Arsène Lupin. Hrabina Cagliostro - ebook
Arsène Lupin. Hrabina Cagliostro - ebook
Poznaj początki kariery słynnego dżentelmena włamywacza
Arsène Lupin, występujący pod przybranym nazwiskiem hrabiego Roula, staje się świadkiem przygotowań do egzekucji przepięknej hrabiny. Zauroczony jej pięknem, nie może pozwolić, żeby kobieta straciła życie i oswobadza ją z rąk oprawców. Jakież jest jego zdziwienie, gdy następnego dnia po hrabinie nie ma już śladu. Poruszony i zaintrygowany rozpoczyna poszukiwania, których finał okaże się dla niego wielce nieoczekiwany.
Maurice Leblanc z kunsztem plecie intrygę, zabierając czytelnika do Paryża końca dziewiętnastego wieku. Powoli rodzi się dżentelmen włamywacz, który swoich rąk nigdy nie splami krwią.
Na platformie Netflix czeka serial inspirowany przygodami Arsène’a Lupina.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67295-60-4 |
Rozmiar pliku: | 846 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
— Nie — powtarzał. — Między hrabianką Cagliostro a mną nie wszystko jeszcze zostało wyjaśnione. Zaczekajmy.
Czekaliśmy więc, i to znacznie dłużej, niż się Arsène spodziewał. Nim doszło do ostatecznego wyjaśnienia, minęło ćwierć wieku. Dopiero dziś wolno mi opowiedzieć o tym zdumiewającym miłosnym pojedynku, w którym uczestniczyli dwudziestoletni młodzieniec i córka wielkiego Cagliostra.1.
Dwudziestoletni Arsène Lupin
Raoul d’Andrésy zgasił lampkę roweru, zsiadł z niego, oparł go o porośnięte krzakami zbocze. W tej chwili zegar na dzwonnicy w Bénouville wybił trzecią.
W gęstym mroku nocy Raoul szedł wiejską drogą prowadzącą do zamku zwanego Haie d’Étigues. Wkrótce znalazł się u stóp otaczającego rezydencję muru. Odczekał chwilę. Słyszał parskanie koni, stukot kół na kamiennym dziedzińcu, dzwonki uprzęży. Nagle otworzyły się oba skrzydła bramy i drogą pomknął rozpędzony powóz. Raoul dosłyszał głosy i dostrzegł lufę strzelby. Brek wjeżdżał już na główną drogę, kierując się w stronę Etretat.
— Cóż — rzekł do siebie — polowanie na ptactwo wodne to wciągające zajęcie, a skały, gdzie całe ich krocie można mordować, znajdują się daleko. Teraz wreszcie się dowiem, co oznacza owa niespodziewana wyprawa na łowy oraz w ogóle te wszystkie przyjazdy i wyjazdy.
Skierował się wzdłuż muru na lewo i za jego drugim załomem odliczył czterdzieści kroków. W ręce już trzymał klucze. Pierwszym otworzył małe, niskie drzwiczki, za którymi zaczynały się schody prowadzące wewnątrz grubego muru obronnego otaczającego jedno ze skrzydeł zamku. Doszedł nimi do tajemnego wejścia na pierwszym piętrze. Otworzył je drugim kluczem.
Zapalił latarkę. Nie podejmował jakichś szczególnych środków ostrożności, bo wiedział, że służba zamieszkuje przeciwległe skrzydło, a Clarisse d’Étigues, jedyna córka barona, przebywa na drugim piętrze. Podążył korytarzem, który zaprowadził go do obszernego gabinetu. To tutaj kilka tygodni temu Raoul poprosił barona o rękę jego córki, a odpowiedzią był wybuch gniewu i oburzenia, który pozostawił Raoulowi nader niemiłe wspomnienie.
Mijane lustro pokazało mu młodzieńczą twarz, bledszą niż zwykle. Jednak Raoul panował nad sobą, przywykł do silnych przeżyć. Z zimną krwią zabrał się do dzieła.
Nie trwało to długo. Podczas rozmowy z baronem spostrzegł, że arystokrata rzuca od czasu do czasu okiem w stronę pokaźnych rozmiarów mahoniowej sekretery, której pokrywa była wówczas podniesiona. Raoul znał doskonale wszystkie rodzaje skrytek wymyślanych przez ebenistów i wiedział, jakie mechanizmy stosuje się w podobnych meblach. Nie minęła minuta, a odkrył szczelinę, w której znajdował się list, napisany na bardzo cienkiej bibułce i zwinięty w rulonik jak papieros. List bez podpisu, bez adresata.
