- promocja
Arsène Lupin. Zęby tygrysa - ebook
Arsène Lupin. Zęby tygrysa - ebook
Dżentelmen i włamywacz w jednym? Taki właśnie jest Arsène Lupin! To na podstawie książkowej serii o szarmanckim złodziejaszku powstał hit Netflixa "Lupin".
Tym razem przedstawiamy odświeżoną i uwspółcześnioną wersję przygód Arsène’a Lupina. Przygotuj się na jeszcze więcej przyjemności z lektury!
Świat jeszcze nie otrząsnął się po koszmarze Wielkiej Wojny, a pojawia się kolejne zagrożenie. Grypa hiszpanka dziesiątkuje ludność w Europie. Ale nie jest jedyną przyczyną zgonów. W tajemniczych okolicznościach umiera Cosmo Mornington, amerykański multimilioner, a prywatnie przyjaciel Arsène’a Lupina. W testamencie prosi słynnego włamywacza o odszukanie potencjalnych spadkobierców. Jeśli jego starania spełzną na niczym, majątek otrzyma Lupin. To może nie spodobać się wielu osobom z kręgu zmarłego.
Idealny dla fanów Sherlocka Holmesa Arthura Conana Doyle'a!
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-268-0807-0 |
Rozmiar pliku: | 573 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
D’ARTAGNAN, MONTE CHRISTO I PORTHOS
O godzinie wpół do piątej osobisty sekretarz pana Desmalions’a, prefekta policji, który nie wrócił jeszcze do biura, ułożył na jego biurku pakiet listów i raportów, wezwał odźwiernego, który wszedł głównym wjeściem, i rzekł do niego:
– Pan prefekt wezwał na godzinę piątą kilka osób, których nazwiska są tu zanotowane. Proszę kazać im oczekiwać na prefekta oddzielnie, tak aby nie mogli się ze sobą porozumieć, a po wszystkim proszę mi oddać ich wizytówki.
Odźwierny wyszedł. Sekretarz zwrócił się ku małym drzwiom prowadzącym do jego gabinetu, gdy nagle główne drzwi się otworzyły, dając przejście mężczyźnie, który się zatrzymał i chwiejąc się na nogach, oparł się o poręcz fotelu.
– Ach – rzekł sekretarz. – To pan, panie Verot? Cóż się panu stało?
Inspektor Verot był człowiekiem bardzo korpulentnym, dobrze zbudowanym, o potężnych ramionach. Wstrząsnąć nim musiały jakieś silne emocje, gdyż twarz jego, zazwyczaj rumiana, zdawała się prawie biała.
– Nic takiego, panie sekretarzu.
– A jednak nie wygląda pan zdrowo… Jest pan siny… A przy tym te strugi potu…
Inspektor Verot otarł pot z czoła i przychodząc już nieco do siebie, zaczął wyjaśniać:
– Jestem trochę zmęczony… Przepracowałem się dzisiaj… Chciałem za wszelką cenę wyjaśnić pewną sprawę, którą mi pan prefekt powierzył… Swoją drogą, jakoś dziwnie się czuję.
– Mogę panu dać spirynę.
– Nie, nie. Raczej chce mi się pić.
– Zatem szklaneczkę wody?
– Nie… nie…
– Więc czego?
– Chciałbym… chciałbym… – Głos mu uwiązł w gardle. Rzucał niespokojne spojrzenia, jak gdyby nagle nie mógł wymówić ani słowa, aż wreszcie, odzyskując władzę nad sobą, zapytał: – Pana prefekta jeszcze nie ma?
– Nie i nie wróci wcześniej niż o piątej, gdyż o tej porze ma ważne posiedzenie.
– Tak… wiem o tym… bardzo ważne. Dlatego właśnie mnie wezwał. Ale chciałbym spotkać się z nim wcześniej. Chciałbym z nim pomówić…
Sekretarz spojrzał uważnie na Verota i stwierdziła:
– Ależ pan jest zdenerwowany! Pańskie doniesienie jest więc tak ważne?
– Bardzo. Chodzi o zbrodnię popełnioną przed miesiącem. I przede wszystkim – o przeszkodzenie w dokonaniu dwóch morderstw będących konsekwencją tej zbrodni, do których ma dojść jeszcze tej nocy… Tak jest, tej nocy, o ile nie podejmiemy skutecznych środków.
– Cóż, zobaczymy… Niech pan zatem siada.
– Ach, kiedy to wszystko jest opracowane w tak szatański sposób… Nie! Nie sposób sobie tego wyobrazić…
– Ale przecież jest pan o tym poinformowany, panie Verot… Pan prefekt dał panu wolną rękę…
– Tak, oczywiście… oczywiście… Ale mimo wszystko strasznie jest pomyśleć, że mogę go nie spotkać. Wobec tego postanowiłem napisać ten oto list, w którym spowiadam mu się ze wszystkiego, co wiem o tej sprawie. To najrozsądniejsze wyjście.
To mówiąc, wręczył sekretarzowi wielką, żółtą kopertę, po czym dodał:
– Wraz z listem kładę na biurku małe pudełko. Zawiera ono coś, co stanowi uzupełnienie i wyjaśnienie treści listu.
– Ale dlaczego nie zatrzyma pan tego przy sobie?
– Boję się… Szpiegują mnie… Chcą się ode mnie uwolnić… Nie uspokoję się, dopóki nie podzielę się z kimś tą tajemnicą.
– Niech się pan niczego nie boi. Pan prefekt nie omieszka przyjść na czas. Tymczasem radzę panu iść do apteki po jakiś środek uspokajający.
Inspektor zdawał się niezdecydowany. Ponownie otarł pot z czoła, a następnie wyprostował się i wyszedł.
Pozostawiony samemu sobie sekretarz wsunął list do wielkiej sterty papierów rozłożonych na biurku prefekta, a następnie udał się do swego gabinetu. Zaledwie się zamknął u siebie, gdy drzwi przedpokoju jeszcze raz się otworzyły i ponownie zjawił się w nich inspektor.
– Panie sekretarzu… Lepiej będzie, jeżeli panu pokażę… – wybełkotał.
Nieszczęśnik był całkiem blady. Szczękał zębami. Spostrzegłszy, iż w przedpokoju nikogo nie było, chciał przejść do gabinetu sekretarza, poczuł się jednak nagle słabo i opadł na krzesło, na którym pozostał przez kilka minut.
– Co się ze mną dzieje…? Czyżbym ja także został otruty…? Ach, boję się… boję się – jęczał.
Biurko znajdowało się tuż przy nim. Wziął w rękę ołówek, przysunął sobie notatnik i zaczął pisać, lecz wkrótce, odłożywszy ołówek, mruknął:
– Nie, to zbyteczne, przecież prefekt przeczyta mój list… Co się jednak ze mną dzieje…? Och, boję się…
Naraz powstał z miejsca i zawołał:
– Panie sekretarzu, trzeba… powinieneś… To ma się stać tej nocy… Nic temu nie przeszkodzi…
Drobnym krokiem, jak automat, wytężając całą siłę woli, ruszył ku drzwiom gabinetu. Zachwiał się jednak po raz kolejny i znów przysiadł na krześle.
