróbował zdać egzamin maturalny.
— Artur — mówiła mi — ja cię proszę, podejdź do tego egzaminu. Przecież masz takie dobre oceny. A nie wiadomo kiedy w życiu ci się matura przyda.
Co było robić? Dla świętego spokoju zdałem tę maturę. W życiu bym nie pomyślał, że słowa mojej wychowawczyni okażą się prorocze. Po wielu latach, gdy już wyprowadziłem się z mojego rodzinnego miasta, i gdy przestałem też być Świadkiem Jehowy, podjąłem pracę w pewnym dużym zakładzie przemysłowym. Tam zaproponowano mi abym poszedł na studia, za które firma zapłaci. W ten sposób spełniły się słowa nauczycielki z technikum. Świadectwo maturalne przydało się, jak znalazł!
Najpierw w Kaliszu ukończyłem studia inżynierskie, później w Poznaniu na politechnice, studia magisterskie. Mam całkiem fajną pracę, dzięki wykształceniu, które zdobyłem.
Mało tego, ostatnimi czasy również udaje mi się być wykładowcą na wyższych studiach, ucząc przedmiotów zawodowych. Potraficie sobie to wyobrazić? Ja, niegdyś przeciwnik wyższego wykształcenia… Dziś sam uczę na uczelni! Życie jest naprawdę przewrotne. Przydała się wiedza i doświadczenie z Teokratycznej Szkoły Służby Kaznodziejskiej, gdzie kiedyś w zborze uczyłem innych na podstawie podręcznika Towarzystwa jak przemawiać publicznie. Przydały się godziny spędzone podczas niezliczonych wykładów biblijnych.
Powtórzę to jeszcze raz, życie jest naprawdę przewrotne!
W obecnych czasach pozostaje się cieszyć, że podejście Świadków do wyższego wykształcenia się zmieniło. Ale kto odda wielu młodym ludziom te możliwości, te szanse, które utracili?
więcej..