Raoul przestudiował wiadomość, która z początku wydawała się dziwnie banalna jak na to, by tak starannie ją ukrywać. Jednak dokonawszy wnikliwej, pracochłonnej analizy, uwzględniając pewne słowa, które wydawały się znamienne, i pomijając zdania wyraźnie służące jedynie temu, by zapełnić puste miejsca między nimi, zdołał odtworzyć, co następuje:
Odnalazłem w Rouen trop naszej nieprzyjaciółki i zadbałem, by w lokalnych gazetach zamieszczono wiadomość, że pewien wieśniak z okolic Etretat wykopał na swojej łące stary miedziany świecznik o siedmiu ramionach. Natychmiast do najemcy powozów w Etretat wysłała telegram z poleceniem, by dwunastego, o trzeciej po południu, przysłano jej coupé na dworzec w Fécamp. Rankiem tego dnia najemca otrzyma ode mnie depeszę odwołującą to polecenie. Tak więc to twój powóz czekać będzie w Fécamp i przywiezie ją pod odpowiednią eskortą tam, gdzie się odbędzie nasze zgromadzenie.
Powołamy wówczas trybunał i wydamy bezlitosny wyrok. W czasach, gdy szczytny cel uświęcał środki, kary wykonywano bez zwłoki. Martwa żmija nie kąsa. Wybierz rozwiązanie, które Ci przypadnie do gustu, pamiętaj jednak o ustaleniach, które powzięliśmy podczas naszego ostatniego spotkania, i miej na uwadze, że powodzenie naszych przedsięwzięć i nawet nasze życie zależą od tej kreatury z piekła rodem. Bądź ostrożny. Aby odwrócić podejrzenia, udaj, że się wybierasz na polowanie. Przyjadę z Hawru punktualnie o czwartej w towarzystwie dwóch naszych przyjaciół. Nie niszcz tego listu, zwrócisz mi go we właściwym czasie.
Nadmiar ostrożności wiedzie do zguby — pomyślał Raoul. — Gdyby korespondent barona nie był aż tak nieufny, pan d’Étigues po prostu spaliłby list, a ja nie dowiedziałbym się o planowanym porwaniu, samosądzie… Ba, morderstwie. A niech to! Mój niedoszły teść, choć niby tak pobożny, najwyraźniej wplątał się w jakieś diabelskie machinacje. Czy posunie się do zbrodni? To poważna sprawa, a skoro już o niej wiem, może dzięki temu zyskam nad nim przewagę.
Raoul zatarł dłonie. Taki obrót spraw przypadł mu do gustu, przy czym nie był szczególnie zdumiony, bo już od kilku dni jego uwagę zwracały pewne znamienne detale. Postanowił więc wrócić do oberży, przespać się, a potem wrócić na czas, by się dowiedzieć, co knuje baron wraz ze swoimi gośćmi i kim jest ta „kreatura”, którą najwyraźniej zamierzali uśmiercić.
Odłożył list na miejsce i zamknął skrytkę, lecz zamiast odejść, siadł przed gerydonem, na którym stała oprawiona w ramki fotografia Clarisse. Ustawił zdjęcie tak, by się znajdowało naprzeciwko, i przez chwilę z czułością mu się przyglądał. Clarisse d’Étigues, młodziutka, młodsza jeszcze od niego! Zaledwie dziewiętnaście lat. Zmysłowe usta… Rozmarzone oczy… Twarzyczka okolona jasnymi włosami, taka delikatna. I te włosy jak u dziewczynek, które widuje się na wiejskich drogach w krainie Caux, sama słodycz i wdzięk!…
Błogi wyraz na twarzy Raoula z wolna ustępował miejsca determinacji. Pragnienie, którego nie potrafił pohamować, zaczynało brać górę nad rozsądkiem. Clarisse była sama, piętro wyżej, w swoich pokojach, z dala od reszty domowników. Już dwukrotnie, posługując się kluczami, które sama mu wręczyła, owszem, już dwukrotnie ją tam odwiedził w godzinie podwieczorku. Cóż więc teraz mogło go powstrzymać? Służba nie usłyszy najmniejszego szelestu. Baron wróci dopiero po południu. Wracać do oberży? Co za absurd.
Raoul nie miał w sobie nic z cynicznego uwodziciela. Wrodzona delikatność i poczucie przyzwoitości walczyły w nim o lepsze z instynktem i aż nazbyt gwałtownym pożądaniem. Jak jednak się oprzeć takiej pokusie? Duma, żądza, miłość, wola zdobywcy… Wszystko to wzywało go do działania. Zapomniał o skrupułach, szybko wbiegł po schodach.
