Arsène Lupin. Hrabina Cagliostro - ebook
Arsène Lupin. Hrabina Cagliostro - ebook
Dżentelmen i włamywacz w jednym? Taki właśnie jest Arsène Lupin! To na podstawie książkowej serii o szarmanckim złodziejaszku powstał hit Netflixa "Lupin".
Tym razem przedstawiamy odświeżoną i uwspółcześnioną wersję przygód Arsène’a Lupina. Przygotuj się na jeszcze więcej przyjemności z lektury!
Postać Arsène’a Lupina, słynnego włamywacza z nienagannymi manierami z pewnością nie jest Ci obca. Ale czy wiesz, jak wyglądały początki jego działalności? Młody Lupin jako kochanek Klaryssy d'Étigues ratuje przed śmiercią Józefinę Balsamo. Dziewczyna padła ofiarą spisku. Niejaki Beaumagnan wraz z przyjaciółmi uważa, że Józefina ma ponad 100 lat i w swoim życiu popełniła wiele przestępstw. Nieprzemijającą urodę ma zawdzięczać ściśle strzeżonej tajemnicy. Arsène Lupin postanawia zbliżyć się do kobiety i odkryć, jaka jest prawda.
Idealny dla fanów Sherlocka Holmesa Arthura Conana Doyle'a!
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-268-0805-6 |
Rozmiar pliku: | 437 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Arsène Lupin w dwudziestym roku życia
Raul d’Andrassy zeskoczył z roweru i zgasił latarnię płonącą przy kierownicy białym, ostrym światłem. Rozejrzał się wokoło i znalazłszy rozłożysty krzak, starannie ukrył pod nim rower. W tej samej chwili zegar na wieży kościelnej w Bénouville wybił godzinę trzecią.
Okryty głębokim mrokiem nocy młody człowiek szedł polną ścieżką prowadzącą do majątku Haie d’Etigues; po krótkim marszu zbliżył się do muru okalającego pałac – starą, wspaniałą rezydencję magnacką. Zatrzymał się na moment, nasłuchując z natężeniem: dobiegł go odgłos kopyt końskich uderzających o bruk podwórza, głuchy turkot toczącego się przez nie powozu, echo głośnej detonacji i wreszcie przeraźliwy zgrzyt szeroko otwieranej bramy. Minął go jakiś pojazd i zanim Raul zdołał cokolwiek rozróżnić w bezładnym gwarze dobiegających z niego głosów – już woźnica skręcił na szosę prowadzącą ku Étretat.
– Polowanie – pomyślał młodzieniec. – Bez wątpienia jadą aż na Skały, a że jest to daleko, więc zanim wrócą, będę miał dość czasu, aby wykryć, co oznacza to zaimprowizowane tak nagle zebranie łowieckie, te bezustanne przyjazdy, wyjazdy i narady.
Skręcił na lewo i szedł wzdłuż muru; uszedł czterdzieści kroków, zatrzymał się i wyciągnął z kieszeni dwa klucze, jednym z nich otworzył wąskie, niskie drzwi w murze. Po starych, na wpół walących się schodach wspiął się na pierwsze piętro jednej z pałacowych oficyn; drugim kluczem otworzył tajne drzwiczki i znalazł się w długim ciemnym korytarzu. Służba pałacowa mieściła się po przeciwnej stronie, a drugie piętro oficyn zamieszkiwała Klaryssa d’Etigues, jedyna córka starego barona. Raul wiedział o tym, zatem bez najmniejszej obawy i nie zachowując żadnych środków ostrożności, skierował się w stronę gabinetu barona. W tym to właśnie wielkim, poważnie umeblowanym pokoju przed paroma zaledwie tygodniami prosił barona o rękę córki. Tutaj spotkała go gwałtowna, obelżywa odmowa, której wspomnienie dziś jeszcze budziło w nim uczucie niepohamowanego gniewu.
Duże lustro ścienne ukazało mu odbicie jego bladej, pociągłej twarzy; Raul d’Andrassy zatrzymał się na moment, aby przy świetle kieszonkowej latarki przyjrzeć się sobie. Ale że nie miał w zwyczaju tracić czasu i w każdej sytuacji pamiętał o raz obranym celu, więc po paru chwilach z zupełnym spokojem i zimną krwią zabrał się do pracy.
Nie była ona ani długa, ani zbyt skomplikowana; podczas tamtej burzliwej rozmowy z ojcem Klaryssy młody człowiek zauważył, iż spojrzenie starego barona biegło, ze źle ukrywanym niepokojem, ku wielkiemu mahoniowemu biurku, którego ruchome wieko nie było podniesione. Raul znał budowę najbardziej skomplikowanych mechanizmów i umiał otworzyć najoporniejszy zamek, tak więc po krótkim wysiłku opuścił wieko staroświeckiego biurka i zabrał się do przetrząsania jego wszystkich skrytek. W jednej z nich znalazł list pisany na bardzo cienkiej bibułce, niezawierający ani podpisu, ani adresu.
