Arsène Lupin. Agencja Barnett i Spółka - ebook
Arsène Lupin. Agencja Barnett i Spółka - ebook
Dżentelmen i włamywacz w jednym? Taki właśnie jest Arsène Lupin! To na podstawie książkowej serii o szarmanckim złodziejaszku powstał hit Netflixa "Lupin".
Bohaterem ośmiu opowiadań, z których składa się książka, jest niejaki Jim Barnett. To szarmancki, uwodzicielski właściciel agencji detektywistycznej. Kieruje się zasadą, że nigdy nie pobiera opłat za konsultacje, jednak z każdej rozwikłanej sprawy czerpie dla siebie korzyści finansowe. Jego partner zawodowy, inspektor Bechoux, jednocześnie pomaga mu w rozwiązywaniu zagadek oraz krytykuje za podwójną moralność w interesach. Wszystkie te cechy sprawiają, że w postaci Barnetta czytelnik bez trudu rozpozna kolejne wcielenie mistrza charakteryzacji, dżentelmena-włamywacza Arsène'a Lupina.
Książka idealna dla fanów detektywa Sherlocka Holmesa!
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-268-7149-4 |
Rozmiar pliku: | 424 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Spadące krople
Na dziedzińcu okazałej rezydencji, zajmowanej przez baronową Wassermann przy ulicy Faubourg Saint-Germain, rozległ się dzwonek. Pokojówka zjawiła się po chwili, przynosząc kopertę.
– Przyszedł ktoś, komu wyznaczyła pani spotkanie o czwartej.
Pani Wassermann rozerwała kopertę i wyjęła z niej wizytówkę. Rzuciła na nią okiem: „Agencja Barnett i Spółka. Nieodpłatne porady”.
– Zaprowadź gościa do mojego buduaru.
Valérie – piękna Valérie, o której zwykło się tak mówić od ponad trzydziestu lat, była teraz – niestety! – osobą dojrzałą, o zaokrąglonych kształtach. Ubrana elegancko, starannie umalowana, miała o sobie wygórowane mniemanie. Na jej twarzy malował się wyraz dumy, niekiedy oschłości, ale często również prostoduszności, co nie pozbawiało ją uroku.
Była żoną dobrze sytuowanego bankiera, a luksus, obracanie się w dobrym towarzystwie, posiadanie pięknej rezydencji i czerpanie zysków z życia, które ją otaczało, sprawiały kobiecie wielką satysfakcję. Kroniką towarzyską wstrząsnęło kilka jej lekko skandalizujących romansów. Mówiło się, że w pewnym momencie mąż chciał nawet wystąpić o rozwód.
Idąc do buduaru, zajrzała do sypialni barona, człowieka leciwego, którego kłopoty zdrowotne zmuszały do ciągłego pozostawania w łóżku. Wypytała go o samopoczucie, błądząc myślami gdzieś daleko.
– Czy ktoś dzwonił do drzwi? – spytał baron.
– Tak – odpowiedziała. – Przyszedł ten detektyw, którego mi polecono w naszej sprawie. Ktoś wyjątkowy, z tego co mi powiedziano.
– Tym lepiej. Ta sprawa mnie męczy i mimo że ciągle się nad nią głowię, nic nie rozumiem.
Valérie, która wyglądała również na zakłopotaną, wyszła z sypialni i skierowała się do buduaru. Zastała tam dość dziwnego mężczyznę – postawnego, o szerokich barkach, wyglądającego na solidnego, ale ubranego w czarny, a raczej zielonkawy surdut, którego materiał lśnił niczym jedwab, służący do wyrobu parasoli. Twarz, o wyrazistych rysach i zdecydowanym wyrazie, była jeszcze młoda, lecz robiła dziwne wrażenie przez szorstkość, suchość i czerwone zabarwienie skóry. Przypominała cegłę. Młody człowiek spojrzenie miał zimne i ironiczne, ale, mimo monokla, który ciągle przekładał z jednego oka do drugiego, baronowa dostrzegła w jego wzroku nutkę rozbawienia.