Zawahał się jednak przed zamkniętymi drzwiami. Owszem, przekraczał już ten próg, ale w blasku dnia, jako pełen uszanowania wielbiciel. Tymczasem ten sam czyn w środku nocy nabierał całkiem innego znaczenia!
Rozterki sumienia nie trwały długo. Zastukał cichutko, szepcząc jednocześnie:
— Clarisse… Clarisse… to ja.
Minęła minuta bez odzewu. Już miał zapukać mocniej, gdy drzwi buduaru uchyliły się i ujrzał w nich dziewczynę, trzymała w dłoni latarnię.
Dostrzegł, jaka jest blada i przestaszona, zmieszał się do tego stopnia, że aż postąpił krok w tył, gotów uciec.
— Wybacz mi, Clarisse… To silniejsze ode mnie… Jednak powiedz tylko, że mam odejść, a zniknę.
Clarisse musiała nie dosłyszeć tych ostatnich słów, bo w przeciwnym razie niewątpliwie wszystko potoczyłoby się inaczej. Przecież bez trudu rozprawiłaby się z przeciwnikiem, który od razu gotów był się poddać. Jednak nie słyszała nic i widziała niewiele więcej. Pragnęła wyrazić na głos swoje oburzenie, lecz zdołała wykrztusić tylko jakieś niezrozumiałe słowa wyrzutu. Chciała go odepchnąć, ale zabrakło jej siły, by choćby ruszyć ręką. Drżąca dłoń odstawiła lampę na ziemię. Clarisse bez sił osunęła się w jego ramiona…
Ich miłość rozpoczęła się trzy miesiące wcześniej, gdy się spotkali na południu Francji, gdzie Clarisse przyjechała w odwiedziny do przyjaciółki z pensji.
Od razu połączyły ich więzy, które dla niego były najcudowniejszym uczuciem świata, a dla niej znakiem niewolnictwa, lecz budzącego w niej coraz głębszą rozkosz. Od samego początku Raoul jawił jej się jako postać nieuchwytna, tajemniczy mężczyzna, którego nigdy nie zdoła pojąć. Ranił ją swoją beztroską, zjadliwą ironią i zmiennymi nastrojami. Lecz jednak, jednak, cóż za wdzięk! Co za nieokiełznana wesołość! Jaki dojmujący entuzjazm i młodzieńcza egzaltacja! Wszystkie jego wady przeradzały się w poczet niezwykłych zalet, a przywary nabierały waloru cnót, które jeszcze nie znają swojej wartości, lecz wkrótce rozkwitną.
Kiedy wróciła do Normandii, ku swojemu zaskoczeniu pewnego ranka dostrzegła smukłą sylwetkę młodzieńca: patrzył w jej okno, wspiąwszy się na mur. Zatrzymał się w oberży odległej o kilka kilometrów i niemal co dzień przyjeżdżał na rowerze, by się z nią spotkać w okolicach Haie d’Étigues.
Clarisse, którą osierociła matka, nieszczęśliwe dzieciństwo spędziła u boku ojca, człowieka o mrocznym usposobieniu, zadufanego w swoim szlachectwie bigota chciwego zysku. Wielmoży, który w kobietach budził lęk. Gdy Raoul, który nawet nie został mu uprzednio przedstawiony, miał czelność poprosić o rękę córki, baron wpadł w taką wściekłość na tego gołowąsa bez pozycji i stosunków, że zapewne wychłostałby go szpicrutą, gdyby młodzieniec nie poskromił go zimnym spojrzeniem, niczym treser, który siłą charakteru góruje nad dziką bestią.
Po tamtej rozmowie, by wynagrodzić Raoulowi doznane upokorzenie, Clarisse dopuściła się występku polegającego na tym, że dwukrotnie otwarła przed nim drzwi swojego buduaru. Wiedziony nieomylną logiką zakochanego Raoul nie omieszkał skorzystać z takiej okazji.
Rankiem następnego dnia Clarisse udała, że się źle czuje i poprosiła, żeby jej przyniesiono śniadanie do pokoju. Raoul czekał, ukryty w sąsiednim pomieszczeniu. Gdy już razem spożyli posiłek, przez długi czas leżeli objęci, przy otwartym oknie, zjednoczeni wspomnieniem pocałunków i tego wszystkiego, co było w nich czułością i mimo popełnionego grzechu — niewinnością.