Ogarnął go jakiś szalony strach. Starał się krzyczeć, ale jego głos był tak słaby, że nie mógł być usłyszany. Zdawał sobie z tego sprawę, zaczął więc szukać wzrokiem dzwonka, jakiegoś przedmiotu, ale nic już nie widział. Jakaś ciemna zasłona zdawała się przesłaniać mu oczy.
Padł na kolana, przeczołgał się aż do muru, macając w powietrzu ręką jak ociemniały, i dotarł wreszcie do drewnianego przepierzenia. Poczołgał się wzdłuż niego. Niestety w jego umyśle tkwił tylko niejasny obraz pokoju, tak że zamiast się zwrócić na lewo, posunął się na prawo, poza parawan osłaniający małe drzwiczki.
Namacał klamkę, pchnął drzwi i zawołał:
– Na pomoc…! na pomoc… – Po czym padł twarzą na podłogę niszy służącej za toaletę prefektowi policji.
– Tej nocy… – jęczał, sądząc, że znajduje się w gabinecie sekretarza. – Tej nocy… Cała rzecz jest zaplanowana na tę noc … Zobaczy pan… Ślad zębów… Coś strasznego… Jak cierpię… Na pomoc…! To trucizna… Ratujcie mnie…!
Głos jego słabł coraz bardziej. Powtórzył kilka razy jakby w malignie:
– Zęby… Białe zęby… One się zamykają…
Później głos jego jeszcze przycichł i jakieś niewyraźne dźwięki zaczęły ulatywać z bladych ust inspektora. Zaczął obracać szczękami, podobnie jak to czynią niektórzy starcy, żujący wiecznie ślinę. Głowa jego pochylała się coraz bardziej na piersi. Potem nastąpiły dwa lub trzy westchnienia, wielki dreszcz przebiegł jego ciało i pozostał bez ruchu.
Rozpoczęła się agonia.
Na 10 minut przed wybiciem godziny piątej prefekt policji wszedł do swego gabinetu.
Pan Desmalions, który zajmował stanowisko prefekta od kilku lat i którego zasługom wszyscy oddawali hołd, był człowiekiem w wieku 50 lat, ociężałym z wyglądu, ale o twarzy inteligentnej i delikatnej. Ubranie jego – kamizelka i spodnie szare, białe kamasze, krawat luźno związany – nie miało nic wspólnego z mundurem funkcjonariusza. Gesty miał swobodne, proste, pełne dobroci i wdzięku.
Gdy tylko zadzwonił, zjawił się przy nim jego sekretarz.
Desmalions rzucił mu natychmiast pytanie:
– Czy wezwane przeze mnie osoby są już obecne?
– Tak, panie prefekcie. Poleciłem nawet, żeby kazano im czekać w oddzielnych pokojach.
– Och, nie zależy mi na tym, żeby oni się nie komunikowali ze sobą. Jednak… może to i lepiej. Spodziewam się, że ambasador Stanów Zjednoczonych nie fatygował się osobiście…?
– Nie, panie prefekcie.
– Czy ma pan wizytówki tych panów?
– Oto one.
Prefekt policji wziął 5 wizytówek, które mu podano, i zaczął czytać:
– Archibald Bright, pierwszy sekretarz ambasady Stanów Zjednoczonych.
Maitre Lepertuis, notariusz.
Juan Caceres, attaché delegacji peruwiańskiej.
Komendant hrabia d’Astrignac, emeryt.
Na piątym bilecie wizytowym widniało tylko nazwisko bez adresu i żadnych innych danych: Don Luis Perenna.
– Chciałbym bardzo zobaczyć tego ostatniego – oświadczył Desmalions. – Szalenie mnie on interesuje. Czytał pan raport Legii Cudzoziemskiej?
– Tak, panie prefekcie, i przyznaję, że mnie także ten osobnik intryguje.
– Prawda? Jaka odwaga! Coś jakby heroiczne szaleństwo! A jeszcze to przezwisko – Arseniusz Lupin – nadane mu przez kolegów… Tak wielki budził wśród nich podziw…! Jak dawno Arseniusz Lupin nie żyje?
– Zginął marnie dwa lata przed wojną, panie prefekcie. Jego ciało znaleziono wraz z ciałem pani Kesselbach pod pogorzeliskiem małej chałupy, w pobliżu granicy luksemburskiej. Śledztwo wykazało, że zadusił on tę monstrualną damę, której zbrodnie następnie wykryto, i że powiesił się po tym, jak podłożył ogień pod chatę.
– Istotnie na taki koniec zasługiwał ten potępieniec – rzekł Desmalions – i przyznaję, że osobiście wolałbym nie mieć z nim do czynienia… Ale czy nie odbiegamy od tematu? Czy dokumenty spadkowe Morningtona są przygotowane?
– Znajdują się na pańskim biurku, panie prefekcie.
– Dobrze. Ale zapomniałem… Czy inspektor Verot już przybył?
– Tak, panie prefekcie. Powinien być teraz w aptece, gdyż poczuł się słabo.
– Co mu się stało?
– Zdawało mi się, że jest w dziwnym stanie.
– Jak to? Niech pan mówi jaśniej…
Sekretarz powtórzył swą rozmowę z inspektorem Verotem.
– I mówi pan, że zostawił dla mnie list? – zapytał Desmalions troskliwie. – Gdzie się ten list znajduje?
– W papierach, panie prefekcie.
– Dziwne… wszystko to jest dziwne! Verot, pierwszorzędny inspektor, umysł trzeźwy! Jeżeli on się niepokoi, to nie bez racji. Niech pan łaskawie go przyprowadzi. Tymczasem przejrzę raporty.
Sekretarz oddalił się spiesznie. Gdy w pięć minut później powrócił, ze zdziwieniem oświadczył, że nie znalazł inspektora Verota.
– A co ciekawsze, panie prefekcie, to że odźwierny, który go widział wychodzącego stąd, twierdzi, iż Verot prawie natychmiast tu wrócił i już nie opuścił biura…
– Może minął ten pokój, żeby się udać do pana?
– Do mnie, panie prefekcie? Ja nie ruszałem się z miejsca.
– A zatem to niepojęte…!
– Niepojęte… chyba że odźwierny nie zauważył, jak Verot opuszczał ten lokal, ponieważ nie ma go ani tu, ani tam.
– Widocznie. Zapewne poszedł zaczerpnąć nieco powietrza i za chwilę wróci. Na razie zresztą go nie potrzebuję.
Prefekt spojrzał na zegarek.
– Dziesięć po piątej. Proszę powiedzieć odźwiernemu, aby sprowadził tych panów… Ale zaraz… – Desmalions zawahał się chwilę.
Przeglądając papiery, znalazł list Verota. Była to wielka, żółta koperta handlowa, w rogu której znajdował się napis: „Cafe du Pont-Neuf”.
Sekretarz dedukował:
– Biorąc pod uwagę nieobecność Verota i to, co mówił, uważam, panie prefekcie, że powinien pan się pilnie zapoznać z treścią tego listu.
Pan Desmalions się zastanowił.
– Tak jest, pewnie ma pan rację.
Prefekt po chwili zastanowienia ujął sztylet i przeciął szybko kopertę.
– Ach, to jest zastanawiające! – wykrzyknął.
– Co zawiera ta koperta, panie prefekcie?