– Pan Barnett? – spytała.
Pochylił się nad jej dłonią i, nim wysunęła ją z ręki mężczyzny, zdążył złożyć na niej pocałunek z ledwo słyszalnym pomrukiem zadowolenia, jakby dotknięcie tak przyjemnie pachnącej skóry sprawiało mu satysfakcję.
– Jim Barnett, do pani usług, baronowo. Otrzymałem niedawno pani list i przybyłem, ledwo zdążywszy wyczyścić surdut...
Zaskoczona baronowa zastanawiała się, czy nie wyrzucić tego indywiduum za drzwi, ale mężczyzna zachowywał się przez cały czas z nonszalancją, wyuczoną przez lata przebywania w wyższych sferach, więc w końcu zrezygnowała i spytała:
– Podobno jest pan ekspertem w rozwiązywaniu wyjątkowo skomplikowanych spraw? – Barnett uśmiechnął się z wyrazem wyższości.
– Powiedziałbym, że umiejętność widzenia rzeczy w sposób jasny, a co za tym idzie łatwość ich zrozumienia, to moja zaleta wrodzona.
Głos miał ciepły, ale w jego zachowaniu pojawiła się nutka ironii i jakby wyzwania. Wyglądał na osobę pewną siebie i był tak przekonany o swoich zdolnościach, że Valérie poczuła, jak ulega narzuconemu przez zwykłego detektywa, szefa jakiejś małej agencji, poczuciu wyższości. I, żeby wprowadzić ponownie należyty dystans, oświadczyła:
– Sądzę, że powinniśmy ustalić pewne warunki...
– To zupełnie niepotrzebne – stwierdził Barnett.
– No, ale przecież – powiedziała z lekkim uśmiechem – nie pracuje pan chyba jedynie dla chwały?
– Agencja Barnett i Spółka nie przyjmuje pieniędzy, pani baronowo.
Wyglądała na urażoną.
– Wolałabym jednak, żebyśmy ustalili jakieś wynagrodzenie lub rekompensatę w zamian za pańskie usługi.
– Raczej napiwek – zaśmiał się.
– Nie mogę zgodzić się...
– ...żeby być moją dłużniczką? Piękna kobieta nie pozostaje nigdy nikomu dłużna.
Ale natychmiast, z pewnością po to, żeby zatrzeć zbyt śmiały ton tego żartu, dodał:
– Proszę się niczego nie obawiać, pani baronowo. Jeśli będę w stanie pani jakoś pomóc, z pewnością dojdziemy do porozumienia.
Co miały oznaczać te dziwne słowa? Czy ten osobnik miałby zamiar sam wyznaczyć sposób płatności? I jaki miałby to być rodzaj zapłaty?
Valérie poczuła zażenowanie i oblała się rumieńcem. Pan Barnett wywoływał w niej jakieś dziwny niepokój porównywalny do takiego, jaki odczuwa się z pewnością, gdy ma się do czynienia z włamywaczem. Pomyślała nagle... mój Boże, tak... że miała do czynienia z mężczyzną, który właśnie się w niej zadurzył i próbuje teraz nawiązać flirt? Ale jak się o tym przekonać? A jeśli okazałoby się, że to prawda, to jak zareagować? Czuła się zdominowana przez niego, ale równocześnie zdecydowana oddać się w jego ręce, gdyby zaszła taka potrzeba, cokolwiek by to miało oznaczać. I dlatego, kiedy detektyw próbował uściślić przyczyny, dla których zwróciła się o pomoc do Agencji Barnett i Spółka, baronowa już bez ogródek i gry wstępnej wyjaśniła, dlaczego wezwała go do siebie. Próbowała od razu przejść do sedna sprawy, ponieważ pan Barnett sprawiał wrażenie, że nie chce poświęcić zbyt wiele czasu tym wyjaśnieniom.