A jednak Clarisse płakała…
Mijały godziny. Płynący doliną ożywczy powiew znad morza pieścił ich twarze. Naprzeciw nich, za wielkim sadem ogrodzonym murami i polami porośniętymi rzepakiem, rozpościerała się równina, dalej widać było białą linię wysokich urwisk ciągnącą się aż po Fécamp; po lewej stronie zatokę Etretat, dalej Porte d’Aval i szczyt ogromnej Aiguille.
Raoul odezwał się czule do Clarisse:
— Nie smuć się, moja piękna, moja ukochana. Jesteśmy młodzi, życie jest tak wspaniałe i będzie jeszcze cudowniejsze, kiedy pokonamy wszystkie przeszkody. Już nie płacz.
Otarła łzy i uśmiechnęła się, spoglądając na niego. Był szczupły, prawie tak jak ona, lecz w ramionach szeroki, jego postać wzbudzała poczucie bezpieczeństwa, a zarazem ujmowała elegancją. Dziarskie oblicze zdobiły przekorne usta i wesoło lśniące oczy. Ubrany był w szorty i kurtkę, spod której wyglądała biała wełniana koszulka. Wprost tryskał energią.
— Raoul, Raoul — odezwała się ze smutkiem — patrzysz na mnie, ale nie o mnie myślisz! I to po tym, co się zdarzyło między nami. Jak to możliwe? O czym tak rozmyślasz, mój drogi?
Odpowiedział jej ze śmiechem:
— O twoim ojcu.
— O moim ojcu?
— A owszem, o baronie d’Étigues i jego gościach. Jak to się dzieje, że panowie w ich wieku tracą tyle czasu na włóczenie się po skałach i masakrowanie biednych niewinnych ptasząt?
— To jedna z ich rozrywek.
— Jesteś tego pewna? Mnie to intryguje. Wiesz co, gdyby nie fakt, że mamy rok pański tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty czwarty, przypuszczałbym raczej… Ale nie poczujesz się urażona?
— Mów, ukochany.
— No cóż, odnoszę wrażenie, że zabawiają się w spiskowców! O tak, właśnie tak, Clarisse. Markiz de Rolleville, Mathieu de la Vaupalière, hrabia Oscar de Bennetot, Roux d’Estiers oraz inni szlachetni panowie z Caux coś knują.
Zrobiła naburmuszoną minkę.
— Głupstwa opowiadasz, ukochany.
— Ale ty ich tak wdzięcznie słuchasz — odparł Raoul, całkiem już przekonany, że dziewczyna nic nie wie o poczynaniach ojca. — Patrzysz na mnie i tylko czekasz, żebym ci opowiedział więcej tych głupstw.
— Ale mów mi o miłości, Raoulu…
Ujął jej twarzyczkę obiema dłońmi.
— Całe moje życie jest miłością do ciebie, ukochana. Jeśli coś innego zaprząta moje myśli i jeśli mam też inne ambicje, to tylko po to, by cię zdobyć. Pomyśl tylko, Clarisse: jeśli twój ojciec jako spiskowiec zostanie aresztowany i skazany na śmierć, a ja go nagle ocalę, to przecież potem nie odmówi mi chyba ręki swojej córki?
— Prędzej lub później i tak ustąpi.
— Nigdy! Nie mam majątku… żadnych stosunków…
— Ale masz swoje nazwisko.
— Nawet tego nie mam.
— Jakże to?
— D’Andrésy to nazwisko mojej matki, które na powrót przyjęła po śmierci mojego ojca — a i to pod naciskiem rodziny, która nigdy nie pogodziła się z jej małżeństwem.
— Dlaczego? — zdziwiła się Clarisse, trochę oszołomiona tymi nieoczekiwanymi zwierzeniami.
— Dlaczego? Otóż dlatego, że mój ojciec nie był szlachcicem, a za to biedny był jak mysz kościelna. Był zwykłym nauczycielem i to nauczycielem czego? Gimnastyki, szermierki oraz boksu!
— A więc jak naprawdę się nazywasz?
— Och, biedna Clarisse, noszę wielce pospolite nazwisko.
— Ale jakie?
— Arsène Lupin.
— Lupin?
— Tak jest, nie brzmi to zbyt nobliwie i warto by je zmienić, nieprawdaż?
Clarisse nie wiedziała, co powiedzieć. Owszem, można się nazywać tak albo inaczej, to przecież bez znaczenia. Ale jednak to małe „de” stanowiło w oczach barona podstawowy warunek stawiany kandydatowi na zięcia.
