Arsene Lupin – dżentelmen włamywacz. Tom 7. Trup w szafie - ebook
Arsene Lupin – dżentelmen włamywacz. Tom 7. Trup w szafie - ebook
Zupełnie nowe przygody dżentelmena-włamywacza, postaci stworzonej ponad sto lat temu przez Maurice'a Leblanca, czyli adaptacje klasycznych kryminałów w wersji dla dzieci. Tom 7. Gdy cenne średniowieczne przedmioty znajdą się na terenie możnej rezydencji sąsiadującej kiedyś z opactwem, to wcześniej lub później musi się nimi zainteresować mistrz kamuflażu, dżentelmen od włamań – Arsène Lupin. Jednak jak tu dokonać niepospolitej kradzieży, skoro markiz i jego żona postarali się o najlepsze zabezpieczenia? Czas dokonać niemożliwego! Trzeba tylko zdobyć zaufanie pewnej osoby i... już. Sprawdźcie, jak z pancernymi szybami i najwyższej klasy alarmem radzi sobie Wasz ulubiony bohater! Zwłaszcza że trup w szafie to niezbyt miłe znalezisko.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-8233-863-8 |
Rozmiar pliku: | 4,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ostatnie promienie zachodzącego słońca przebijały przez czubki drzew, złocąc igliwie i oświetlając wysokie trawy rosnące na skraju nadrzecznej skarpy. Opadający stromo brzeg kończył się gęstymi szuwarami, za którymi żwawo przepływała zachodnia odnoga Rodanu. Na drodze prowadzącej z Peaugres pojawiły się trzy zakapturzone postacie. Ich długie cienie dotykały linii lasu. Szli obok siebie równym tempem, licząc na to, że do opactwa Ambrumese postawionego nieopodal wioski Sablons dotrą, zanim zrobi się zupełnie ciemno.
Każdy, kto spotkałby teraz tych trzech benedyktynów, z pewnością mógłby się wystraszyć i ukryć za najbliższym drzewem. Byli wysocy i dobrze zbudowani. Jedynie idący w środku utykał lekko na lewą nogę, ale wspólnie wyglądali jak przesuwający się w habitach mur.
Utykający mnich niósł przed sobą worek, który obwiązany na jego karku kołysał się w prawo i w lewo. Zakonnik podtrzymywał go jedną ręką, a w drugiej dzierżył różaniec. Można było odnieść wrażenie, że zawiniątko to mocno ciąży mnichowi. Od czasu do czasu zmieniał rękę, jednak święte koraliki nadal mocno ściskał w tej samej dłoni.
– Bracie Victorze, pomóc ci? – zapytał w końcu idący po lewej.
– Nie ma takiej potrzeby, bracie Robercie. Cel niedaleki.
– Ale już tak długo uginacie się pod brzemieniem…
– Dam radę! – przerwał obcesowo. – Opactwo tuż, tuż… – Wyciągnął przed siebie dłoń z różańcem i wskazał gdzieś w dal.
Jego rozmówca poruszył głową, jakby chciał skłonić się podczas marszu. Przez chwilę wyglądał niczym pelikan połykający jakiś przysmak.
– Gdybyśmy jednak… ja albo brat Michael… – Spojrzał na trzeciego zakonnika.
– Wiem – zripostował Victor. – Wiem, że mogę na was liczyć. Ważne, abyśmy jak najszybciej dotarli na miejsce. Zdajecie sobie chyba sprawę, że ostatnie spotkanie z Maurami nie było przypadkowe.
– Zdajemy – odparli chórem i zamilkli.
Zamilkł także brat Victor i mimo kontuzji przyspieszył kroku. Towarzyszący mu poszli za jego przykładem.
Kwadrans później ujrzeli opactwo.
Wystarczyło przejść przez kamienny most przewieszony nad Rodanem. Budowla nie była zbyt duża, ale wyglądała majestatycznie. Przyświecające z tyłu zachodzące słońce zabarwiło jej białe mury na głęboki pomarańcz przechodzący od dołu w brąz. Wiatr niósł od rzeki wilgoć i w powietrzu wyczuwało się wyraźną rześkość. Była ona jednak zapowiedzią nocnego chłodu, przed którym ludzie zamykali się w domostwach, a zwierzęta chowały w kryjówkach.
– Ambrumese – rzekł Victor i westchnął głęboko.
Zaraz też zwrócił się do towarzyszy:
– Pamiętajcie, żeby nie strzępić języka na darmo. Nie gadać niepotrzebnie z co pośledniejszymi braciszkami.
– Dobrze – odparli chórem.