– Dziesięć dni temu, w niedzielę – powiedziała – zaprosiłam kilkoro przyjaciół na partię brydża. Położyłam się dość wcześnie i, jak zwykle, szybko zasnęłam. Dźwięk, który mnie obudził koło czwartej nad ranem – a dokładnie dziesięć po czwartej – był odgłosem zamykanych drzwi. Drzwi do mojego buduaru.
– To znaczy, tego pokoju, w którym teraz się znajdujemy? – przerwał pan Barnett.
– Tak, z tego pokoju przechodzi się z jednej strony do mojej sypialni, a z drugiej do korytarza, który prowadzi do części zamieszkanej przez służbę. Nie jestem osobą bojaźliwą, więc po krótkiej chwili nasłuchiwania wstałam, żeby sprawdzić co się stało.
– Wstała pani – powiedział, wyobrażając sobie, jak to musiało wyglądać: baronowa w peniuarze...
– Tak. Wstałam, przeszłam do drugiego pokoju i zapaliłam światło. Nikogo nie było, lecz ta mała gablota leżała przewrócona. Wszystkie bibeloty, drobiazgi, statuetki powypadały ze środka, a część potłukła się doszczętnie. Udałam się do sypialni mojego męża, który czytał w łóżku. Niczego nie słyszał. Bardzo zaniepokojony zadzwonił po ordynansa, który natychmiast zarządził poszukiwania, a rano, kiedy pojawiła się policja, wznowiono je.
– Z jakim rezultatem? – spytał pan Barnett.
– Żadnym. Jak ktoś mógł tu się wślizgnąć? I którędy wyszedł, nie pozostawiając jakichkolwiek śladów? Nie wiadomo. Znaleziono jedynie pod jednym z siedzisk, między resztkami potłuczonych bibelotów, ogarek świeczki i lewarek z drewnianą, bardzo zabrudzoną rączką. Ponieważ poprzedniego dnia u mojego męża w sypialni hydraulik naprawiał krany, policja przepytała jego szefa. Rozpoznał on narzędzie i znaleziono u niego drugą część świeczki.
– Czyli – przerwał Jim Barnett – mamy już pierwszy ślad.
– Tak, ale podważony został szybko przez inne poszlaki, w równym stopniu wiarygodne i zaskakujące. Okazało się bowiem, że hydraulik wsiadł do pociągu pospiesznego jadącego do Brukseli o osiemnastej i dojechał do stacji docelowej o północy, czyli na trzy godziny przed incydentem.
– Jak to?! I ten hydraulik miałby wrócić z powrotem po kilku godzinach?
– Nie. Ślad za nim urwał się w Antwerpii, gdzie wydał znaczne sumy pieniędzy.
– I to wszystko?
– Wszystko.
– A kto zajął się tą sprawą?
– Inspektor Béchoux.
Pan Barnett zareagował z widocznym ożywieniem.
– Béchoux? Ach, ten wyśmienity Béchoux! To jeden z moich przyjaciół, pani baronowo. Często mieliśmy okazję razem pracować.
– To właśnie on podał mi pańskie dane.
– Czyżby dlatego, że sam nie podołał śledztwu?
– Chyba tak.
– Ach, doprawdy, jaki zacny z niego człowiek! Jakże będzie miło, jeśli uda mi się wyświadczyć mu przysługę!... oraz pani, pani baronowo, proszę być tego pewną... Zwłaszcza pani!...
Pan Barnett podszedł do okna, o które oparł czoło, i tak pozostał przez dłuższą chwilę zatopiony w myślach. Bębnił palcami po szybie, gwiżdżąc przy tym jakąś melodię.
W końcu zamilkł, podszedł do pani Wassermann i spytał:
– Jeśli dobrze zrozumiałem, według pana komisarza i pani chodzi tutaj o próbę kradzieży, nieprawdaż?
– Tak, bezskutecznej, ponieważ nic nie zginęło.