Zdołała jednak wykrztusić:
— Nie powinieneś wypierać się swojego ojca. To żaden wstyd być nauczycielem.
— Toteż się go nie wstydzę — odpowiedział, śmiejąc się serdecznie, co w uszach Clarisse zabrzmiało jak przykry dysonans. — I przysięgam, że niemało skorzystałem z lekcji boksu i gimnastyki, których mi udzielał, kiedy byłem jeszcze dziecięciem! Ale przyznasz, że moja matka mogła mieć swoje powody, by się go wyprzeć, choć tak wspaniałym był człowiekiem? I to tylko jej sprawa, nikogo innego.
Pocałował Clarisse w nagłym przypływie energii, a potem zerwał się z łoża i zaczął pląsać oraz wykonywać piruety. Po chwili powrócił do niej.
— Ale śmiej się, dziewczyno! — zawołał. — Wszystko to takie zabawne. Śmiej się, powiadam. Arsène Lupin czy Raoul d’Andrésy, jakie to ma znaczenie? Najważniejsze, by mi się powiodło. I tak też się stanie. Co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Nie było takiej wróżki, która nie przepowiedziałaby mi wielkiej przyszłości i światowej sławy. Raoul d’Andrésy zostanie generałem albo ministrem czy ambasadorem… chyba że dokona tego Arsène Lupin. To rzecz załatwiona i umówiona między mną a przeznaczeniem, obie strony podpisały uroczystą umowę. Jestem gotów. Mam stalowe mięśnie i umysł bystry jak mało kto. Chcesz, to ci pokażę, jak chodzę na rękach? A może podnieść cię jednym ramieniem? Może wolisz, żebym ci odebrał zegarek, a ty się nawet nie spostrzeżesz? Mogę też recytować z pamięci Homera po grecku i Miltona po angielsku. Mój Boże, jakie życie jest piękne! Raoul d’Andrésy… Arsène Lupin… postać o dwóch obliczach! Które z nich opromieni gloria, które z nich rozjaśni się słońcem sławy?
Urwał niespodziewanie. Nagle poczuł się zakłopotany. Rozejrzał się w milczeniu po wnętrzu, do którego wniósł zamęt swoim wtargnięciem i zaburzył spokój tej cudownej dziewczyny. Teraz stał się jakby całkiem innym człowiekiem, zmienił się nie do poznania, ale była to właśnie jedna z tych przemian, które przydawały mu wdzięku. Padł na kolana przed Clarisse i rzekł poważnym tonem:
— Wybacz mi. Postąpiłem źle, przychodząc tutaj. Ale to nie moja wina. Trudno mi zachować umysłową równowagę… Zło czy dobro, jedno i drugie pociągają mnie w równym stopniu. Musisz mi pomóc, Clarisse, pomóc wybrać drogę i musisz mi wybaczyć, jeśli się mylę.
Ujęła jego twarz i odpowiedziała z żarem w głosie:
— Cóż bym ci miała wybaczyć, ukochany? Jestem szczęśliwa. Zapewne niemało za twoją sprawą przyjdzie mi wycierpieć, lecz zawczasu i z radością na to przystaję. Proszę, weź moją fotografię i czyń tak, byś nigdy nie musiał się czerwienić ze wstydu, kiedy na nią spojrzysz. Jeśli o mnie chodzi, zawsze będę taka jak dziś, pozostanę twoją kochanką i twoją żoną. Kocham cię, Raoulu!
Pocałowała go w czoło. On zaś już znów był pogodny.
— Pasowałaś mnie na swojego rycerza — rzekł, wstając. — Odtąd jestem niepokonany i gotów rozbić w puch moich wrogów. Pokażcie się, niegodziwcy! Oto wkraczam na scenę!
Plan Raoula — pozostawmy na razie w cieniu postać Arsène’a Lupin, jako że w tamtej epoce, nie znając jeszcze swojego przeznaczenia, on sam darzył ją niejaką wzgardą — otóż plan Raoula był nader prosty. Pośród drzew rosnących w sadzie położonym obok zamku wznosiła się wieża, stanowiąca kiedyś część murów obronnych fortecy. Swojego czasu zwaliła się do połowy, po czym pokryto ją dachem, następnie zaś gęste pnącza porosły jej ściany. Raoul był przekonany, że owo zebranie o godzinie czwartej odbędzie się tam właśnie, w obszernej sali, gdzie baron przyjmował swoich dzierżawców. Dostrzegł już wcześniej wychodzący na pola otwór, który prawdopodobnie miał zapewnić dostęp świeżego powietrza lub był po prostu pozostałością dawnego okna.