– Co? Niech pan spojrzy… Czysta kartka! To wszystko…
– Niemożliwe!
– Proszę popatrzeć, zwykły arkusz papieru, złożony we czworo. Poza tem ani jednego słowa!
– A jednak Verot oświadczył mi, że w tym liście zawarł wszystko, co wie o całej sprawie.
– Tak panu powiedział, ale pan sam widzi… Gdybym nie znał inspektora Verota, to sądziłbym, że żartuje.
– Roztargnienie, panie prefekcie, nic więcej.
– Zapewne roztargnienie, o które jednak bym go nie podejrzewał. Nie pora na taką nieuwagę, kiedy chodzi o życie dwóch osób. Bo przecież zapowiedział on panu, że na dzisiejszą noc planowane jest popełnienie podwójnego morderstwa.
– Tak, panie prefekcie. Na dzisiejszą noc, i to w szczególnie okropnych warunkach – szatańskich, jak się wyraził Verot…
Desmalions założył ręce z tyłu i zaczął spacerować po pokoju. Po chwili zatrzymał się przed małym stolikiem.
– Co to za pakiet, który jest do mnie tak osobliwie adresowany: „Panu prefektowi policji… Otworzyć w razie wypadku”…
– Faktycznie – oświadczył sekretarz – nie pomyślałem o tym… To także od inspektora Verota. Rzecz, według niego, bardzo ważna. Ma ona służyć jako uzupełnienie i wytłumaczenie treści listu.
– Istotnie – rzekł pan Desmalions, nie mogąc powstrzymać się od uśmiechu – list wymaga wyjaśnienia i chociaż nie zaszedł jeszcze żaden wypadek, nie zawaham się go otworzyć.
To mówiąc, prefekt przeciął sznurek. Po rozwinięciu papieru ujrzano pudełko, małe, tekturowe pudełko, podobne do tych, jakie są używane przez aptekarzy, ale brudne i zniszczone wskutek częstego użycia.
Prefekt podniósł wieko. Wewnątrz znajdowała się wata, również niezbyt czysta, a w niej pół tabliczki czekolady.
– Cóż, u diabła, to ma znaczyć? – mruknął zdziwiony prefekt.
Wziął w palce czekoladę, obejrzał ją i zaraz zauważył, co jest w tej wilgotnej nieco tabliczce osobliwego. Jasna też stała się dla niego przyczyna, dla której Verot tak troskliwie się nią zaopiekował.
Z góry i od dołu miała ona na sobie ślady zębów, bardzo wyraźnie zarysowanych, oddzielonych jeden od drugiego i zagłębionych w czekoladę na dwa lub trzy milimetry. A przy tym każdy ząb miał specjalny kształt i szerokość. Także odstępy pomiędzy nacięciami zębów nie były jednakowe. Szczęka, która nazaczęła tę tabliczkę, pozostawiła w niej odbicie czterech zębów górnych i pięciu dolnych.
Desmalios zamyślił się i zaczął znów spacerować ze spuszczoną głową wzdłuż i wszerz pokoju, mamrocząc pod nosem:
– Dziwne! Jest w tym wszystkim zagadka, do której klucz pragnąłbym bardzo mieć w swych rękach… Ten arkusz czystego papieru, te odciski zębów… Co znaczy ta cała historia…?
Ale ponieważ prefekt nie był człowiekiem lubiącym się zastanawiać nad rozwiązaniem zagadki, która miała mu być wyjaśniona lada chwila, gdyż inspektor Verot musiał przecież znajdować się w prefekturze lub w pobliżu, rzekł więc do swego sekretarza:
– Nie mogę dłużej dać czekać na siebie tym panom, niech pan zatem każe ich wpuścić. Jeżeli inspektor Verot przyjdzie w czasie naszego posiedzenia, co jest niewątpliwe, to niech mnie pan o tym natychmiast zawiadomi. Chciałbym go jak najszybciej zobaczyć. Poza tym niech nikt mi nie przeszkadza – pod żadnym pozorem.
Dwie minuty później odźwierny wprowadził pana Lepertuis, tęgiego mężczyznę w binoklach i z zarostem na twarzy, następnie sekretarza ambasady Archibalda Brighta oraz attaché peruwiańskiego Caceresa.
Pan Desmalions, który znał ich wszystkich, zaczął z nimi rozmawiać i nie opuścił ich aż do chwili, kiedy trzeba było iść na powitanie wchodzącego komendanta, hrabiego d’Astrignaca, bohatera z Maroka, którego rany odniesione w walkach z Marokańczykami zmusiły do przedwczesnego przejścia na emeryturę.
Prefekt skorzystał z okazji, aby powiedzieć komendantowi parę słów uznania z okazji jego świetnych czynów dokonanych w służbie ojczyzny.
Nagle drzwi otworzyły się jeszcze raz.
– Don Luis Perenna, czy tak? – zapytał prefekt, podając rękę człowiekowi średniego wzrostu, szczupłemu, przyozdobionemu medalem wojskowym i orderem Legii Honorowej, którego twarz, spojrzenie, sposób zachowania się i żwawy chód pozwalały przypuszczać, iż ma około czterdziestu lat, jakkolwiek pewne zmarszczki pod oczami oraz fałdy na czole wskazywały na to, że jest nieco starszy.
Wchodzący się ukłonił.
– Tak, panie prefekcie – odpowiedział.
Komendant d’Astrignac, gdy tylko ujrzał wchodzącego, wykrzyknął:
– A więc to pan, panie Perenna? Znajduje się pan zatem jeszcze na tym świecie.
– Ach, mój komendancie. Jakże się cieszę, że pana widzę.
– Perenna żyje! Kiedy wyjeżdżałem z Maroka, nie było o panu żadnych wiadomości. Sądzono, że pan umarł.
– Dostałem się tylko do niewoli.
– Być jeńcem w rękach tego szczepu to równa się śmierci.
– Nie jest tak źle, komendancie, bowiem zewsząd można uciec. Złożyłem dowód…
Prefekt przez kilka sekund przyglądał się z sympatią tej energicznej twarzy, roześmianej, błyskającej swobodnym i rezolutnym spojrzeniem i brązowej od słońca.
Następnie, zapraszając obecnych do zajęcia miejsc przy biurku, prefekt usiadł i zaczął dokładnie wyjaśniać sprawę:
– Wezwanie, jakie do panów wysłałem, musiało wam się wydać dziwne i tajemnicze… I sposób, w jaki rozpocznę rozmowę z wami, nie zmniejszy z pewnością tego zdziwienia. Jeżeli jednak zechcecie poświęcić mi chwil kilka, to będziecie mogli z łatwością stwierdzić, że nie ma w tym wszystkim niczego osobliwego. Zresztą będę się starał być zwięzły, jak to tylko możliwe.
Prefekt rozłożył leżące przed nim, a przygotowane przez sekretarza papiery i spoglądając na nie, mówił dalej:
– Na kilka lat przed wojną 1870 roku trzy siostry, trzy sieroty, liczące lat dwadzieścia dwa, dwadzieścia i osiemnaście – Hermelina, Elżbieta i Armanda Roussel – zamieszkiwały Saint-Etienne ze swym kuzynem Wiktorem, młodszym od nich o kilka lat.