– Niech będzie. W każdym razie złodziej miał jakiś cel, który pani jest zapewne znany...
– Nie mam pojęcia – powiedziała Valérie po chwili wahania.
Detektyw uśmiechnął się.
– Czy pani pozwoli, że wzruszę ramionami, słysząc tak naiwną odpowiedź?
I, nie czekając na jej reakcję, wskazał palcem na ścianę obitą materiałem. Zaczął zadawać jej pytania w sposób, w jaki wypytuje się dziecko, które ukryło jakiś przedmiot.
– A co tam się znajduje?
– Tam niczego nie ma. – Była zaskoczona. – O co panu chodzi?
Pan Barnett powiedział poważnym tonem:
– Chodzi o rzecz bardzo prostą. Nawet przy najbardziej powierzchownych oględzinach widać wyraźnie, że brzegi tkaniny, którą obite są ściany tego pokoju, w pewnym miejscu są bardziej zużyte niż w pozostałych. Pani baronowo, nie trzeba być wyjątkowo inteligentnym, żeby zrozumieć, że tutaj znajduje się ukryty sejf.
Valérie zadrżała. Jak pan Barnett mógł się tego domyśleć, skoro ślady były ledwie widoczne?... Nagłym ruchem zerwała kawałek tkaniny, który wskazał detektyw. Barnett zobaczył metalowe drzwiczki. Baronowa gorączkowo przekręcała gałkami, żeby sprawdzić, że nikt nie próbował się do sejfu włamać. Zaczął ją ogarniać jakiś nieuzasadniony niepokój. Mimo że to było kompletnie bez sensu, miała dziwne wrażenie, ze być może ten przedziwny mężczyzna zdążył opróżnić sejf w czasie tych kilku minut, kiedy był sam w pokoju.
Wyjęła klucz z kieszeni, otworzyła drzwiczki i uśmiechnęła się z satysfakcją. Leżał tam nienaruszony jedyny przedmiot, który tu trzymała: przepiękny naszyjnik z pereł. Sięgnęła po klejnot, którego trzy rzędy owinęły się miękko wokół jej nadgarstka.
Pan Barnett roześmiał się.
– Widzę, że odetchnęła pani z ulgą, pani baronowo. Bo trzeba przyznać, że złodzieje stają się coraz bardziej zuchwali i sprytni. Musi pani być bardziej ostrożna. Przyznaję, że chodziło o wyjątkowo piękny naszyjnik i nic dziwnego, że go ukradli.
Żachnęła się.
– Jak to ukradli? Jeśli nawet mieli zamiar go ukraść, to przecież nie udało im się.
– Jest pani tego pewna, baronowo?
– Jak to, czy jestem pewna?! Przecież widzi go pan! Trzymam go w dłoniach! Ukradziona rzecz zazwyczaj znika. A przecież widzimy go oboje.
Sprostował spokojnie.
– Rzeczywiście, widzimy jakiś naszyjnik. Ale czy jest pani pewna, że to jest pani naszyjnik? I czy ten, który trzyma pani w ręku, ma jakąkolwiek wartość?
– Jak to! – zawołała zdesperowana. – Przecież nie dalej jak dwa tygodnie temu właściciel sklepu z biżuterią wycenił go na pół miliona.
– Dwa tygodnie temu... to znaczy pięć dni przed nocą, podczas której... Chociaż, prawdę mówiąc, nie wiem, czy został skradziony... Bo przecież nie oddałem go jeszcze do ekspertyzy... Na razie snuję jedynie przypuszczenia... Chciałbym jednak zapytać, czy pani jest pewna, że to jest nadal ten sam naszyjnik?