Jego treść w pierwszej chwili wydała mu się bez znaczenia, z niektórych jednak umyślnie urywanych zdań, ze słów, których podwójnego znaczenia się domyślał, zdołał po pewnym czasie złożyć następujący tekst:
Udało mi się w Rouen natrafić na ślady nędznicy. Zamieściłem więc w tamtejszych gazetach notatkę, iż pewien chłop z okolic Étretat, kopiąc swe pole, natrafił na siedmioramienny świecznik. Dowiedziałem się, że wkrótce potem wysłała depeszę do naczelnika stacji w Fécamp z prośbą o zamówienie jej dorożki na dworzec, na godzinę trzecią po południu w dniu 12 bieżącego miesiąca. Tego dnia rano depesza ta zostanie odwołana; w ten sposób powóz, który zastanie na stacji, będzie Twoim powozem, który zawiezie ją do nas, na nasze zebranie. Będziemy więc mogli ją osądzić i wykonać wyrok z całą surowością. Nie przesądzając o wyniku, radziłbym jednak pamiętać o naszej ostatniej rozmowie, a przede wszystkim o tym, iż powodzenie naszego zamysłu, ba, po prostu bezpieczeństwo naszego życia, zależy od tej piekielnicy. Zaklinam Cię, abyś był rozsądny. Pod pozorem polowania zwołaj naszych przyjaciół. My trzej przybędziemy przez Hawr i zjawimy się na miejscu punkt czwarta. List ten zwrócisz mi przy spotkaniu.
– Nadmiar ostrożności także jest błędem – pomyślał Raul. – Gdyby zamiast chować ten list w celu późniejszego zwrócenia go nieufnemu autorowi, baron go spalił, nie dowiedziałbym się nigdy, że planuje tu porwanie, a może nawet morderstwo. Mimo całej swej pozornej pobożności mój przyszły teść wplątał się w bardzo brzydką sprawę. Ale im gorzej dla niego, tym lepiej dla mnie.
Raul zatarł ręce; ta niezwykła sprawa pociągała go. Nie była dla niego zresztą zupełnie nieoczekiwana. Niektóre bowiem, na pozór drobne fakty od dawna już obudziły jego czujność. Doprowadził biurko do porządku i postanowił wrócić do zajazdu, aby się przespać, a następnego dnia wcześniej objąć czaty, aby być świadkiem tego, co zrobią baron i jego przyjaciele przeciwko _piekielnicy_, której zguby tak zdawali się pragnąć.
Raul jednak nie odszedł; jakby mimo woli zatrzymał się przed małym stolikiem, na którym stała fotografia Klaryssy d’Etigues. Z niewypowiedzianą tkliwością wpatrzył się w delikatne, śliczne rysy dziewczyny. Klaryssa była niewiele młodsza od niego, miała osiemnaście lat; wielkie marzące oczy koloru najczystszego błękitu spoglądały spod bujnej czupryny barwy roztopionego złota, świeże pąsowe usta uśmiechały się niewinnie, lecz kusząco w delikatnej, dziecinnie różowej twarzyczce.
Jakaś chmura przysłoniła twarz młodzieńca: Klaryssa była niedaleko i to sama. Dzięki tajemniczemu przejściu, które mu pokazała, i kluczom, w jakie go zaopatrzyła, zdołał już dwukrotnie, niezauważony przez nikogo, widzieć się z nią w godzinach popołudniowych. Czemu nie miałby pójść do niej teraz? Służba nocowała zbyt daleko, aby usłyszeć jakikolwiek szmer, a baron mógł wrócić dopiero przed wieczorem.
Raul nie mógł oprzeć się pokusie, wiedziony dumą, miłością, pożądaniem biegł szybko na schody wiodące ku pokojom ukochanej. Ale drzwi tych pomieszczeń były zamknięte i młody człowiek, sam nie zdając sobie sprawy dlaczego, zatrzymał się na ich progu. Z taką łatwością, z takim pośpiechem wchodził tu już dwukrotnie, ale było to za dnia. Jakże odmienne znaczenie miał ten sam krok w nocy!
Wahanie jednak nie trwało długo. Raul zapukał i zawołał cicho:
– Klarysso… Klaro… to ja.
Odpowiedziała mu głucha cisza; młody człowiek zapukał natarczywiej, jeszcze i jeszcze raz. Wówczas drzwi uchyliły się nieco i dziewczyna stanęła na progu. W łagodnym świetle nocnej lampy Raul dostrzegł drżenie jej rąk, bladość, przestrach, jaki malował się w jej spojrzeniu – i się wzruszył.