– Właściwie jeno z opatem Frederickiem powinniśmy sprawę całą załatwić.
– A jeśli szpiedzy dotarli tu przed nami? – zapytał Robert, zawieszając wysoko koniec zdania.
– Tego wykluczyć nie sposób – odparł Victor. – Dlatego oczy szeroko otwarte mieć musicie. I zwracać uwagę, czy kto nie knuje po kątach. Jak gdzieś rozmawiać ze sobą w ukryciu trzech będzie mnichów, to jeden z was ma być tym trzecim. Zrozumiano?
– Zrozumiano – zawtórowali ponownie.
Opat Frederick spodziewał się przybyszów. To dlatego nie mieli problemu, żeby furtian przepuścił ich przez bramę i wskazał ścieżkę prowadzącą wprost do przełożonego. Mimo iż wspólna wieczerza braci odbyła się w refektarzu ponad godzinę temu, opat kazał zastawić dodatkowy stół w jego komnacie i podjął trzech mnichów polewką z kaczki oraz omletem po prowansalsku.
Victor ani na chwilę nie rozstawał się z tobołkiem, który podczas jedzenia trzymał na kolanach – między blatem stołu a swoim brzuchem. Usługiwał im brat Albert, ale tylko przez chwilę, bo gdy podał drugie danie, a w kielichach znalazło się klasztorne piwo, opat kazał mu opuścić komnatę i udać się na wieczorną modlitwę.
– Czy możemy czuć się tu bezpiecznie? – zagaił Victor.
Frederick otarł usta brzegiem serwety i pokiwał głową .
– Bezpieczniej niż u Pana Boga za piecem – odparł z uśmiechem.
– Brat wie, że lepiej, aby podczas naszej wizyty…
– Wiem, mój drogi – przerwał i położył Victorowi dłoń na przedramieniu. – Wiem doskonale. Mówcie bez ogródek.
Wychylił łyk napoju i odstawił kielich na lewo od talerza. Rozparł się wygodnie na siedzisku, po czym chwycił za blat stołu.
– Czasami ściany miewają uszy. – Victor niespokojnie rozejrzał się po pomieszczeniu.
Robert i Michael poszli jego śladem.
– Ale nie tu – skwitował Frederick zdecydowanym głosem. – Mam dwóch takich braci, którzy w pełni kontrolują, kto i kiedy znajduje się w murach opactwa.
– A ta posiadłość? Niejako przyklejona do owych murów? Zmierzając tu, widzieliśmy, że na placu tuż przed nią kręcili się jacyś ludzie. O tej porze?
– To posiadłość mojego kuzyna – przyznał Frederick. – Nazywa się Henry Daubin-Moust, to hrabia włości Isère. Stąd aż do rogatek regionu Walencji.
– Całkiem spory obszar – zauważył Victor.
– Nie chcę się o nim wypowiadać – uciął rozmowę opat. – Kuzyn, a jakby obcy. Całe szczęście, że jego ojciec pomógł ufundować ten święty przybytek. – Powiódł wzrokiem po sklepieniu pomieszczenia.
Mnisi zrobili to samo. Brat Robert zauważył pajęczynę w rogu pod sufitem, ale nie odezwał się ani słowem.
– Jak mogę pomóc? – spytał Frederick, składając dłonie prawie jak do modlitwy.
Victor odchrząknął i spojrzał na towarzyszy.
– Idźcie sprawdzić, czy nikt nie stoi za drzwiami.
– To zbyteczne – zripostował opat.
– Idźcie – powtórzył mnich.
Zakonnicy posłusznie podnieśli się z siedzisk i poszli w stronę wejścia. Victor czekał. Robert uchylił drzwi i jednym okiem wyjrzał na zewnątrz. Ciemny korytarz. Ani żywej duszy. Michael stał tuż za nim. Wówczas coś posłyszeli, jakby szurnięcie w dalszej części korytarza.
– Sprawdźcie to! – nakazał Victor, wymownie spoglądając na Fredericka.
Robert nieco szerzej uchylił drzwi.
– To pewnie nic takiego… – stwierdził Frederick.
– Ktoś się tu jednak kręci.
– Może koty?
– Koty?
– Wszędzie ich pełno.
Victor zmrużył oczy i wykrzywił usta. Nie odrywając wzroku od opata, syknął w stronę swoich ludzi:
– Sprawdźcie te… koty.
Michael zabrał ze stołu jedną ze świec i wyszedł na korytarz, a Robert postąpił za nim. Przymknęli drzwi.
– Myślę… – zaczął opat, ale mnich go powstrzymał, kładąc palec wskazujący na ustach.
Zapadła cisza.