Dla tak zręcznego młodzieńca wspinaczka nie stanowiła żadnego problemu. Gdy wyszedł z zamku, dotarł do wieży, kryjąc się wśród krzewów, a następnie z łatwością wdrapał się aż do otworu w grubym murze, dość głębokim, by mógł się tam położyć. Znajdował się teraz pięć metrów nad ziemią, ukryty pośród liści, tak że nie będąc widzianym, sam miał widok na całą salę, w której znajdowało się może dwadzieścia krzeseł, stół i szeroka ława.
Minęło czterdzieści minut i do sali wkroczył baron wraz ze swoimi przyjaciółmi. Tak więc Raoul nie pomylił się w swoich przewidywaniach.
Baron Godefroy d’Étigues zbudowany był niczym jarmarczny zapaśnik, a twarz miał koloru cegły, otoczoną kryzą rudej brody; w jego spojrzeniu dostrzec można było przenikliwość i energię. Jego towarzysz, znany Raoulowi z widzenia kuzyn barona, niejaki Oscar de Bennetot, również przypominał z wyglądu dziarskiego normandzkiego ziemianina, jednak w wydaniu bardziej pospolitym. W tej chwili obaj sprawiali wrażenie bardzo podekscytowanych.
— Wkrótce — odezwał się baron — dołączą do nas La Vaupalière, Rolleville i d’Auppegard. O czwartej przybędzie Beaumagnan razem z księciem d’Arcole i panem de Brie, nadejdą od strony sadu, którego bramę pozostawiłem otwartą, a potem… Potem ona. Jeśli szczęśliwym trafem wpadnie w naszą pułapkę.
— Co jest rzeczą wątpliwą — mruknął Bennetot.
— Dlaczego? Zamówiła powóz — i powóz nadjedzie, a ona do niego wsiądzie. D’Ormont będzie powoził. Opodal wzgórza Quatre-Chemins pan Roux d’Estiers wskoczy na stopień, otworzy drzwiczki i obezwładni damę, którą następnie obaj skrępują sznurami. Nie może się nie udać.
Zbliżyli się do miejsca, gdzie w górze ich rozmowy nasłuchiwał Raoul.
— A potem? — odezwał się Bennetot prawie szeptem.
— Potem wyjaśnię sytuację naszym przyjaciołom, wtajemniczając ich w rolę, jaką odgrywa ta kobieta…
— Sądzisz, że uzyskasz od nich wyrok skazujący?
— Uzyskam czy nie, na jedno wychodzi. Tego domaga się Beaumagnan. A więc czy możemy odmówić?
— Ach! — zawołał Bennetot. — Ten człowiek zgubi nas wszystkich.
Baron d’Étigues wzruszył ramionami.
— Potrzebny jest ktoś jego pokroju, kiedy z taką kobietą trzeba walczyć. Przygotowałeś wszystko?
— Tak, dwie łodzie czekają na plaży, u stóp Schodów Proboszcza. Ta mniejsza ma przedziurawione dno i zatonie w dziesięć minut.
— Pamiętałeś o obciążeniu?
— Tak, postarałem się o ogromny przewiercony na wylot kamień, który przywiąże się liną do pierścienia.
Umilkli.
Ani jedno z wypowiedzianych słów nie umknęło uwadze Raoula, a każde z nich podsycało coraz bardziej i tak już mocno pobudzoną ciekawość.
Do diabła! — pomyślał. — Nie oddałbym tej loży za całe cesarstwo. Cóż to za zuchy! Gawędzą sobie o zabijaniu, jak kto inny rozmawiałby o tym, że trzeba zmienić kołnierzyk!
Szczególnie zadziwiała go postawa barona d’Étigues. Czy możliwe, żeby subtelna Clarisse była córką tak złowrogiego osobnika? Jaki to mroczny cel baron zamierza osiągnąć? Jakie złowrogie przesłanki nim powodują? Nienawiść, chciwość, żądza zemsty, okrucieństwo? Przypominał dawnych katów, wyraźnie gotowy do złowrogiego przedsięwzięcia. Jego czerwona twarz i ruda broda zdawały się płonąć niezdrowym żarem…
Trzej kolejni goście przybyli razem. Raoul często ich widywał, regularnie odwiedzali zamek Haie d’Étigues. Gdy tylko zasiedli, odwrócili się plecami do dwóch okien oświetlających salę, ich twarze znalazły się w półcieniu.