– Najdroższa – szepnął – wybacz mi… Nie uczynię nic złego. Chciałem cię tylko zobaczyć i odejdę, jeśli tego zażądasz.
Gdyby Klaryssa mogła usłyszeć te słowa i zdać sobie z nich sprawę, byłaby uratowana; niestety, przestrach i wzruszenie odebrały jej przytomność i siły. Chciała się gniewać, chciała się bronić. Ale ani jedno słowo nie wyszło z jej ust, a ramię jej nie mogło wykonać żadnego ruchu. Pobladła jeszcze bardziej, zachwiała się i zemdlona upadła na ziemię. Raul był już przy niej, uniósł ją w ramionach i tuląc do piersi, pocałunkami starał się przywołać ją do przytomności.
Spotkali się trzy miesiące temu na południu Francji, gdzie Klaryssa bawiła u szkolnej przyjaciółki, i pokochali się od pierwszego wejrzenia. Dla niego miłość ta była czymś nieskończenie drogim, czymś świętym, co podtrzymywało go i przyświecało mu w najśmielszych jego zamiarach; dla niej były to więzy ciężkie, ale z każdym dniem droższe. Kochała Raula, mimo że nie potrafiła zrozumieć jego złożonej natury, tak nieuchwytnej, tak zmiennej. Jego lekkomyślność, ironia, jego duma – przestraszały ją, ale nie mogła oprzeć się temu czarowi, jaki wokół siebie roztaczał. Nawet jego wady wydawały jej się zaletami; kochała w nim nawet to, czego nie mogła pojąć.
Po powrocie do Normandii zauważyła któregoś ranka jego zgrabną postać naprzeciw swych okien. Zamieszkał w pobliskim zajeździe i co dzień widywał się z nią potajemnie.
Klaryssa nie miała matki; mieszkała stale przy ojcu, który mało się nią zajmował. Był to zresztą, przy całej swej przesadnej pobożności, człowiek twardy, gwałtowny i próżny. Dzierżawcy i chłopi nienawidzili go, a gdy Raul, nie będąc mu nawet formalnie przedstawiony, zdobył się na czelność proszenia go o rękę jego córki, stary baron wpadł we wściekłość i obiłby szpicrutą niefortunnego konkurenta, gdyby Raul nie pohamował go jednym z tych spojrzeń, jakimi się poskramia dzikie zwierzęta. Pan d’Andrassy nie był zresztą istotnie odpowiednią partią dla panny d’Etigues; nikt nie znał jego rodziny, a on sam był młodzikiem bez fortuny i bez stanowiska.
Klaryssa jednak spoglądała na niego innymi oczami; dla niej był on całym światem; z zaufaniem młodego, niewinnego dziewczęcia powierzyła mu klucze do swego buduaru, a on dziś wykorzystał to zaufanie z całą bezwzględnością zakochanego…
Następnego ranka panna d’Etigues nie zeszła na śniadanie, lecz kazała je sobie przynieść do sypialni; Raul ukrył się w przyległym pokoju. Po śniadaniu usiedli pod oknem i długo wpatrywali się w morze, objęci czułym uściskiem, myśląc o minionej nocy, która złączyła ich silniej niż wszystko, co sobie dotychczas powiedzieli.
Klaryssa płakała…
Raul ujął jej dłonie i szepnął łagodnie:
– Nie smuć się, kochanie. W naszym wieku życie jest tak piękne! Wierz mi, że pokonamy wszystkie przeszkody i zdobędziemy szczęście.
Klaryssa otarła oczy i usiłowała się uśmiechnąć; spojrzenie jej z niewypowiedzianą czułością spoczęło na ukochanym: był smukły, ale silnie zbudowany, śmiałe, lecz zarazem wesołe spojrzenie jego oczu przeczyło ironicznemu wyrazowi ust. Ubrany w krótkie spodnie sportowe i doskonale skrojoną marynarkę, wyglądał zgrabnie i elegancko.
– Raulu – szepnęła z wyrzutem. – Spoglądasz na mnie, a jednak czuję, że myślą jesteś gdzieś daleko. Czy po tym wszystkim, co między nami zaszło, nie umiesz mi poświęcić tych kilku godzin naszego sam na sam? O czym myślisz, Raulu?
Młody człowiek się roześmiał.
– O twoim ojcu – odparł.
– O moim ojcu?
– O nim i o jego gościach. Powiedz mi, jak ludzie w ich wieku mogą spędzać całą noc i prawie cały dzień na strzelaniu do Bogu ducha winnych ptaków?
– To ich bawi.
