Arsène Lupin – dżentelmen włamywacz. Tom 5. Jasnowłosa dama - ebook
Arsène Lupin – dżentelmen włamywacz. Tom 5. Jasnowłosa dama - ebook
Kochający ojciec postanawia sprezentować córce wyjątkowy mebel. Niestety, szybko okazuje się, że przez ten zakup może stracić… milion franków! No, może pół miliona. Ale co to za frajda przystawać na propozycję sławnego włamywacza, skoro alternatywą jest utrata… córki? W dodatku gdzieś obok kręci się tajemnicza jasnowłosa dama. A może to ją należałoby aresztować? Tylko… z jakiego powodu?
Zupełnie nowe przygody dżentelmena włamywacza, wymyślonego ponad sto lat temu przez Maurice’a Leblanca, czyli adaptacje klasycznych kryminałów w wersji dla dzieci.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8233-833-1 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W marcu 1918 roku zachodni front wojenny pogrążony był w chaosie. Wrogie armie, zmęczone czterema latami zmagań, przemieszczały się raczej tam, gdzie łatwiej było zdobyć coś do jedzenia i paliwo do pojazdów, niż tam, gdzie życzyliby sobie tego główni dowódcy. Rozkazy docierały do oddziałów z opóźnieniem. Brakowało amunicji, duża część sprzętu była już zdezelowana, a za posiłek służyły najczęściej marnej jakości konserwy. „Królowała” angielska, rzadziej amerykańska mielonka, dostarczana najczęściej w formie zrzutów. Różnej maści dwupłatowce przelatujące nad terenami sporadycznych potyczek, często w nocy, gdy dymy z ognisk dodatkowo utrudniały rozpoznanie, nie miały stuprocentowej pewności, że zaopatrują swoich żołnierzy.
Kłopoty z zaopatrzeniem dawały się we znaki francuskim piechurom. Generalicja – podzielona i rozproszona – nie potrafiła skutecznie zarządzać rozdziałem resztek zapasów, więc poszczególne formacje same próbowały zdobyć to i owo. Plądrowano opuszczone domy celem znalezienia elementów garderoby – spodni, butów czy czystej koszuli. Zaglądano także do lokali, które kiedyś były sklepami, żeby sprawdzić zawartość magazynków i chłodni.
Po obu stronach barykady powołano także dwa wyjątkowe oddziały. Dwie grupy specjalne, których celem było zabezpieczenie lub przekazanie do sztabu dywizji cennych przedmiotów, które pozostawiono w dawnych rezydencjach, kamienicach czy obejściach. Niemieckim oddziałem dowodził major Karl von Tilde, francuskim zaś kapitan Gerard Passarelle. Oficerowie nie wiedzieli, że już niedługo spotkają się oko w oko, a tylko jednemu z nich przypadnie w udziale zdobycie wyjątkowego przedmiotu. Przedmiotu, którego historia rozpoczęła się ponad sto lat wcześniej i którego dalsze losy będą stanowiły kanwę niesamowicie zagadkowej ucieczki przed paryską policją.
Tymczasem w niemieckim obozie…
– Porucznik Vernitz melduje się na rozkaz!
Szczupły wąsal wyprężył się jak struna przed swoim dowódcą. Major zmierzył go wzrokiem i wstał z prowizorycznego zydla, jaki rankiem wykonali dla niego dwaj szeregowi. Niestety, nie mieli później szczęścia. Przeszukując pobliską piekarnię, nadziali się na moździerzowy niewybuch. Poruszony przez jednego z nich, zsunął się po krawędzi częściowo uszkodzonej ściany i eksplodował, uderzywszy o posadzkę.
– Pana, poruczniku, oddelegowano do mnie ze wschodniego frontu, nieprawdaż?
– Tak jest, panie majorze!
– Czym pan się tam zajmował?
– Mieliśmy za zadanie zatrzymać bolszewików, gdy nacierali w stronę Galicji. Starliśmy się z nimi jakieś osiemdziesiąt kilometrów przed Krakowem. Nie chcieliśmy im pozwolić na bezpośredni marsz w stronę Wiednia. Bracia Austriacy nie darowaliby sobie utraty tego miasta.
Von Tilde zmrużył oczy i złapał się pod boki.
– Pan wie, że Kraków…
Przerwał w pół zdania i zasępił się.