Valérie zamarła. Jak to, czy była pewna, że to jest ten sam naszyjnik, który miała? O czym on mówi? Zaczęło ją przytłaczać jakieś poczucie przygnębienia. Było spowodowane tym, co insynuował jej rozmówca. Jej stan potęgował fakt, że detektyw, sugerując tę niedorzeczność, nie miał żadnych wątpliwości. Nadal trzymała w dłoniach piękne sznury pereł, ale nagle wydały jej się lżejsze. Zaczęła uważnie oglądać klejnoty i zauważyła, że mają inny odcień i połysk niż zazwyczaj. Dostrzegła także, iż wszystkie perły są przerażająco równe i podobne do siebie. Te spostrzeżenia przeraziły ją. Zrozumiała, o czym mówił detektyw.
Pan Barnett roześmiał się serdecznie.
– Świetnie! Wspaniale! Widzę, że zaczyna pani rozumieć! Jest pani na dobrej drodze... Baronowo, jeszcze jeden mały wysiłek i wszystko stanie się jasne. Bo przecież układa się w tak logiczną całość! Naszyjnik nie został skradziony, lecz zamieniony. I gdyby nie ten cichutki dźwięk tłuczonego szkła, wszystko poszłoby gładko i nigdy nie zorientowałaby się pani, co się wydarzyło. I nosiłaby pani nadal ten naszyjnik, będąc przekonana, że to są prawdziwe perły, a naprawdę eksponowałaby pani na swoim wspaniałym dekolcie trzy sznury fałszywych.
Baronowa nie poczuła się jednak dotknięta jego nonszalanckim sposobem mówienia, ponieważ jej myśli zaprzątnęło teraz zupełnie coś innego. Pan Barnett nachylił się w stronę kobiety, mówiąc:
– A więc jesteśmy zgodni co do tego, że naszyjnik się ulotnił. A skoro wiemy, że został skradziony, spróbujmy wykryć, kto tego dokonał. Tak przynajmniej postępuje się w każdym normalnie prowadzonym dochodzeniu. A jak już będziemy wiedzieli, kto jest sprawcą tego zuchwałego czynu, nie pozostanie nam nic innego, jak odebrać mu skradziony przedmiot... tak zakończy się trzeci etap naszej współpracy.
Mówiąc to, poklepał przyjaźnie dłonie Valérie.
– Proszę mi zaufać, baronowo. Na początek, jeśli pani mi pozwoli, chciałbym wysnuć pewną hipotezę. Przypuśćmy, że pani mąż, mimo że jest ciężko chory, doszedł tamtej nocy ze swojego pokoju aż tutaj, do pani sypialni, i, przyświecając sobie ogarkiem, za pomocą narzędzia pozostawionego przez hydraulika udało mu się otworzyć sejf. Wycofując się, niechcący przewrócił gablotę i, bojąc się, że panią obudzi, szybko wrócił do siebie... Wiele rzeczy stałoby się dla nas jasne. Na przykład to, że nie mamy żadnych odcisków ani śladów pozostawionych przez osobę, która weszła do pani pokoju, a później opuściła go. Jak również, że sejf został otwarty bez większego trudu, bo kiedyś, mając pani przyzwolenie, pan baron zjawiał się w tej sypialni i z pewnością asystował przy otwieraniu go. Mógł więc zapamiętać szyfr, a w takim razie...
Ta hipoteza przeraziła baronową. W miarę, jak pan Barnett snuł kolejne przypuszczenia, miała wrażenie, że doszło do tego wydarzenia rzeczywiście i powoli, jak przez mgłę, zaczęła przypominać sobie pewne rzeczy.
Kompletnie zagubiona, wyszeptała:
– Chyba pan zwariował! Mój mąż nie byłby przecież w stanie... Jeśli ktoś wślizgnął się do mojej sypialni, to z pewnością nie mógł być on... To nie wchodzi w ogóle w rachubę...
Barnett jednak dalej kontynuował dochodzenie.
– A czy istniała kopia tego naszyjnika?
– Tak... Cztery lata temu, podczas zakupu, mąż na wszelki wypadek zamówił kopię.
– I kto ją przechowywał?
– Mąż – odpowiedziała cicho.