– Tak myślisz, Klaro? A ja ci powiem otwarcie, że gdybyśmy nie żyli w roku 1894, posądziłbym twojego ojca… wiesz o co? O spisek. Markiz de Rolleville, pan de la Beaupaliere, hrabia Oskar de Bennetot, pan Roux d’Estieres – wszyscy ci zacni panowie z prowincji Caux zebrali się tu dla spisku.
Klaryssa uśmiechnęła się z niedowierzaniem.
– Żartujesz sobie, mój drogi.
– A jednak chętnie mi się przysłuchujesz – odparł Raul przekonany, że Klaryssa nie zrozumiała nic z tego, co mówił – i widzę po twoich oczach, że czekasz, aż przejdę do poważniejszych tematów.
– Do tematu miłości – odparła Klaryssa, obejmując szyję kochanka.
– Całe moje życie jest i będzie wyłącznie miłością do ciebie, Klaro. Wszystkie moje kłopoty, wszystkie zmartwienia są związane z niemożnością zdobycia ciebie, wszystkie poczynania dążą tylko do tego celu. Wyobraź sobie taką sytuację, maleńka: twój ojciec, jako spiskowiec, zostanie aresztowany i skazany na śmierć – a ja go uratuję. Czy mógłby mi wówczas odmówić ręki swojej córki?
– Tak czy inaczej, wcześniej czy później, ojciec ulegnie naszym prośbom.
– Nigdy… nie posiadam żadnego majątku… żadnego poparcia…
– Masz swoje imię… Raul d’Andrassy…
– Nie mam nawet tego. D’Andrassy jest panieńskim nazwiskiem mojej matki; kiedy owdowiała, wróciła do niego za namową rodziny, która była zawsze przeciwna jej małżeństwu.
– Dlaczego? – spytała Klaryssa, zdziwiona tymi nieoczekiwanymi wiadomościami.
– Dlaczego? Bo mój ojciec był zwykłym śmiertelnikiem bez tytułu, bez majątku… biedny jak mysz kościelna. Zwykły, skromny nauczyciel i to jeszcze jaki? Nauczyciel gimnastyki, fechtunku i boksu!
– Więc jak brzmi twoje prawdziwe nazwisko?
– Bardzo, bardzo pospolicie, moja biedna Klarysso.
– Powiedz mi wreszcie, jak się nazywasz.
– Arsène Lupin…
Klaryssa siedziała bez ruchu. Dla niej osobiście jego nazwisko było rzeczą obojętną, ale myślała o ojcu, dla którego szlachectwo było kwestią wielkiej wagi, warunkiem, od którego nie odstąpiłby za nic przy wyborze zięcia.
– Nie powinieneś się wypierać swojego ojca – szepnęła wreszcie. – Być nauczycielem to żadna hańba.
Raul roześmiał się śmiechem, którego dźwięk sprawił Klaryssie dziwną przykrość.
– Żadna hańba – powtórzył. – I mogę cię zapewnić, że lekcje boksu i gimnastyki, jakich mi ojciec nie szczędził, nieraz mi się przydały. To matka miała powody, dla których „wyparła” się ojca, powody, o których nie wspominam, gdyż nie są istotne.
Z nagłą, nieoczekiwaną tkliwością objął ją i zaczął tańczyć i skakać po pokoju.
– Uśmiechnij się, malutka! – zawołał. – Wszystko to jest niesłychanie komiczne. Arsène Lupin, Raul d’Andrassy – czy to nie wszystko jedno? Najważniejszą rzeczą w życiu jest odrobina szczęścia, a ja je posiadam. Nie spotkałem wróżki czy Cyganki, która by mi nie przepowiedziała sławy i majtku. Raul d’Andrassy lub, jeśli ktoś woli, Arsène Lupin, będzie ministrem, generałem, wynalazcą może. To moje powołanie, mój los. Do tego się przygotowałem i na to czekam. Muskuły mam ze stali i głowę nie od parady. Czy chcesz, abym stanął na rękach, żebym cię uniósł do góry jak piórko, czy może wolisz, abym ci recytował Homera po grecku i Miltona po angielsku? Boże, jakie to życie jest piękne! Raul d’Andrassy… Arsène Lupin… dwa oblicza bożka Janusa. Na jedno z nich padnie promień sławy.
Umilkł nagle. Jego wesołość prysła bez śladu; uważnie obejrzał się po cichym, wytwornym buduarku, którego ciszę zamącił tak, jak zamącił spokój duszy młodego dziewczęcia, i w jednym z tych porywów, które przychodziły zupełnie nieoczekiwanie i stanowiły jego nieodparty urok, ukląkł przed Klaryssą.
– Wybacz mi, jedyna – szepnął. – Nie powinienem był tu przyjść i nadużyć twego zaufania. Postąpiłem źle, bardzo źle, ale nie mogłem się oprzeć… zło i dobro pociągają mnie jednakowo.