– Najstarsza, Hermelina, opuściła Saint-Etienne jako pierwsza, udając się do Londynu wraz z Anglikiem nazwiskiem Mornington, którego zamierzała poślubić i z którym miała syna noszącego imię Cosmo. Małżeństwo to było biedne i przeżyło wiele ciężkich doświadczeń. Hermelina kilkakrotnie pisała do swych sióstr, prosząc o jakąś pomoc. Nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, zaprzestała korespondencji. Około roku 1875 państwo Mornington wyjechali do Ameryki. Pięć lat później zaliczali się już do ludzi bogatych. Pan Mornington umarł w 1883 roku, ale jego żona w dalszym ciągu pomnażała fortunę, a ponieważ miała zdolności do prowadzenia spekulacji i interesów, podniosła swój majątek do kolosalnej sumy. Kiedy umarła, a było to w 1905 roku, pozostawiła swemu synowi w spadku 400 milionów.
Wysokość tej kwoty zdawała się wywierać wrażenie na obecnych. Prefekt zauważył wymianę spojrzeń pomiędzy komendantem i Perenną, więc zapytał:
– Pan znał Cosmo Morningtona, prawda?
– Tak, panie prefekcie – odpowiedział hrabia d’Astrignac. – Przebywał on w Maroku, kiedy ja i Perenna braliśmy udział w wojnie.
– Istotnie – ciągnął Desmalions. – Cosmo Mornington zaczął podróżować. Zajmował się medycyną, jak mi mówiono, i przy każdej okazji udzielał kompetentnych rad, do tego bezinteresownie. Mieszkał w Egipcie, później w Algierze i w Maroku, a pod koniec 1914 roku udał się do Ameryki, aby tam podtrzymywać sprawę sprzymierzonych. Zeszłego roku, po zawieszeniu broni, osiedlił się w Paryżu. Umarł tam przed czterema tygodniami na skutek wypadku budzącego jak najdalej idące refleksje.
– Źle wykonany zastrzyk, prawda, panie prefekcie? – zapytał sekretarz ambasady Stanów Zjednoczonych. – Dzienniki pisały o tym, a i my w ambasadzie zostaliśmy powiadomieni o tym zajściu.
– Tak jest – oświadczył Desmalions. – Chcąc się pozbyć długotrwałej grypy, która trzymała go w łóżku przez całą zimę, pan Mornington, z polecenia doktora, kazał sobie wstrzyknąć odpowiedni środek. Jeden z tych zastrzyków, dokonany widocznie bez zachowania koniecznych środków ostrożności, sprowadził zakażenie, które rozwijało się z piorunującą szybkością. Po kilku godzinach pan Mornington wyzionął ducha.
Prefekt policji, zwracając się do notariusza, zapytał:
– A zatem moja relacja jest zgodna z prawdą, panie Lepertuis?
– Zupełnie zgodna, panie prefekcie.
Pan Desmalions mówił dalej:
– Na drugi dzień rano pan Lepertuis zgłosił się tutaj i z powodu, który lektura tego dokumentu panom wytłumaczy, pokazał mi testament Cosmo Morningtona, który został złożony w jego ręce.
Podczas gdy prefekt przeglądał papiery, pan Lepertuis dodał:
– Pan prefekt pozwoli mi zaznaczyć, że aż do chwili, kiedy przyzwano mnie do łoża śmierci, widziałem swego klienta tylko raz. Było to wówczas, gdy wezwał mnie do hotelu, aby mi wręczyć świeżo napisany testament, a więc w początkach jego choroby. W czasie rozmowy zwierzył mi się, że podjął starania mające na celu odnalezienie rodziny swojej matki, które miał kontynuować po powrocie do zdrowia. Okoliczności jednak stanęły temu na przeszkodzie.
Prefekt wyjął z dokumentów otwartą kopertę zawierającą dwa arkusze papieru. Rozwinął większy z nich i rzekł:
– Oto testament. Proszę wysłuchać go uważnie, jak również dołączonego do niego pisma.
„Ja, niżej podpisany – czytał prefekt – Cosmo Mornington, syn Huberta Morningtona i Hermeliny Roussel, naturalizowany obywatel Stanów Zjednoczonych, zapisuję swemu przybranemu krajowi połowę mego majątku na cele dobroczynne według własnoręcznie sporządzonej instrukcji, którą pan Lepertuis doręczy ambasadzie Stanów Zjednoczonych.
Około dwustu milionów złożonych w różnych bankach Paryża i Londynu w depozytach, których lista znajduje się u pana Lepertuis, przekazuję dla uczczenia pamięci mojej ukochanej matki, przede wszystkim jej siostrze umiłowanej, Elżbiecie Roussel lub spadkobiercom Elżbiety, albo jej drugiej siostrze, Armandzie Roussel, lub jej bezpośrednim spadkobiercom, a w razie braku spadkobierców – ich kuzynowi Wiktorowi lub jego bezpośrednim spadkobiercom.
Gdybym miał umrzeć, nie odnajdując żyjących członków rodziny Roussel albo kuzyna trzech sióstr, proszę mojego przyjaciela Don Luisa Perennę, aby podjął konieczne poszukiwania. Mianuję go w tym celu egzekutorem testamentu dla europejskiej części mego majątku i proszę, aby wziął w swe ręce bieg wydarzeń, które by mogły nastąpić po mojej śmierci albo na jej skutek. Ma on być mym reprezentantem i działać dla dobrej pamięci o mnie oraz w celu wypełnienia mojej woli. W uznaniu za tę usługę i mając na uwadze fakt, że dwukrotnie ocalił mi on życie, zapisuję mu milion z mojego majątku”.
Prefekt przerwał na chwilę odczytywanie testamentu, Don Luis zaś mruknął:
– Poczciwy Cosmo… Nie potrzebuję tego, aby wypełnić jego ostatnią wolę.
„Poza tym – czytał dalej pan Desmalions – jeżeli trzy miesiące po mojej śmierci poszukiwania wszczęte przez panów Don Luisa Perennę i Lepertuis nie osiągną celu, jeżeli nie zgłosi się żaden spadkobierca ani żaden spośród żyjących członków rodziny Roussel celem przejęcia dziedzictwa, dwieście milionów w całości przypadnie memu przyjacielowi Don Luisowi Perennie, bez względu na wszelkie ewentualne późniejsze reklamacje. Znam go dobrze, a zatem wiem, że uczyni z tego majątku użytek harmonizujący z jego szlachetnemi dążeniami i wielkimi planami, z którymi zwierzał mi się pod marokańskim namiotem”.
Pan Desmalions znów przerwał czytanie i spojrzał na Don Luisa. Ten był spokojny i milczący. Łzy jednak zaświeciły mu się w oczach.
– Gratuluję ci, Perenna – odezwał się hrabia d’Astrignac.
– Mój komendancie – odrzekł Perenna – zwracam panu uwagę na fakt, że zapis ten jest uzależniony od jednego warunku. A przysięgam panu, że o ile to będzie zależne ode mnie, to żyjący członkowie rodziny Roussel zostaną odnalezieni.
– Jestem o tym głęboko przekonany – odparł komendant. – Znane mi są pańskie zasady.
– W każdym razie – zagadnął prefekt policji – nie odmawia pan przyjęcia tego… warunkowego zapisu?