Jim Barnett zawyrokował wesoło:
– I właśnie tę kopię trzyma pani teraz! To ona została podrzucona na miejsce prawdziwych pereł. A te prawdziwe są aktualnie w rękach barona. Ale z jakiego powodu? Fortuna, którą dysponuje baron Wassermann, wyklucza go z grona podejrzanych o kradzież dla pieniędzy, ale może chodzi tu o jakieś porachunki między państwem, jakiś rodzaj kary, chęć upokorzenia... zemsty? Czy do czegoś takiego doszło? Młoda i piękna kobieta może dopuścić się jakichś nierozważnych czynów, całkowicie uzasadnionych w pani wieku, które mąż może oceniać czasami zbyt surowo... Proszę mi wybaczyć, baronowo. Nie zamierzam wtrącać się w państwa pożycie małżeńskie, staram się jedynie przy pomocy pani odszukać zaginiony naszyjnik.
– Nie! – krzyknęła Valérie, cofając się gwałtownie. – Nie! Nie!
Miała dość tego nieznośnego mężczyzny, który – w niespełna kilka minut rozmowy, czasami wręcz nonszalanckiej i w dodatku prowadzonej wbrew wszelkim przyjętym zasadom śledztwa – odkrył bez najmniejszego trudu tajemnice jej prywatnego życia i na dodatek szyderczym tonem uprzedzał ją przed niebezpieczeństwem, które na nią czyhało. Już nie chciała więcej słyszeć tego tonu pełnego sarkazmu.
– Nie – powtórzyła z determinacją.
– Jak pani sobie życzy – odpowiedział, skłoniwszy się. – Nie miałem zamiaru urazić pani. Jeśli tutaj jestem, to jedynie po to, żeby pomóc pani i to w najodpowiedniejszy dla pani sposób. Myślę natomiast, że w obecnej sytuacji moja pomoc może okazać się już zbyteczna, tym bardziej że nie mogąc wychodzić z domu, pani małżonek nie okazałby się na tyle nieostrożny, żeby powierzyć naszyjnik obcej osobie. Zapewne ukrył go w bezpiecznym miejscu, najprawdopodobniej w swojej sypialni. Jeśli dokładnie przeszuka pani to pomieszczenie, z pewnością odnajdzie swoją zgubę. A mój przyjaciel, pan Béchoux, wydaje się bardzo kompetentną osobą w tego typu pracy. A, jeszcze jedno. Gdyby jednak potrzebowała pani mojej pomocy, to proszę o telefon do mojego biura między dziewiątą a dziesiątą. Moje uszanowanie, pani baronowo.
Pocałował ją w rękę, a Valérie ponownie nie śmiała protestować. Oddalił się, lekko podskakując, kołysząc się, robiąc wrażenie bardzo zadowolonego z siebie. Po chwili usłyszała, jak drzwi wejściowe zamknęły się za nim.
Tego samego wieczoru Valérie poleciła inspektorowi, którego obecność w rezydencji barona Wassermanna wydawała się całkiem naturalna, żeby wszczął przeszukania. Béchoux, dobry specjalista, uczeń znanego Ganimarda (pracował on w sposób tradycyjny), podzielił sypialnię, łazienkę i biuro pana domu na części, które skrupulatnie, jedne po drugich, przeszukał. Naszyjnik składający się z trzech sznurów pereł stanowił tak dużą rzecz, że trudno było go ukryć przed kimś takim jak on. A mimo tego, po ośmiu dniach, a także nocy wytężonej pracy – korzystając z tego, że baron spał głęboko pod wpływem środków nasennych – Béchoux po przeszukaniu wszystkich zakamarków, łącznie z łóżkiem, zaczął tracić nadzieję. Wszystko wskazywało na to, że naszyjnika w rezydencji nie było.