Wiem jednak, że ty, Klarysso, wskażesz mi zawsze dobrą drogę i wybaczysz mi moje błędy.
Klaryssa ujęła jego głowę w obie dłonie i odparła:
– Nie mam ci nic do wybaczenia, jedyny. Uczyniłeś mnie szczęśliwą, ale gdybyś mi zadał cierpienie, zniosę je z radością. Masz, ofiaruję ci moją fotografię; noś ją przy sobie i postępuj tak, abyś nigdy nie musiał się czerwienić, patrząc na nią. Pamiętaj, że pozostanę dla ciebie na zawsze tym, czym jestem dzisiaj: twoją ukochaną i twoją żoną. Pamiętaj, że kocham cię, Raulu!
Pocałowała go w czoło, a on, śmiejąc się znowu, powstał z kolan.
– Tym pocałunkiem pasowałaś mnie na rycerza – rzekł. – Wierz mi, że czuję się niezwyciężony i że potrafię zgnieść każdego przeciwnika. Czas turnieju zresztą już nadszedł.
Plan Raula – bo tak w dalszym ciągu będziemy nazywać naszego bohatera – plan Raula był niezmiernie prosty: wśród gęstwiny drzew przywierających do okalającego zamek muru stała niska wieżyczka. Tutaj baron załatwiał interesy ze swymi dzierżawcami i tu, jak domyślał się Raul, miało się odbyć zebranie spiskowców. W jednej ze ścian wieży przebite zostało dawniej przejście; dziś na wpół zasypane gruzem i porośnięte bluszczem, było dostatecznie długie i wysokie, aby pomieścić dorosłego mężczyznę. Stąd też postanowił Raul być świadkiem zebrania; kryjówka, którą wybrał, była doskonała – po usunięciu nieco gruzu zasłaniającego przejście Raul doskonale widział całą salę, a żadne słowo nie mogło ujść jego uszu.
Sala, którą miał przed sobą, była dość obszerna – oprócz wielkiego stołu, ławy kościelnej i dwudziestu krzeseł nie znajdowało się w niej nic.
Upłynęła prawie godzina, a Raul czekał w kryjówce i czas zaczął mu się już dłużyć, gdy nagle drzwi prowadzące do sali otworzyły się i wszedł baron w towarzystwie jednego ze swych przyjaciół.
Baron Godefrey d’Etigues był tęgim, muskularnym mężczyzną, o ceglastoczerwonej twarzy okolonej gęstą brodą, o spojrzeniu twardym i przenikliwym. Jego towarzysz – znany Raulowi z widzenia – był to jego kuzyn, Oskar de Bennetot, sprawiający wrażenie ociężałego, gburowatego, normandzkiego wychowanka szkoły oficerskiej. Obydwaj mężczyźni wydawali się bardzo podekscytowani.
– Prędzej – dyrygował baron. – La Beaupalien, Roleville i d’Auppagard zaraz nadejdą. O czwartej przybędzie Beaumagnan z księciem d’Arcole, a de Brie dostanie się tutaj przez ogród warzywny, którego bramę umyślnie pozostawiłem otwartą. Później… później… gdy wszyscy się zbiorą, przybędzie i ona.
– O ile w ogóle wpadnie nam w ręce – mruknął Bennetot.
– Czemu miałaby nie wpaść? Wszystko jest obmyślone bez zarzutu. Zamówiła powóz. D’Ormont będzie woźnicą; w okolicy Quatre Chemins Roux d’Estieres wskoczy do środka, obaj z d’Ormontem zwiążą damę i przywiozą ją tutaj. Ten plan musi się udać.
Rozmawiający stali tuż koło kryjówki Raula.
Bennetot szepnął:
– A potem?
– Potem wyjaśnię zebranym całą sytuację i rolę, jaką ta kobieta odgrywa w naszych sprawach.
– I myślisz, że ją osądzą?
– Tak czy inaczej – sprawa się wyjaśni. Beaumagnan nalega na to. Czy można mu odmówić?
– Boże – westchnął Bennetot – ten człowiek nas zgubi.
Baron d’Etigues zmarszczył brwi z wyrazem niezadowolenia.
– Tylko taki człowiek jak on może walczyć z podobną kobietą. Czy przygotowałeś wszystko?
– Obie łódki są w przystani. Mniejsza jest przedziurawiona i dziesięć minut po zepchnięciu na wodę pójdzie na dno.
– Nie zapomniałeś jej obciążyć?
– Przygotowałem spory kamień, który przywiążemy liną.
Obaj umilkli na chwilę.
Raul słyszał każde słowo tej rozmowy, a w miarę jak słuchał, jego ciekawość rosła.