– Tak, panie majorze?
– To miasto nigdy nie było austriackie.
– Nie?
– Nie, panie poruczniku.
– A czyje?
Major wziął głęboki oddech.
– Polaków…
– Polaków?
– Niestety – potwierdził smętnie. – Zawsze…
– Jak to… zawsze?
– Ano tak, mój drogi Vernitz. Nawet gdy już wykreśliliśmy Polskę z mapy Europy, to Kraków nieprzerwanie był miejscem, gdzie mogli się schronić.
– Ale kto?!
– Wszelkiej maści działacze narodowi, buntownicy i wszyscy, którzy umykali przed żelazną ręką naszego cesarza. Tam się właśnie ukrywali.
Pokiwał głową.
– Lecz nie w tym rzecz – ożywił się nagle.
Podszedł do porucznika, złapał go pod ramię i doprowadził do ośmiu drewnianych skrzynek, które ustawiono tak, że imitowały stół.
– Niech pan spojrzy.
Wskazał na mapę rozłożoną na skrzynkach. Vernitz z ciekawością pochylił się nad arkuszem.
– Jesteśmy tu. – Major dotknął mapy. – Jutro z samego rana podążymy za naszymi oddziałami tą drogą – przesunął dłoń w lewo – a następnie zamelinujemy się w mieście Roye. – Zbliżył nos do papieru.
Porucznik poszedł w jego ślady.
– Roye – powtórzył i wyprostował się, stukając obcasami. – Tak jest, panie majorze! Jakie konkretnie mamy zadanie?
Von Tilde uniósł głowę.
– Zabezpieczy pan ze swoim oddziałem dom o numerze trzy znajdujący się przy ulicy Cordonnier. Zrozumiano?
– Cordonnier numer trzy, tak jest, panie majorze! – Porucznik ponownie stuknął obcasem o obcas.
– I zaczeka pan do mojego przybycia. Chciałbym, żebyście zajęli pierwsze piętro tej kamienicy i nie dopuszczali tam nikogo, nawet na schody! Szczególnie chodzi o… – przerwał i zacisnął wargi. – Na razie tyle. O szczegółach poinformuję pana tuż przed wymarszem.
– Tylko tyle?
– Tylko? – Major uśmiechnął się.
Vernitz w skupieniu oczekiwał dalszego ciągu.
– Oby to było dla pana „tylko”…
– Jak mam to rozumieć, panie majorze?
– To nie będzie bułka z masełkiem, drogi poruczniku. To nie spacerek po głównej ulicy z narzeczoną ani wyprawa nad rzeczkę, żeby urządzić sobie piknik.
Pokiwał głową.
– Tak, tak… Nie będę ukrywał. Niektórzy mogą zginąć…
– Jest wojna, panie majorze. Jesteśmy żołnierzami. To honor zginąć w walce.
– Podoba mi się pański zapał. Niech pan jednak weźmie pod uwagę, że ludzie w pańskim oddziale pewnie mają rodziny, niektórzy także małe dzieci. Nie chciałby pan chyba informować ich o tym, że mąż lub ojciec nie wróci już z tej przeklętej wojny?
Vernitz z trudem przełknął ślinę.
– A widzi pan. – Major uniósł palec wskazujący. – Istotą wojny nie jest śmierć, ale… życie!
– Tak jest!
– Więc proszę uważać. Mieć oczy i uszy szeroko otwarte. W miasteczku mogą się czaić grupy sabotażystów, szpiegów lub Bóg jeden wie, kto jeszcze.
– Tak jest!
– Nie będą mieli skrupułów. Wyślą was do nieba przy byle nadarzającej się okazji.
– Rozumiem! Nie boimy się!
Von Tilde uważnie przyjrzał się oczom Vernitza.
– Nie boicie? – wyszeptał, zbliżając twarz do jego twarzy. – Ma pan rację. Dopiero będziecie się bali…
Porucznik nic nie odpowiedział. Poczuł jedynie, jak za kołnierzykiem jego wojskowej koszuli spływa strużka potu.
– Proszę zebrać ludzi. Chciałbym z nimi porozmawiać. Z każdym z osobna.
– Tak jest, panie majorze.
– Czy to sprawdzeni wojacy?
– Najlepsi, jakich udało mi się zebrać.
– Przekonamy się.