Mimo poczucia niechęci, którą czuła w stosunku do Jima Barnetta, Valérie zaczęła się wahać, czy nie nawiązać ponownie kontaktu z tym odrażającym osobnikiem. Bo, w końcu to, że pozwalał sobie bezceremonialnie całować ją w dłoń, zwracać się do niej per droga baronowo, można byłoby puścić płazem, gdyby udało mu się osiągnąć cel?
Ale pewne drobne wydarzenie, które w pierwszej chwili wyglądało na mało znaczące, zmieniło przebieg wypadków.
Któregoś popołudnia przybiegła pokojówka, oznajmiając, że baron bardzo źle się poczuł. Valérie udała się za przerażoną kobietą – mąż jej leżał na kanapie, nieopodal łazienki, i z trudem oddychał. Jego twarz wykrzywiona bólem wskazywała na to, że bardzo cierpiał.
Valérie kazała ściągnąć doktora, lecz zanim się zjawił, baron zdążył wyszeptać:
– Za późno... już za późno...
– Ależ nie. Przysięgam ci, że wszystko dobrze się skończy.
Podniósł się z trudem.
– Chcę mi się pić... – powiedział, idąc chwiejnym krokiem do łazienki.
– Przecież masz wodę tu, w karafce, mój drogi.
– Nie... nie... nie chcę tej wody...
– A skądże ten kaprys?
– Chcę napić się tamtej...
Upadł bez czucia. Szybko odkręciła kran zimnej wody, który pokazał, i nalała pełną szklankę. Lecz baron odmówił jej wypicia.
Nastąpiła długa cisza. Woda ciekła z niedokręconego kranu. Twarz umierającego powoli szarzała.
Dał jej znać ruchem ręki, że chce coś powiedzieć. Podeszła do niego. Ale, widocznie w obawie, że rozmowę usłyszy ktoś ze służby, powiedział:
– Bliżej... bliżej...
Zawahała się przez chwilę, jakby bała się słów, które miała usłyszeć. Ale wzrok męża był tak stanowczy, że, nie protestując, uklękła tuż przy nim i nachyliła się jak najbliżej mogła. Baron z wysiłkiem wykrztusił kilka słów bez logicznego związku, ale wydało jej się, że zrozumiała ich sens:
– Perły... Naszyjnik... Musisz to wiedzieć, zanim umrę... Otóż... Wiem, że nigdy mnie nie kochałaś... Wyszłaś za mnie... Dla mojego majątku...
Zaprotestowała, dotknięta okrutnym zarzutem rzuconym w dodatku w tak podniosłej chwili. Ale baron chwycił żonę mocno za przegub ręki i wyszeptał ponownie słabnącym głosem:
– Dla mojego majątku i potwierdziłaś to wielokrotnie swoim zachowaniem... Nie byłaś dobrą żoną i dlatego chciałem cię ukarać. W tym momencie właśnie to robię... i sprawia mi to wyjątkową przyjemność... Ale musi tak być... Teraz mogę odejść już spokojnie, ponieważ wiem, że w tym momencie te perły ulatniają się... Słyszysz, jak spadają jedna po drugiej i powoli spływają do rury odpływowej?! Ach! Valérie, cóż za wspaniała zemsta!... ten dźwięk spadających kropli... kapiących powoli kropli...
Zabrakło mu sił. Służba przeniosła go na łóżko. Niebawem zjawił się doktor oraz dwie stare kuzynki, po które posłano i które nie opuszczały pokoju umierającego. Obserwowały uważnie każdy ruch Valérie, gotowe na przybycie z odsieczą każdej ewentualnie otwartej przez nią komodzie czy szufladzie.
Agonia przedłużała się. Baron Wassermann odszedł o świcie, nie powiedziawszy już więcej ani słowa. Na polecenie kuzynek wszystkie meble w sypialnie zostały opieczętowane.
I rozpoczęło się trwające wiele godzin czuwanie.