– Oczywiście, że nie! – odrzekł, śmiejąc się, Perenna. – Są rzeczy, których przyjęcia się nie odmawia.
– Pytanie to – oświadczył prefekt – jest umotywowane ostatnim ustępem testamentu, który brzmi, jak następuje:
„Jeżeli dla tego czy innego powodu mój przyjaciel Perenna odmówi przyjęcia zapisu albo jeżeli nie będzie już żyć w terminie wyznaczonym dla przejęcia spadku, to proszę pana ambasadora Stanów Zjednoczonych i pana prefekta policji, aby się porozumieli ze sobą w sprawie stworzenia i utrzymania uniwersytetu w Paryżu, przeznaczonego dla studentów i artystów pochodzenia amerykańskiego. Pan prefekt policji zechce łaskawie podjąć sumę 300 tysięcy franków, którą przeleje następnie do kasy swych współpracowników”.
Desmalions złożył czytany dokument i sięgnął po inny.
– Do tego testamentu jest dołączony kodycyl – pismo, które pan Mornington wystosował nieco później do pana Lepertuis. W piśmie tym wyjaśnia on dokładniej niektóre punkty:
„Życzeniem moim jest, aby pan Lepertuis otworzył mój testament na drugi dzień po mojej śmierci w obecności pana prefekta policji, którego proszę o zachowanie tej sprawy w tajemnicy w ciągu jednego miesiąca. Dokładnie miesiąc później będzie on zobowiązany zaprosić do swego gabinetu wybitnego członka ambasady Stanów Zjednoczonych, pana Lepertuis oraz Don Luisa Perennę. Po przeczytaniu tego pisma czek na sumę miliona franków ma być doręczony memu zapisobiorcy i przyjacielowi Don Luisowi Perennie, po zwykłym zbadaniu jego papierów i po stwierdzeniu jego tożsamości. Pragnąłbym, aby tę tożsamość potwierdził komendant hrabia d’Astrignac, który był jego szefem w Maroku, a który niestety musiał przedwcześnie przejść na emeryturę. Jeśli chodzi o stwierdzenie pochodzenia pana Perenny, to pragnąłbym, aby dokonał tego członek legacji peruwiańskiej, ponieważ Don Luis Perenna, mimo zachowania narodowości hiszpańskiej, urodził się w Peruwii.
Ponadto żądam, aby mój testament był odczytany spadkobiercom Roussel dopiero dwa dni później przez pana Lepertuis.
Wreszcie – i to jest ostatni wyraz mej woli, w sprawie podziału majątku i sposobu jego rozdysponowania – pan prefekt zechce zaprosić po raz drugi te same osoby do swego gabinetu w dniu, który może być przez niego wybrany pomiędzy sześćdziesiątym a dziewięćdziesiątym dniem, licząc od daty pierwszego zebrania. Wtedy i tylko wtedy definitywny spadkobierca będzie wskazany i uznany, a nikt nie może być uznany za spadkobiercę, jeśli nie będzie obecny na tym zebraniu. Wynikiem tego spotkania byłoby uznanie Don Luisa Perenny za spadkobiercę, o ile, jak zaznaczyłem, żaden z żyjących członków rodziny Roussel ani też kuzyn Wiktor nie zgłoszą się w celu przejęcia dziedzictwa”.
– Tak się przedstawia testament pana Cosmo Morningtona – oświadczył prefekt policji. – I to jest właśnie powodem, dla którego zaprosiłem panów tutaj. Szósta osoba powinna zaraz nadejść, a jest nią agent, któremu poleciłem poczynić dochodzenie w sprawie rodziny Roussel. Zda on panom sprawę ze swoich poszukiwań. Na razie jednak musimy postąpić zgodnie z wolą spadkodawcy. Dokumenty, które na moje żądanie doręczył mi przed dwoma tygodniami Don Luis Perenna, a które sam zbadałem, są w porządku. Co do jego pochodzenia, to proszę pana ministra Peruwii, aby zechciał służyć nam bardziej dokładnymi informacjami.
– Panie prefekcie – odezwał się pan Caceres, attaché peruwiański. – To mnie pan minister powierzył tę misję. Jest ona łatwa do wypełnienia. Don Luis Perenna pochodzi ze starej rodziny hiszpańskiej, która wyemigrowała przed trzydziestu laty, zachowując jednak swe dobra w Europie. Za życia ojciec Perenny, którego spotkałem w Ameryce, mówił o swoim jedynaku z zapałem. To nasz urząd legacyjny doniósł synowi przed pięciu laty o śmierci ojca. Oto kopia tego listu, pisanego w Maroku.
– A oto oryginał listu zakomunikowanego przez Don Luisa Perennę – oświadczył prefekt policji. – A pan, panie komendancie, czy poznaje pan legionistę Perennę, który walczył pod twymi rozkazami?
– Poznaję go – oświadczył hrabia d’Astrignac.
– Bez żadnej wątpliwości?
– Bez żadnej wątpliwości i bez najmniejszego wahania.
Prefekt policji zaczął się śmiać.
– Pan poznaje legionistę Perennę, którego koledzy z admiralicji ze względu na jego sztuczki przezywali Arseniuszem Lupinem?
– Tak, panie prefekcie – odparł komendant. – Tego, którego koledzy przezywali Arseniuszem Lupinem, a którego szefowie zwali krótko: bohaterem. Tego, który był dzielny jak d’Artagnan, a silny jak Portos.
– A tajemniczy jak Monte Christo – dodał, śmiejąc się, prefekt policji. – Wszystko to znajduje się istotnie w raporcie, który otrzymałem od 4 Pułku Legionów Cudzoziemskich, a którego odczytanie w całości byłoby zbyteczne. Raport ten stwierdza jednak rzecz niesłychaną, a mianowicie, że legionista Perenna był w okresie dwóch lat udekorowany medalem wojskowym, wstęgą Legii Honorowej za wyjątkowe zasługi oraz siedmiokrotnie był wymieniany w rozkazie dziennym. Wspomnę na przykład o…
– Panie prefekcie, bardzo pana proszę! – zaprotestował Don Luis. – To są rzeczy małej wagi i nie widzę potrzeby…
– Istnieje taka potrzeba – zaprzeczył pan Desmalions. – Ci panowie są tu obecni nie tylko po to, aby się zapoznać z testamentem, ale także w tym celu, aby upoważnić do wykonania jedynej jego klauzuli, która jest natychmiast wykonalna. Chodzi mianowicie o upoważnienie do podjęcia sumy w kwocie jednego miliona. A zatem…
– A zatem, panie prefekcie – oświadczył Perenna, powstając z miejsca i zmierzając ku drzwiom – pozwoli pan, że…
– Pół obrotu…! Stój…! – zakomenderował żartobliwie hrabia d’Astrignac, który, ująwszy Perennę wpół, zmusił go do zajęcia swego miejsca.