Dwaj kolejni zjawili się punktualnie o czwartej. Jeden z nich, starszy już, o posturze wojskowego, w obcisłym surducie, nosił bródkę, którą za czasów Napoleona III zwano cesarską. Zatrzymał się u progu.
Wszyscy powstali, by wyjść mu na spotkanie, toteż Raoul od razu doszedł do wniosku, że on właśnie jest autorem niepodpisanego listu, tym, na którego wszyscy czekali, a którego baron wymienił pod nazwiskiem Beaumagnan.
Chociaż on jeden nie nosił szlacheckiego nazwiska ani nie legitymował się arystokratycznym tytułem, najwidoczniej traktowano go tu jako przywódcę, co potwierdzały jego władczy sposób bycia i wyniosłe spojrzenie. Jeśli nie liczyć bródki, miał twarz gładko ogoloną, zapadnięte policzki, wielkie czarne i płomienne oczy. W jego obejściu, a nawet ubiorze, było coś surowego, nawet ascetycznego; przywodził na myśl jakiegoś kościelnego dostojnika.
Poprosił wszystkich, by zechcieli usiąść, usprawiedliwił nieobecność jednego z przyjaciół, mianowicie hrabiego de Brie, który nie zdołał stawić się na spotkanie, a następnie przedstawił swojego towarzysza:
— Oto książę d’Arcole. Wiedzieliście, panowie, że książę d’Arcole zalicza się do naszego grona, nieprawdaż? Przypadek sprawił, że książę nie pojawiał się na zebraniach, natomiast współdziałał z daleka, nawiasem mówiąc, z wielką dla nas korzyścią. Dzisiaj niezbędne będzie jego świadectwo, ponieważ już dwukrotnie, a mianowicie w roku tysiąc osiemset siedemdziesiątym, książę d’Arcole spotkał piekielną kreaturę, która nam zagraża.
Raoul, który w myślach natychmiast dokonał obliczenia, poczuł się nieco zawiedziony. Owa „piekielna kreatura” musiała mieć już co najmniej ponad czterdziestkę, jej spotkania z księciem d’Arcole odbyły się dwadzieścia cztery lata wcześniej.
Książę zajął miejsce pośród zebranych, a Beaumagnan odprowadził barona d’Étigues na bok. Godefroy oddał mu kopertę, z pewnością zawierającą kompromitujący list. Później odbyli przyciszonymi głosami ożywioną wymianę zdań, którą po chwili Beaumagnan przerwał gestem stanowczym i nieznoszącym sprzeciwu.
Oho — pomyślał Raoul — nieugięty, ot co. Wyrok już dawno zapadł. Martwa żmija nie kąsa. Najwyraźniej śmierć przez utopienie jest przewidzianym z góry uwieńczeniem tego wieczoru.
Beaumagnan oznajmił:
— Moi przyjaciele, wiecie dobrze, jak wiele dla nas znaczy ta godzina. Wszyscy zjednoczyliśmy się zgodnie, by osiągnąć wspaniały cel, podjęliśmy wspólne dzieło o wielkim znaczeniu. Mamy wszelkie dane, by sądzić, że dobro kraju, partii i religii zarazem zależy od powodzenia naszych projektów. Otóż od jakiegoś czasu na przeszkodzie staje śmiałość i nieprzejednana wrogość pewnej kobiety, która, dysponując wskazówkami, pragnie posiąść sekret, który zdaje się już być w zasięgu naszych rąk. Jeśli jej się to uda przed nami, wszystkie nasze wysiłki spełzną na niczym. Ona albo my, nie ma innego wyboru. Musimy więc usilnie dążyć, by szala zwycięstwa w tych zmaganiach przechyliła się na naszą korzyść.
Beaumagnan usiadł, oparł się o podłokietniki i skulił, przygarbił, jakby pragnął się stać niewidoczny.
Mijały minuty.
Skoro zebrali się tu w imię jakiejś łączącej ich sprawy, powinni przcież o niej rozmawiać, ale w sali panowało zupełne milczenie. Uwaga wszystkich skierowana była na dochodzące z zewnątrz dalekie odgłosy. Wszyscy myśleli jedynie o pojmaniu tej kobiety. Spieszno im było dostać w swoje ręce i ujrzeć nieprzyjaciela na własne oczy.
Baron d’Étigues podniósł dłoń z wyprostowanym palcem. Słychać już było głuchy odgłos końskich kopyt.
— To mój powóz — stwierdził.
Owszem, ale czy wiózł ich wroga?
Baron podszedł do drzwi. W sadzie jak zwykle było pusto, służący nie przychodzili tu nigdy, krzątali się tylko po głównym dziedzińcu od strony frontu.