– Nie chcę nawet myśleć, co by się stało, gdyby to wpadło w niepowołane ręce. – Pogładził tobołek, który cały czas kurczowo ściskał przed sobą.
– Co to jest?
Victor spojrzał Frederickowi w oczy.
– Cenne świętości – wyszeptał. – Diadem Konstantyna oraz ponad pięć tysięcy denarów Karola Wielkiego.
– Ile?!
– Ciii… – Mnich ponowił gest.
– Pięć tysięcy… Ile to dziś może być warte?
Victor wzruszył ramionami.
– Kto to wie – odparł, przesuwając worek bliżej stołu. – Na pewno sporo. Ten, który zlecił mi przechowanie skarbu i dostarczenie go do Grenoble, jest w stanie zapłacić dwanaście tysięcy franków.
– Mój Boże… – Frederick zasłonił usta dłonią.
– Więc sam widzisz, bracie, że wartość tego zawiniątka musi być pewnie znacznie większa.
Nagle posłyszeli przeraźliwy krzyk dochodzący z korytarza. Zamarli.
– Co to było? – zapytał Victor.
– Nie mam pojęcia – odparł opat.
Wstał od stołu i ostrożnie zbliżył się do drzwi. Uchylił je i nasłuchiwał. Tymczasem mnich zdjął z szyi powróz, na którym uwiązany był worek ze skarbem, i wycofał się w stronę kominka. Czym prędzej wymacał wewnętrzne pręty konstrukcji szybu wylotowego i zawiesił na jednym z nich cenne zawiniątko. Złapał ze stołu dwa talerze i kilka sztućców, umieścił je w serwecie do ocierania ust i zawiązał jej przeciwległe rogi.
Opat wziął kolejną świecę i wkroczył na korytarz. Niemal od razu wpadł na niego brat Michael. Jego zakrwawiona twarz i przerażone, szeroko otwarte oczy wywołały u Fredericka dreszcze. Mnich złapał opata za ramiona i osunął się na kolana. Z tyłu nadszedł Victor.
– Co…? Co się stało?!
– Brat Robert… tam… – wystękał Michael i upadł na podłogę, wskazując na przeciwległą część korytarza.
Kilka kroków dalej zamajaczyły dwie postacie, a na posadzce leżało ciało Roberta. Osobnicy w jednej ręce dzierżyli miecze, a w drugiej pochodnie. Widząc opata z mnichem, ruszyli w ich kierunku. Frederick postąpił kilka kroków na przód, ale zaraz się wycofał i rzucił świecą w kierunku nieznajomych. Płomień zgasł.
Wtedy opat wydobył spod habitu krótki miecz i przygotował się do odparcia ataku. Victor poznał napastników. Ubrani we wschodnie stroje, należeli do tego samego oddziału Maurów, przed którym udało mu się uciec trzy dni wcześniej.
– Do stajni! – krzyknął Frederick.
– Co?! – zdziwił się mnich.
– Przez pochylnię!!!
Victor zrobił wielkie oczy, lecz nadal przyciskał do piersi zawiniątko z talerzami.
Opat przysunął się do lewej ściany, złapał za metalowy uchwyt, do którego wkłada się drzewce pochodni, i pociągnął go w dół. Tuż pod uchwytem uchyliła się część drewnianej podłogi, ukazując czarną czeluść.
– Wskakuj! – zakomenderował.
W tym samym momencie odparował pierwszy cios, wyprowadzony znad głowy przez jednego z napastników. Zadźwięczała stal, odbijając się echem w korytarzu.
– Prędko! – krzyknął, odbijając drugi miecz. – Na dół! Już!
Victor z przerażeniem w oczach zeskoczył do otworu. Przeleciał wąskim przesmykiem i wylądował na stercie siana, które ułożono na posadzce pomieszczenia znajdującego się poniżej korytarza. Zdawało mu się, że dwie ściany są tu zbudowane z desek, pomiędzy którymi prześwitywały blaski pochodni umieszczonych na dziedzińcu opactwa. W nikłym świetle tych refleksów dojrzał, że znajduje się w klasztornej stajni. Parę kroków dalej dostrzegł kilka klaczy i jednego ogiera. Przycisnął do piersi zawiniątko z talerzami i odszukał zamknięcie wrót. Bez trudu poradził sobie ze zwykłą belką, po czym z całą mocą pchnął jedno ze skrzydeł olbrzymich drzwi. Posłusznie uchyliło się, ukazując dziedziniec.