– Panie prefekcie – rzekł – proszę o wybaczenie wybryku memu dawnemu towarzyszowi broni, którego skromność byłaby istotnie wystawiona na zbyt bolesną próbę, gdyby wobec niego odczytywano listę jego świetnych czynów. Zresztą raport znajduje się wśród dokumentów i każdy może się z nim zapoznać. Z góry, nie czytając go, podzielam zawarte w nim pochwały i oświadczam, że w mojej karierze wojskowej, tak wypełnionej niezwykłymi czynami, nie spotkałem nigdy żołnierza, który mógłby rywalizować z legionistą Perenną. A jednak widziałem zuchów idących w zawody z diabłami, jakich spotkać można tylko w Legii Cudzoziemskiej; widziałem zuchów, którzy daliby sobie zrobić sito ze skóry dla sportu, dla wyróżnienia się spośród swych towarzyszy i wzbudzenia w nich zazdrości. Żaden z nich jednak nie dorównywał Perennie. Ten, którego nazywamy d’Artagnanem, Portosem, de Bussy, zasługuje na to, aby go postawić w jednej linii z najbardziej godnymi podziwu bohaterami z legend i rzeczywistości. Byłem świadkiem, jak dokonywał takich czynów, iż nie poważyłbym się o nich opowiadać, aby nie być posądzonym o kłamstwo: czynów tak nieprawdopodobnych, że dziś nawet, z perspektywy czasu, zadaję sobie pytanie, czy istotnie widziałem to na własne oczy? Oto pewnego dnia, gdy byliśmy ścigani…
– Mój komendancie, jeszcze jedno słowo, a opuszczę ten lokal naprawdę! – zagroził wesoło Don Luis. – Ma pan zaiste ciekawy sposób oszczędzania czyjejś skromności…
– Mój drogi Perenna – mówił dalej hrabia d’Astrignac. – Zawsze panu mówiłem, że ma pan wszelkie zalety, a tylko jedną wadę, a mianowicie, że nie jesteś Francuzem.
– A ja zawsze panu odpowiadałem na to, że jestem Francuzem z matki i że jestem nim także z uczuć i z temperamentu. Są rzeczy, których można dokonać tylko wtedy, jeśli się jest Francuzem.
Dwaj przyjaciele uścisnęli sobie ponownie serdecznie ręce.
– A zatem – podjął prefekt policji – nie mówmy już o pańskich zasługach ani o owym raporcie. Wspomnę tylko jedną rzecz, a mianowicie, iż w lecie 1915 roku popadł pan w zasadzkę obmyśloną przez czterdziestu Berberów, którzy pana wzięli do niewoli. Otóż po wydostaniu się z niewoli pojawił się pan w legionie dopiero w zeszłym miesiącu?
– Tak, panie prefekcie. Tę przymusową bezczynność wynagrodziło hojnie moich pięć lat nieprzerwanej służby.
– W jaki jednak sposób Cosmo Mornington mógł pana wyznaczyć na spadkobiercę, skoro w momencie spisywania testamentu był pan od czterech lat uważany za zaginionego?
– Korespondowaliśmy ze sobą.
– Jak to?
– Tak jest. Zawiadomiłem go o mojej bliskiej ucieczce oraz o zamierzonym powrocie do Paryża.
– Ale w jaki sposób…? Gdzie pan wówczas przebywał? Jakim cudem był pan w stanie to zrobić…?
Don Luis uśmiechnął się w odpowiedzi.
– Tym razem Monte Christo – oświadczył pan Desmalions. – Tajemniczy Monte Christo…
– Niechaj będzie Monte Christo, jeśli pan tak sobie życzy, panie prefekcie. Tajemnica mej niewoli, ucieczki, krótko mówiąc – całego mego życia w czasie wojny, jest istotnie dość osobliwa. Być może interesujące będzie wyjaśnienie kiedyś tej tajemnicy. Błagam jednak o kredyt zaufania…
Nastąpiło milczenie.
Pan Desmalions znów obrzucił spojrzeniem tę osobliwą postać i jakby ulegając kojarzącym się w jego mózgu myślom, z których sam nie zdawał sobie należycie sprawy, zadał nowe pytanie:
– Jeszcze jedno słowo… ostatnie! – powiedział. – Z jakiego powodu pańscy koledzy dali panu to osobliwe przezwisko: Arseniusz Lupin? Czy było to tylko aluzją do pańskiej śmiałości i siły fizycznej?
– Z całkiem innego powodu, panie prefekcie, a mianowicie z powodu wykrycia bardzo ciekawej kradzieży, której pewne szczegóły, pozornie niewytłumaczalne, pozwoliły mi jednak wskazać jej sprawcę.
– Ma pan zatem pewne wyczucie w tego rodzaju sprawach?
– Tak, panie prefekcie. Mam osobliwą zdolność w tym kierunku, którą miałem okazję wykorzystać kilkakrotnie w Afryce. Stąd pochodzi przezwisko Arseniusz Lupin, o którym dużo mówiono w owym czasie z powodu jego śmierci.
– Czy chodziło o poważną kradzież?
– Dość poważną i popełnioną właśnie na szkodę Cosmy Morningtona, przebywającego wówczas w Oranie. Wtedy to się poznaliśmy.
Korzystając z milczenia, które nastąpiło, Don Luis rzekł:
– Biedny Cosmo… Zajście to natchnęło go niezachwianym zaufaniem do moich policyjnych zdolności. Mawiał do mnie: Perenna, jeżeli umrę wskutek morderstwa (była to jego idee fixe, że umrze gwałtowną śmiercią), to przysięgnij mi, że będziesz ścigał sprawców…
– Te przeczucia nie były usprawiedliwione – stwierdził prefekt policji. – Cosmo Mornington nie został przecież zamordowany.
– Myli się pan, panie prefekcie – oświadczył stanowczo Don Luis.
Desmalions skoczył na równe nogi.
– Co…? Co pan mówi…? Cosmo Mornington…
– Cosmo Mornington nie zmarł wskutek źle dokonanego zastrzyku, lecz zginął tak, jak się tego obawiał, czyli gwałtowną śmiercią…
– Ależ pańskie twierdzenie nie jest na niczym oparte.
– Jest oparte na faktach, panie prefekcie.
– Był pan tam? Czy wie pan coś więcej?
– Nie było mnie wtedy w Paryżu. Przyznam się nawet, że z powodu nieregularnego czytywania gazet nie wiedziałem, po przybyciu do Paryża, o śmierci Cosmy. Z pańskich słów, panie prefekcie, wywnioskowałem to, co mówię.
– W takim razie nie może pan wiedzieć więcej niż ja. A nie powinien pan zapominać o zaświadczeniu lekarza, który stwierdził przyczynę śmierci.
– Niestety, nie uważam tego świadectwa za wystarczające.
– Ale jakiem prawem występuje pan z podobnym wnioskiem? Czy ma pan na to jakiś dowód?
– Mam.
– Jaki?
– Pańskie słowa, panie prefekcie.
– Moje słowa?
– Te oto, panie prefekcie. Powiedział pan najpierw, że Cosmo Mornington zajmował się medycyną, a następnie, że objawiał przy tym dużą kompetencję. Powiedział pan dalej, że kazał on sobie wstrzyknąć jakiś środek i że nieudolność, z jaką się do tego zabrano, sprowadziła śmiertelne zakażenie, które w kilka godzin zakończyło się śmiercią.
– Tak jest.
– A zatem, panie prefekcie, twierdzę, że człowiek, który zajmuje się medycyną i objawia przy tym wielkie umiejętności i który tak się pieczołowicie zajmuje chorymi, jak to czynił Cosmo Mornington, nie mógłby dopuścić do dokonania zastrzyku, nie podejmując wszelkich koniecznych środków ostrożności. Widziałem Morningtona przy pracy i wiem, jak w takich razach postępował.