– Do licha – pomyślał – nie oddałbym tego miejsca za najbogatsze królestwo. Co za przyjemni jegomoście! Rozmawiają o morderstwie tak, jakby rozmawiali o partii wista.
Zachowanie barona d’Etigues zdumiewało go najbardziej. Jak delikatna, słodka Klara mogła być córką tego człowieka? Jakie cele, jakie przyczyny kierowały nim w tej brudnej sprawie? Nienawiść, okrucieństwo, zemsta czy może pogoń za osobistą korzyścią? Raul na próżno głowił się nad tym pytaniem.
Trzej nowi spiskowcy, których Raul znał z widzenia jako stałych gości zamku, nadeszli niebawem. Najstarszy z nich, którego postawa i ruchy przypominały wojskowego, zatrzymał się w progu.
Wszyscy obecni wstali i zbliżyli się ku niemu, a Raul domyślił się, iż on to właśnie musiał być autorem tego tajemniczego listu; on też był tym oczekiwanym, którego obawiał się Bennetot i którego baron nazwał Beaumagnanem.
W całym tym gronie tylko on nie posiadał ani tytułu, ani nawet szlacheckiego nazwiska, jednak witano go z oznakami widocznego szacunku i traktowano jako przywódcę. Z powagą, a zarazem wielką pewnością siebie zbliżył się do wyznaczonego mu miejsca, tłumacząc, iż nie mógł, niestety, przyprowadzić swego przyjaciela, doktora de Brie. Potem, zwracając się do idącego za nim w milczeniu mężczyzny, przedstawił go zebranym.
– Książę d’Arcole… Wiadomo jest panom, że książę, choć nigdy dotychczas nie uczestniczył w naszych zebraniach, jednak należał zawsze do naszego grona. Z oddali współpracował z nami i to bardzo intensywnie. Dzisiaj jego świadectwo będzie nam bardzo potrzebne, gdyż w roku 1870 książę zetknął się dwukrotnie z tą piekielnicą, która nam zagraża.
Raul poczuł się nieco rozczarowany; „piekielnica” znająca księcia przed dwudziestoma czterema laty musiała prawdopodobnie liczyć koło pięćdziesiątki, a on miał nadzieję ujrzeć młodą, może nawet piękną kobietę.
Książę zajął miejsce, a Beaumagnan odciągnął na bok barona i rozpoczął z nim cichą, lecz bardzo ożywioną rozmowę. Pan d’Etigues coś najwidoczniej tłumaczył, lecz Beaumagnan przerwał mu energicznym ruchem ręki. Potem odebrał od niego kopertę zawierającą prawdopodobnie kompromitujący list.
– Piekielnica będzie utopiona – szepnął w duchu Raul. – Ten pan tak zdecydował, a wystarczy na niego spojrzeć, aby stwierdzić, że umie postawić na swoim.
Beaumagnan tymczasem zwrócił się do obecnych z krótką przemową:
– Przyjaciele, wiecie wszyscy, jak ważna i brzemienna w skutki jest dla nas obecna chwila. Jesteśmy wszyscy złączeni dążeniem do jednego wspólnego celu, a tym samym – połączeni wspólną pracą. Podzielamy wszyscy to przekonanie, iż dobro naszej ojczyzny, naszego stronnictwa i naszej religii – bo te trzy pierwiastki złączone są ze sobą nierozdzielnie – zależy od powodzenia naszego planu. Ale od pewnego czasu spryt kobiety, którą tu dziś mamy sądzić, a która szuka rozwiązania tej samej co i my tajemnicy, krzyżuje wszystkie nasze plany. Ona albo my – wyboru w zasadzie nie ma, tak jak nie ma miejsca na świecie dla niej i dla nas. Jej powodzenie byłoby naszą zgubą. Pamiętajmy o tym i miejmy nadzieję, że walka tak bezlitośnie zaczęta rozstrzygnie się na naszą korzyść.
Beaumagnan usiadł. Raul dostrzegł, że oparł łokcie na poręczach fotela, zasłonił twarz dłońmi i pochylił swą wysoką postać tak, jak gdyby chciał się ukryć za plecami towarzyszy.
Upływały długie chwile, nikt się nie odzywał.
Uwaga wszystkich była zwrócona na najlżejszy szmer, który dobiegał z zewnątrz; ich myśl krążyła wokół tej kobiety, która niebawem miała stanąć przed nimi.
Nagle baron podniósł rękę; z szosy dobiegał rytmiczny tętent kłusującego konia.
– Powóz – szepnął ktoś.
Godefroy d’Etigues zbliżył się do drzwi. Jak zwykle ogród był pusty, gdyż służba skupiała się zawsze na wielkim podwórzu przy głównym wejściu do zamku.