Mnich nie zastanawiał się ani chwili. Z rozpędu wskoczył na pierwszą z brzegu kasztankę, przełożył powróz uwiązany na jej szyi, który zahaczony był o zwykły hak wbity do belki, i wycofał klaczkę o jej dwie długości. Natychmiast spiął ją obcasami trzewików i wówczas posłyszał rozdzierający wrzask opata. Zdał sobie sprawę, że i jego życie wisi na włosku.
Pogalopował przez dziedziniec. Brama opactwa była otwarta, a furtian leżał bezwładnie nieopodal. Victor nie oglądał się za siebie. Wyjechał poza mury i pędem skierował się na wschód.
W tym momencie dwójka napastników zeskoczyła już do stajni. Oni także dosiedli koni i ruszyli za mnichem. Cząstki ziemi odrywały się od kopyt, które pruły miękką, nadrzeczną drogę. Victor jechał prawie na oślep. Jedynie blask księżyca odbijający się w Rodanie dawał nikły ogląd sytuacji.
– Nie może nam uciec!!! – krzyknął jeden z napastników. – Skarb musi być nasz!!!
– Ma go ze sobą?! – zapytał drugi, galopując.
– Widziałem, że uciekł z zawiniątkiem!
– Dalej!!!
Pochylili się ku przodowi i przyspieszyli. Mnich nie oglądał się za siebie; czuł oddech końskich chrap na plecach. Klepnął klaczkę w prawą łopatkę i przeszedł w cwał. Mimo panujących ciemności trzymał się głównego traktu, prowadzącego dalej ku wschodowi.
„Oby dotrzeć do Chanas…” – pomyślał i wówczas ujrzał most. Drugi most! Wschodnia odnoga Rodanu była węższa, a zatem i przerzucone nad nią przejście wykonano jedynie z solidnych desek, wzmocnionych od spodu metalowymi listwami.
Końskie kopyta zadudniły na moście, a księżyc wyłonił się zza chmur. Wtedy to jeden ze ścigających Victora oprawców wystrzelił w jego kierunku z podręcznej kuszy. Bełt przeszył habit i mocno wbił się pod lewą łopatkę mnicha. Trafiony, poczuł rozdzierający ból, krzyknął i wstrzymał klaczkę, aż ta uniosła się na tylnych nogach i przekręciła w prawo.
Victor chciał dosięgnąć do wystającej końcówki bełtu, ale stracił równowagę i runął z mostu wprost do rzeki. Chlupnęło, woda zawirowała, po czym przez chwilę niosła mnicha swoim prądem. Ścigający go wjechali na drewniane przęsło i zeskoczyli z koni. Oparli się o poręcz i próbowali dostrzec ofiarę.
– Hara un nuss!!! – zaklął jeden z nich po arabsku. – Wszystko przepadło!
– Może nie wszystko – odrzekł drugi.
– Przecież widzisz!
– Prędko! – Klepnął towarzysza w ramię i dopadł do konia. – Jest szansa, że zatrzyma się przy moście w Andancette. Jedźmy!!!
– On… może i tak. Ale zawiniątko?!
– Miejmy nadzieję w Panu.
– Allahu Akbar!
Ruszyli galopem wzdłuż rzeki.
Lecz w Andancette nie doczekali się ani mnicha, ani zawiniątka, mimo iż sterczeli przy moście do samego świtu. Skarb przepadł…A W NASTĘPNYM TOMIE...
MONAKO, ACH MONAKO! ILEŻ TU ATRAKCJI! ILEŻ KASYN, WYKWINTNYCH RESTAURACJI I EKSKLUZYWNYCH HOTELI! PANIE SKROPIONE NAJDROŻSZYMI PERFUMAMI I PANOWIE W SWYCH WYJĄTKOWYCH LIMUZYNACH. NO I PRZEDE WSZYSTKIM NAJSŁYNNIEJSZY NA ŚWIECIE WYŚCIG SAMOCHODOWY – RAJD MONTE CARLO. Z RACJI JEGO PIĄTEJ EDYCJI WYPADA ZORGANIZOWAĆ COŚ WYJĄTKOWEGO. POMÓC MOŻE RAYMOND WALTERS, POŁUDNIOWOAFRYKAŃSKI KRÓL BRYLANTÓW, KTÓRY ZAMIERZA ZAPREZENTOWAĆ W MONAKO SWOJE NAJZNAKOMITSZE KAMIENIE. TAKIEJ GRATKI ARSÈNE LUPIN PRZEPUŚCIĆ NIE MOŻE! ALE JAK DOSTAĆ SIĘ DO TYCH WARTYCH MILIONY BŁYSKOTEK, SKORO HOTELU STRZEŻE PLUTON SPECJALNY GWARDII KSIĘCIA LUDWIKA?