– A zatem?
– A zatem lekarz napisał świadectwo tak, jak je piszą inni lekarze, jeśli nie rzuci im się w oczy coś podejrzanego.
– Więc pańskim zdaniem…?
– Panie Lepertuis – zwrócił się Perenna do notariusza – gdy powołano pana do śmiertelnego łoża nieboszczyka Morningtona, nie zauważył pan nic podejrzanego?
– Nie, nie zauważyłem nic takiego. Mornington popadł już wówczas w malignę.
– Już to samo jest dziwne – zaznaczył Don Luis – że nawet źle wykonany zastrzyk mógł spowodować tak piorunujący rezultat. Czy Mornington nie cierpiał?
– Nie… a raczej tak… O ile sobie przypominam, miał na twarzy ciemne plamy, których za pierwszej wizyty u niego nie zauważyłem.
– Ciemne plamy?! To potwierdza moją hipotezę… Cosmo Mornington został otruty…!
– Ale w jaki sposób?! – zawołał prefekt.
– Jakąś substancją, którą wprowadzono do ampułek z glicerofosfatem lub do strzykawki, którą chory się posługiwał.
– A lekarz? – zagadnął pan Desmalions.
– Panie Lepertuis – kontynuował Perenna – czy zwrócił pan uwagę lekarza na owe ciemne plamy?
– Tak, ale nie przywiązywał on do nich żadnej wagi.
– Czy to był jego stały lekarz?
– Nie. Jego zwykły lekarz, doktor Pujol, mój osobisty przyjaciel, który polecił mnie Morningtonowi jako notariusza, był wówczas chory. Ten, którego zastałem przy jego łóżku, był widocznie lekarzem dzielnicowym.
– Oto jego nazwisko i adres – rzekł prefekt, sięgając do dokumentów. – Doktor Bellavoine, ulica d’Astorg 14.
– Czy posiada pan spis lekarzy, panie prefekcie?
Pan Desmalions sięgnął po spis i zaczął go przeglądać, po chwili zaś oświadczył:
– W spisie nie ma doktora Bellavoine i żaden doktor pod wymienionym numerem nie mieszka…
Po tym oświadczeniu nastąpiło długie milczenie. Sekretarz ambasady i attaché peruwiański przysłuchiwali się rozmowie z największem zainteresowaniem. Komendant d’Astrignac kiwał potakująco głową. W jego opinii Perenna nie mógł się mylić.
Prefekt również zaczął wątpić w swe dotychczasowe przekonanie.
– Oczywiście… oczywiście… – powtarzał. – Jest tu zbieg okoliczności raczej dwuznacznych… Te ciemne plamy… Ten lekarz… To wymaga zbadania…
I jakby wbrew woli, zwracając się do Perenny, zapytał:
– Według pana istnieje bez wątpienia związek pomiędzy… ewentualną zbrodnią a testamentem Morningtona?
– Tego nie twierdzę. Trzeba by w takim razie przypuścić, że ktoś znał treść testamentu. Czy nie sądzi pan, panie Lepertuis, że tak istotnie było?
– Nie sądzę, gdyż pan Mornington działał z wielką przezornością.
– A czy nie można przypuścić, że ktoś dopuścił się niedyskrecji, w czasie gdy testament znajdował się w pańskim opracowaniu?
– Któż mógłby się tego dopuścić? Ja sam opracowywałem testament i tylko ja posiadam klucz od kasy, w której co wieczór składam dokumenty podobnej wagi.
– Czy kasa ta nie stała się w tym czasie przedmiotem włamania?
– Nie.
– Czy widział się pan wówczas z Morningtonem w godzinach porannych?
– Tak. Było to w czwartek rano.
– Co pan robił z testamentem tego dnia do wieczora – do czasu, kiedy umieścił go pan w sejfie?
– Prawdopodobnie umieściłem go w podręcznej skrytce.
– I nikt tej skrytki nie usiłował otworzyć?
Pan Lepertuis zdawał się zaskoczony tym pytaniem.
– A zatem? – naglił Perenna.
– Tak… przypominam sobie… Było istotnie coś takiego… tego samego dnia… we czwartek…
– Jest pan tego pewny?
– Najpewniejszy. Gdy wróciłem po śniadaniu do domu, spostrzegłem, że szuflada nie była zamknięta na klucz. A jednak nie miałem wątpliwości, że ją zamknąłem. Nie przywiązywałem jednak do tego wypadku większego znaczenia. Dzisiaj za to rozumiem… rozumiem…
W ten sposób potwierdzały się stopniowo wszystkie hipotezy Perenny, hipotezy oparte wprawdzie na kilku zaledwie poszlakach, ale ujawniające wiele intuicji i domyślności, zadziwiającej u człowieka, który nie był świadkiem żadnego z tych wydarzeń, a umiał jednak odgadnąć je z taką zręcznością.
– Nie omieszkamy – oświadczył prefekt policji – skontrolować pańskich, przyzna pan, nieco ryzykownych twierdzeń, przez jednego z moich agentów, któremu poleciłem zająć się tą sprawą, a który już powinien się tu znajdować.
– Czy jego relacja dotyczy spadkobierców Morningtona? – zapytał notariusz.
– Przede wszystkim spadkobierców, ale też telefonował do mnie kiedyś z informacją, że zebrał wszystkie informacje, nawet dotyczące… Ale zaraz… Przypominam sobie, że mówił mojemu sekretarzowi o zbrodni dokonanej dokładnie miesiąc temu, co do dnia. Dziś właśnie upływa miesiąc od chwili, kiedy Mornington…
Nagłym ruchem pan Desmalions nacisnął guzik dzwonka, na głos którego przybiegł natychmiast sekretarz.
– Gdzie jest inspektor Verot? – zapytał żywo prefekt.
– Jeszcze nie wrócił.
– Niech go szukają. Niech go tu przyprowadzą. Trzeba go znaleźć za wszelką cenę i to jak najszybciej.
Zwracając się następnie do Perenny, prefekt mówił:
– Oto już przed godziną przybył tu inspektor Verot, bardzo cierpiący i czymś, jak się zdaje, poruszony, mówiąc, że jest śledzony. Miał on mi przekazać niezmiernie ważne informacje w sprawie Morningtona i uprzedzić policję, że dziś w nocy mają być popełnione dwie zbrodnie będące konsekwencją mordu popełnionego na osobie Morningtona.
– I człowiek ten cierpiał?
– Tak jest. Był w bardzo dziwnym usposobieniu. Jego wyobraźnia została widocznie poruszona czymś niezwykłym. Przez przezorność tylko zapewne kazał mi doręczyć szczegółowy raport o tej sprawie. Otóż raport ten składa się z arkusza niezapisanego papieru. Oto ten osobliwy raport wraz z kopertą. Tu zaś znajduje się przyniesione przez niego pudełko, zawierające tabliczkę czekolady, na której widnieją odciski zębów.
– Czy mogę obejrzeć te przedmioty?
– Owszem, ale raczej nie będzie pan miał z nich żadnego pożytku.
– Kto wie…?