Tętent się zbliżał, powóz zjechał z szosy na drogę wiodącą do zamku, potem mignął z dala w furtce wjazdowej i wjechał do parku. Woźnica dawał jakieś znaki, a stary baron zawołał:
– Zwycięstwo, wiozą ją!
Konie stanęły. D’Ormont zeskoczył z kozła i wraz z baronem d’Etigues pośpieszył ku powozowi, z którego wnętrza Roux d’Estieres wynosił szczupłą, mocno związaną postać, z głową owiniętą gazowym szalem. We trzech zanieśli ją do sali i posadzili na kościelnej ławie.
– Wszystko poszło jak z płatka – opowiadał d’Ormont. – Najspokojniej wsiadła do pojazdu na dworcu, nie mając widocznie żadnych podejrzeń. Związaliśmy ją i obezwładniliśmy, zanim zdążyła wydać jakiś dźwięk.
– Zdejmijcie ten szal – komenderował baron – i rozwiążcie ją.
Niecierpliwy jak zawsze sam rozcinał sznury. Tymczasem d’Ormont odwinął szal, który zasłaniał twarz kobiety.
Uwięziona podniosła głowę – w tej samej chwili jeden ogromny okrzyk zdumienia wyrwał się z ust obecnych – kobieta, którą mieli przed sobą, jaśniała urodą i blaskiem młodości.
Książę d’Arcole, który stał w pierwszym szeregu, nagle cofnął się i zasłaniając twarz rękoma, jęknął:
– To ona, poznaję ją… Ale, Boże, jakie to potworne!
– Co to znaczy? Co jest potworne? – zapytał baron. – Co chcesz książę powiedzieć?
Zapytany zwrócił ku niemu głowę i wymówił z trudnością zagadkowe słowa:
– Potworne… że nie zestarzała się ani o dzień, ani o godzinę. Jest równie młoda jak przed dwudziestoma czterema laty!
Uwięziona siedziała wyprostowana, bez ruchu, z rękoma złożonymi na kolanach; kapelusz zsunął się jej z głowy, a bujne falujące włosy spływały niemal do kolan, podtrzymywane wspaniałym złoconym grzebieniem.
Pod nawałem włosów jej twarz wydała się Raulowi niezwykle piękna: było w niej coś tajemniczego i pociągającego nieprzeparcie, jakiś uśmiech niedostrzegalny, a jednak wyczuwalny, uśmiech, który przypominał portrety Leonarda da Vinci i Bernardina Luiniego, a którego nie zdołało zatrzeć nawet przerażenie. Strój jej był bardzo prosty; spod poszarpanego, podróżnego płaszcza wyglądała szara, skromna suknia.
– Ta piekielnica – pomyślał Raul, który nie spuszczał z niej oka – jest doprawdy czarująca i wygląda jak uosobiona niewinność. Czy naprawdę aż dziesięciu mężczyzn musiało się zebrać, aby pokonać i zgnębić jedną kobietę?
Spostrzegł, iż uwięziona rozgląda się uważnie po sali, przypatrując się zarazem ukradkiem baronowi i jego przyjaciołom, a przede wszystkim tym spomiędzy nich, którzy starali się ukryć w cieniu.
Wreszcie zapytała:
– Co to wszystko znaczy? Czego panowie ode mnie chcą? W niczym wam nie zawiniłam i nawet nie znam żadnego z was.
– Jest pani naszym najgorszym wrogiem – odparł jej d’Etigues.
Potrząsnęła głową i odparła z zupełnym spokojem:
– To jakieś nieporozumienie… pan mnie bierze za kogoś innego. Moje nazwisko brzmi: Pellegrini.
– To nieprawda – zaprzeczył baron.
– Zapewniam pana…
– Nieprawda – powtórzył dobitnie.
I zwracając się do obecnych, wymówił z całą powagą słowa, które zabrzmiały jeszcze dziwniej niż uwaga księcia d’Arcole:
– Pellegrini to jedno z wielu imion, pod jakimi ukrywał się w osiemnastym wieku człowiek, którego córką ta pani się mianuje…
Nie odpowiedziała od razu, była jakby oszołomiona tym, co usłyszała, a czego zdawała się nie rozumieć. Wreszcie zagadnęła:
– Jakie jest według pana moje prawdziwe nazwisko?
– Józefina Balsamo, hrabina Cagliostro.
Józefina Balsamo urodzona w 1788 roku.
Cagliostro! Imię człowieka, który, jak nierozwiązana zagadka, zajął sobą całą Europę i zszedł z areny świata w sposób równie tajemniczy, jak się na niej pojawił: Cagliostro… dwór Ludwika XVI… naszyjnik królowej… kardynał de Rohan… Maria Antonina…
Szarlatan czy geniusz? Kim był ten człowiek, dla którego ani przyszłość, ani przeszłość nie miały tajemnic, którego wiedza zwyciężała śmierć, a wola kierowała wypadkami? Czy jego potęga była nadnaturalna, czy tylko niezrozumiała?