W dwa dni później, już po pogrzebie, zjawił się notariusz męża, prosząc ją o rozmowę. Wyglądał na zażenowanego i, nie zwlekając, zaczął wyjaśniać:
– Proszę mi wierzyć, pani baronowo, że jestem w bardzo niezręcznej sytuacji i dlatego chciałbym pani przekazać jak najszybciej to, co zostało mi polecone, zapewniając przy tym panią, że trudno zgodzić mi się z tą decyzją i uważam ją za wielce niesprawiedliwą względem pani osoby. Ale taka była ostatnia wola barona. Obydwoje wiemy, jak bardzo zdeterminowanym człowiekiem był pani mąż i mimo moich usilnych wysiłków...
– Niech już pan wyjaśni, o co chodzi, proszę – powiedziała Valérie.
– No dobrze, pani baronowo. Dwadzieścia lat temu pani mąż spisał testament, na mocy którego dziedziczyła pani, jako jedyna, cały majątek po śmierci pana Wassermanna. Ale miesiąc temu powiadomił mnie, że sporządził nowy, a... cały majątek przechodzi wyłącznie na jego dwie kuzynki.
– I pan jest w posiadaniu tego drugiego testamentu?
– Przeczytał mi go na głos i powiedział, że zamknął dokument w swoim biurku i można będzie go odczytać w tydzień po jego śmierci. Jak również, że dopiero tego dnia wolno zdjąć zabezpieczenia.
Baronowa zrozumiała teraz, dlaczego kilka lat temu, podczas poważniejszego kryzysu małżeńskiego, baron poradził jej, żeby sprzedała wszystkie swoje klejnoty i za otrzymaną sumę kupiła naszyjnik z pereł. Ponieważ okazało się właśnie, że naszyjnik, który posiadała, był z fałszywy, w dodatku mąż ją wydziedziczył, a nie mając żadnego własnego majątku, pozostała bez środków do życia.
W przeddzień zdjęcia zabezpieczeń z mebli pewien samochód zatrzymał się na ulicy Laborde przed skromnym sklepikiem, na drzwiach którego widniał napis:
„Agencja Barnett i Spółka.
Otwarta w godzinach 14–15
Konsultacje bezpłatne”.
Z samochodu wysiadła kobieta w czerni i zastukała do drzwi.
– Proszę wejść – padło ze środka.
Weszła.
– Kto tam? – usłyszała i natychmiast rozpoznała głos mężczyzny, który czymś był zaprzątnięty w dalszej części pomieszczenia, oddzielonego od pierwszej grubą kotarą.
– Baronowa Wassermann – odpowiedziała.
– Ach! Najmocniej panią przepraszam, pani baronowo. Proszę usiąść. Już zaraz się panią zajmę.
Valérie Wassermann czekała, rozglądając się po biurze. Właściwie okazało się nieurządzone: poza stołem i kilkoma krzesłami pokój był kompletnie pusty. Niczego nie było na ścianach, oprócz aparatu telefonicznego, najprawdopodobniej jedynego narzędzia pracy. Również nie zauważyła żadnych dokumentów czy jakichkolwiek papierów. W popielniczce natomiast leżały niedopałki luksusowych papierosów, a w całym pomieszczeniu czuć było przyjemny i delikatny zapach.
Kotara uniosła się i w progu ukazał się Jim Barnett, rześki i uśmiechnięty. Miał na sobie ten sam wytarty surdut, źle zawiązany krawat i monokl zawieszony na czarnej tasiemce.
Podszedł i ucałował wyciągniętą dłoń w rękawiczce.
– Co u pani słychać, baronowo? To dla mnie prawdziwy zaszczyt... Ale co się stało? Pani jest w żałobie? O Boże, jestem zupełnie oszołomiony! Uświadomiłem właśnie sobie... Baron Wassermann, nieprawdaż? Cóż za nieszczęście! Mężczyzna o takim uroku i który panią tak kochał! No więc, na czym stanęliśmy?
Mówiąc to, wyciągnął z kieszeni cieniutki zeszyt i zaczął go przeglądać.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.