Don Luis przyglądał się uważnie tekturowemu pudełku i żółtej kopercie z napisem: „Cafe du Pont-Neuf”. Oczekiwano, co powie, jak gdyby jego słowa miały rzucić na sprawę jakieś nieoczekiwane światło, on zaś, jakby od niechcenia, oświadczył:
– Pudełko i koperta nie są zaadresowane tym samym charakterem pisma. Pismo na kopercie jest mniej dokładne, trochę chwiejne, najwidoczniej naśladowane.
– Co dowodzi…?
– Co dowodzi tego, panie prefekcie, że koperty tej nie adresowała ręka pańskiego agenta. Przypuszczam, że po napisaniu swego raportu na stole w kawiarni Pont-Neuf i po włożeniu go do koperty, miał on chwilę roztargnienia, w czasie której podłożono mu inną kopertę z podobnym adresem, ale niezawierającą raportu, tylko czystą kartkę.
– To tylko przypuszczenie! – oświadczył nieco wzgardliwie prefekt.
– Być może, ale pewne jest to, że przywidzenia pańskiego agenta są usprawiedliwione, że jest on przedmiotem ścisłego nadzoru, że odkrycia, których mógł dokonać, krzyżowały czyjeś zbrodnicze szyki i że grozi mu wielkie niebezpieczeństwo…
– Och…
– Trzeba mu pospieszyć z pomocą. Od początku naszego zebrania mam wrażenie, że napotykamy na przedsięwzięcie już rozpoczęte. Mam nadzieję, że nie jest jeszcze za późno i że pański inspektor nie stał się pierwszą ofiarą tych machinacji.
– Ach, panie – zawołał prefekt. – Pan rzuca swoje twierdzenia z podziwu godnym przekonaniem, które jednak nie wystarczy do tego, aby można je było uważać za usprawiedliwione. Najlepszym tego dowodem będzie właśnie powrót inspektora Verota.
– Inspektor Verot już nie wróci…
– Dlaczego?
– Ponieważ już wrócił. Wszak odźwierny widział go powracającego.
– Odźwierny miał widocznie chwilę zaćmienia. Jeżeli nie ma pan innego dowodu niż świadectwo tego człowieka…
– Mam jeszcze inny dowód, panie prefekcie. Oto inspektor Verot tu na tym biurku zostawił dowód swej obecności… Tych kilka słów, prawie niemożliwych do odczytania, skreślonych na papierze, który wpadł mi w oczy. Oto one! Czy nie jest to dowodem na to, że Verot tu wrócił?
Prefekt nie ukrywał swego zmieszania. Wszyscy obecni byli poruszeni. Powrót sekretarza tylko powiększył ich obawy.
Sekretarz raz jeszcze stwierdził, że nikt nie widział Verota.
– Panie prefekcie – odezwał się w końcu Don Luis. – Nalegam na to, aby zawezwano odźwiernego.
Gdy odźwierny się zjawił, Don Luis sam zaczął go przesłuchiwać, nie czekając na prefekta.
– Czy jestest pan pewny tego, że inspektor Verot wszedł po raz drugi do tego pokoju?
– Jestem tego zupełnie pewny.
– I tego, że stąd nie wychodził?
– Tak jest.
– Czy nie miał pan ani chwili rozkojarzenia?
– Najmniejszej.
– Sam pan widzi! – krzyknął inspektor. – Gdyby inspektor Verot był tutaj, to nie musilibyśmy go szukać.
– On jest tutaj, panie prefekcie.
– Co pan przez to rozumie?
– Wybaczy pan, panie prefekcie, moją uporczywość, ale niech pan pozwoli sobie powiedzieć, że gdy ktoś wchodzi do pokoju i z niego nie wychodzi, to znaczy to, iż się w nim jeszcze znajduje.
– Więc jest schowany? – pyłał coraz bardziej zirytowany Desmalions.
– Nie, ale zemdlony, chory, a może nawet martwy?
– Ale gdzież, do diabła?
– Za tym parawanem.
– Za tym parawanem nie ma nic oprócz drzwi.
– A te drzwi prowadzą…?
– Do mojej toalety.
– A zatem, panie prefekcie, inspektor Verot, odurzony, słaby, sądząc, że wchodzi do gabinetu sekretarza, wszedł tam i padł zapewne zemdlony.
Pan Desmalions rzucił się w kierunku toalety, lecz w momencie, gdy miał już chwycić za klamkę, cofnął się. Była to obawa albo może pragnienie wyzwolenia się spod wpływu tego dziwnego człowieka, który z taką pewnością siebie wydawał rozkazy i zdawał się nawet kierować wydarzeniami.
Don Luis był jednak niewzruszony.
– Nie, nie mogę w to uwierzyć! – rzekł Desmalions.
– Panie prefekcie, przypominam panu, że rewelacje Verota mogą uratować życie dwojga osób, które mają dziś zostać zamordowane. Każda stracona minuta jest nie do odzyskania.
Pan Desmalions wzruszył ramionami, ale ten człowiek tak dominował nad jego wolą, że wreszcie otworzył drzwi.
Nie zrobił żadnego ruchu, nie wydał żadnego okrzyku, tylko szepnął:
– Ach, czy to możliwe…?
W bladym świetle dnia, wpadającym przez matowe szyby, ujrzeli człowieka rozciągniętego na podłodze.
– Inspektor… Inspektor Verot! – powtarzał zdumiony odźwierny, który rzucił się tam za prefektem.
Z pomocą sekretarza podniesiono Verota i usadowiono go w fotelu.
Inspektor żył jeszcze, ale była to już niemal agonia. Mięśnie twarzy poruszały się jeszcze, jak gdyby resztkami sił walczył o życie.
Don Luis mruknął:
– Niech pan spojrzy, panie prefekcie… Sine plamy…
Wypadek ten wstrząsnął obecnymi. Zaczęto dzwonić, trzaskać drzwiami i wołać o pomoc.
– Lekarza! – wołał Desmalions. – Niech zaraz sprowadzą lekarza! Pierwszego lepszego! I księdza… Nie można przecież zostawić tak tego człowieka.
Don Luis zrobił gest nakazujący milczenie.
– Doktor nie ma tu już wiele do roboty – powiedział. – Starajmy się raczej skorzystać z jego ostatnich minut… Czy pozwoli pan, panie prefekcie?
Schylił się nad umierającym, oparł mu głowę o poręcz fotelu i jak najłagodniejszym tonem pytał:
– Panie Verot, to ja, prefekt. Chcemy uzyskać kilka informacji o tym, co ma się stać dzisiejszej nocy. Czy rozumie mnie pan? Jeżeli tak, to proszę przymrużyć powieki.
Verot zamknął powieki, ale czy nie był to tylko przypadek?
– Wiemy, że odnalazł pan spadkobierców sióstr Roussel, czy zatem ich życie jest zagrożone? Zbrodnia ma być dokonana tej nocy, ale nazwiska spadkobierców nie są nam znane. Niech pan powie, jak oni się nazywają? Pozostawił pan na biurku trzy litery skreślone ołówkiem. Zdają się one układać w sylabę FAU…? Czy się mylę? Czy jest to początek ich nazwiska? Jakie dalej następują litery? Czy jest to B lub C?
Lecz twarz Verota nawet nie drgnęła. Głowa opadła mu na piersi i po kilku minutach skonał.
––o––