Raul d’Andrassy, rozważny młodzieniec, uśmiechnął się sceptycznie na te słowa barona; pozostali zebrani w sali wysłuchali ich bez zdziwienia, tak jakby byli przekonani, że kobieta, którą mieli przed sobą, była istotnie córką wielkiego maga, dziedziczką jego daru jasnowidzenia, a przez to jego potęgi.
Godefroy d’Etigues nachylił się do niej i spytał:
– Nieprawda, przyznaje pani, że nazywasz się Cagliostro?
Milczała, zdawała się namyślać nad odpowiedzią, jakby chciała przeniknąć zamiary przeciwnika i tym skuteczniej się bronić. W końcu rzekła:
– Nie mam obowiązku tłumaczyć się panom, tak jak panowie nie macie najmniejszego prawa, aby mnie o to pytać. Niemniej jednak przyznaję, że mimo iż w metryce mojej figuruje nazwisko Pellegrini, to jednak naprawdę nazywam się Józefina Balsamo, hrabina Cagliostro, a to dlatego, że oba te imiona – Pellegrini i Cagliostro – należały do tej samej, a mnie bardzo bliskiej osoby, do Józefa Balsamo.
– Czy jednak – zagadnął baron – zgodnie z tym, co pani sama opowiadała o sobie, pochodzi pani w prostej linii od niego?
Tym razem nie odpowiedziała. Był to może cichy protest, a może zwykła ostrożność, w każdym razie zmarszczyła brwi i odwróciła głowę.
– Może pani zachować milczenie – rzekł niechętnie baron – nie będziemy go sobie ani tak, ani inaczej tłumaczyli. – Po czym, zwracając się do swych przyjaciół, kontynuował: – Zeznania tej kobiety nie mają dla nas najmniejszego znaczenia. Zebraliśmy się tutaj, aby ją osądzić i choć znamy wszyscy w zarysie całą sprawę, jednak zatrzymam się nieco nad szczegółami, które nie wszystkim są dokładnie znane. Pozwólcie zatem, moi przyjaciele, że wam przeczytam krótkie memorandum przygotowane na dzisiejsze zebranie.
Wyjął z kieszeni plik papierów i zaczął powoli odczytywać pismo sporządzone – jak sądził Raul – przez Beaumagnana.
W marcu 1870 roku, czyli cztery miesiące przed wybuchem wojny prusko-francuskiej, jedną z najelegantszych, a przy tym najpopularniejszą osobą w towarzystwie paryskim była hrabina Cagliostro. Niezwykle piękna, wytworna, bywała wszędzie sama lub w towarzystwie młodego człowieka, który, jak twierdziła, był jej bratem. Jej styl życia, rozrzutność, a także nazwisko, które nosiła, zwracało na nią powszechną uwagę. Zdawała się zresztą rozmyślnie wzbudzać ciekawość przez pewne półsłówka, przez swoje zachowanie, przez kilka cudownie udanych kuracji. Było to w okresie, gdy dzięki romansowi Dumasa „Józef Balsamo” legendarna postać hrabiego Cagliostro zajmowała umysły wszystkich. Pół żartem, pół serio hrabina wspomniała, że jest córką Cagliostra, że odziedziczyła po nim sekret wiecznej młodości, i opowiadała nieraz o swoich przygodach za czasów Napoleona Wielkiego.
Dzięki swojemu sprytowi, a poniekąd i majątkowi, bywała na dworze cesarza Napoleona III; opowiadano nawet o tajnych zebraniach, na których cesarzowa Eugenia była jedną z najstarszych i najbardziej zapalonych uczestniczek. W numerze jednego z pism satyrycznych (naturalnie natychmiast skonfiskowanym) znajduje się opis takiego zebrania. Przytaczam jego urywek:
„…Podobna była do Giocondy.
Twarz jej nie była ani ruchliwa, ani zmienna, a jednak miała nieuchwytny wyraz. Perwersyjny a obojętny, okrutny a łagodny. Jest tyle goryczy w jej uśmiechu, tyle doświadczenia w jej spojrzeniu, że chwilami ma się ochotę wierzyć w te osiemdziesiąt lat, do których się sama przyznaje. Od czasu do czasu wyciąga z kieszeni malutkie, złocone lustereczko, nalewa na jego taflę dwie kropelki z miniaturowego flakonika, który nosi zawsze przy sobie, po czym wyciera lusterko i długą chwilę się w nim przegląda. W miarę jak patrzy, młodość coraz żywszym blaskiem bije z jej postaci.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.