Tętent zbliżał się; powóz zjechał z gościńca na polną drogę, a potem pojawił się nagle między dwoma filarami bramy. Woźnica wykonał umówiony ruch ręką, a baron oświadczył:
— Zwycięstwo! Mamy ją!
Powóz zatrzymał się. D’Ormont, który powoził, zeskoczył na ziemię. Roux d’Estiers otworzył drzwiczki. Wraz z baronem wszyscy trzej wyciągnęli przez nie kobietę o związanych rękach i nogach, z głową owiniętą tiulowym szalem, po czym przenieśli ją na kościelną ławę stojącą pośrodku sali.
— Poszło jak po maśle — opowiadał po drodze d’Ormont. — Gdy tylko wysiadła z pociągu, ruszyła prosto do powozu. Przy wzgórzu Quatre-Chemins obezwładniliśmy ją, nie zdążyła nawet pisnąć.
— Zdejmijcie ten szal — rozkazał baron. — Zresztą nie ma też przeszkód, by odzyskała swobodę ruchów.
Własnoręcznie uwolnił ją z więzów.
D’Ormont odwinął szal, ukazując głowę pojmanej.
Zebrani wydali okrzyk zdumienia, a Raoul, który ze swojego miejsca widział ją w pełnym świetle, był równie zaskoczony, ujrzawszy kobietę w rozkwicie młodości i urody.
Ponad szmer zadziwienia wybił się okrzyk księcia d’Arcole. Arystokrata podszedł do niej i z osłupieniem malującym się na ściągniętej twarzy, z rozszerzonymi oczyma, powtarzał mimo woli:
— To ona… to ona… Poznaję ją… Ach, cóż za okropieństwo!
— O co chodzi? — spytał baron. — Proszę nam wyjaśnić, cóż tak strasznego pan zauważył?
A wówczas książę d’Arcole wypowiedział te oto niepojęte słowa:
— Nie zmieniła się wcale od dwudziestu czterech lat!
Kobieta siedziała wyprostowana, z zaciśniętymi dłońmi opartymi o kolana. Zapewne jej kapelusz spadł podczas napaści, a fryzura została zburzona, dlatego włosy opadały w nieładzie na plecy, spięte tylko złotym grzebieniem. Z przodu rozczesane były na dwa płowe pasma, falujące nieco u skroni.
Twarz jej była niewypowiedzianie piękna, o liniach czystych i wyrazie, który nawet w niemym oczekiwaniu i lęku przywodził na myśl uśmiech. Wąski podbródek, lekko wystające kości policzkowe, głęboko osadzone oczy i ciężkie powieki… wyglądała jak któraś z kobiet portretowanych przez Leonarda albo raczej Bernardina Luiniego. Wdzięk tych postaci polega na uśmiechu — niewidocznym, lecz przecież się go domyślamy — który wzrusza i zarazem niepokoi. Miała na sobie prosty strój, pod płaszczem podróżnym, który zrzuciła, nosiła szarą, wełnianą suknię, podkreślającą smukłą talię i szczupłe ramiona.
A niech mnie! — pomyślał Raoul, który nie spuszczał z niej oczu. — Ta piekielna kreatura wygląda zgoła niegroźnie. Czy aby ją pokonać, trzeba aż dziewięciu czy dziesięciu mężczyzn?
Przypatrywała się z uwagą swoim prześladowcom, próbując dojrzeć także tych, którzy się kryli w cieniu.
W końcu odezwała się:
— Czego ode mnie chcecie? Nie znam nikogo z tu obecnych. Po co mnie tu przywieźliście?
— Jesteś pani naszym wrogiem — oświadczył Godefroy d’Étigues.
Powoli pokręciła głową.
— Wrogiem? To chyba jakieś nieporozumienie. Jesteście panowie pewni, że to nie omyłka? Nazywam się Pellegrini.
— Nie tak się pani nazywa.
— Ależ zapewniam…
— Nie — przerwał jej stanowczym tonem baron Godefroy.
Po czym dorzucił słowa równie zdumiewające jak uprzednia wypowiedź księcia d’Arcole:
— Pellegrini to jedno z nazwisk, pod którymi ukrywał się w osiemnastym wieku człowiek, za którego córkę pani się podaje.
Nie odpowiedziała od razu, jakby nie w pełni docierała do niej absurdalność tego stwierdzenia.
— A jak się pańskim zdaniem nazywam? — spytała wreszcie.
— Joséphine Balsamo, hrabianka Cagliostro.