Arsène Lupin. Złoty trójkąt. Tom I - ebook
Arsène Lupin. Złoty trójkąt. Tom I - ebook
Dżentelmen i włamywacz w jednym? Taki właśnie jest Arsène Lupin! To na podstawie książkowej serii o szarmanckim złodziejaszku powstał hit Netflixa "Lupin".
Pierwsza część trzymająccej w napięciu powieści Złoty Trójkąt.
Podczas I wojny światowej oficer francuskiej armii kapitan Patrice Belval zostaje ranny i trafia do paryskiego szpitala, gdzie zakochuje się w młodej pielęgniarce Koralii. Gdy przypadkiem podsłuchuje, że grozi jej niebezpieczeństwo uprowadzenia, organizuje akcję, dzięki której ratuje ją z opresji. Okazuje się, że Kornalia jest żoną bankiera, który prowadzi brudne interesy. Nie kocha swojego męża, lecz ten grozi jej, że dopilnuje, by nawet po jego śmierci nie mogła związać się z żadnym innym mężczyzną. Na jaw wychodzą jednak kolejne przeciwności i historie z przeszłości, których finałem jest zapędzenie kochanków w śmiertelną pułapkę. Na ratunek parze przychodzi jednak Arsène Lupin.
Idealny dla fanów Sherlocka Holmesa!
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-268-7380-1 |
Rozmiar pliku: | 3,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
MAMA CORALIE
Tuż przed godziną wpół do siódmej w szybko zapadającym mroku dwóch żołnierzy wyszło na mały, otoczony drzewami placyk u zbiegu ulic Chaillot i Pierre-Charon, naprzeciwko muzeum Galliera. Jeden z nich miał na sobie jasnoniebieski płaszcz wojskowy, jaki noszą żołnierze piechoty. Drugi był Senegalczykiem, w szerokich spodniach i dopasowanej bluzie z beżowej wełny – typowy mundur, w jaki ubierano od czasów wojny żuawów i oddziały walczące w Afryce. Pierwszy z nich nie miał prawej nogi, drugi – lewej ręki.
Obeszli plac, pośrodku którego wznosiła się wdzięczna grupka sylen, i przystanęli. Żołnierz piechoty niedbale rzucił papierosa na ziemię. Senegalczyk natychmiast podniósł niedopałek, zaciągnął się kilka razy łapczywie, po czym zgniótł go palcami i bez słowa schował do kieszeni.
Niemal w tym samym czasie z ulicy Galliera wyłonili się dwaj inni żołnierze o trudnym do określenia przydziale mobilizacyjnym, ponieważ ubrani byli w przypadkowo dobrane części garderoby cywilnej. Ale jeden z nich miał na głowie fez typowy dla żuawa, drugi – kepi artylerzysty. Pierwszy szedł o kulach, jego towarzysz wspierał się na dwóch laskach.
Zatrzymali się przy kiosku stojącym na skraju chodnika.
Po chwili u wylotu dochodzących do placu ulic Pierre-Charon, Brignoles i Chaillot pojawili się, każdy z osobna, trzej następni: jednoręki strzelec piechoty, utykający saper i żołnierz piechoty morskiej z kontuzjowanym stawem biodrowym. Podeszli do rosnącej kępy drzew, każdy oparł się o jedno z nich. Nie zamienili przy tym ani słowa. Wyglądało tak, jakby tych siedmiu okaleczonych żołnierzy nie znało się i w ogóle nie zwracało na siebie uwagi. Nieliczni przechodnie, którzy tego wieczoru 3 kwietnia 1915 roku przechodzili przez opustoszały, kiepsko oświetlony plac, nie zauważyli znieruchomiałych postaci, ukrytych za drzewami, kioskiem i posągiem sylen.
Było dokładnie wpół do siódmej, gdy z jednego z domów, stojących frontem do placu, wyszedł mężczyzna, zamknął za sobą drzwi, przeciął ulicę Chaillot i niespiesznie ruszył wzdłuż placu. Był to oficer ubrany w mundur koloru khaki. Pod czerwoną, ozdobioną trzema złotymi galonami policyjną czapką widać było głowę owiniętą szerokim pasem tkaniny, który zakrywał czoło i kark. Mężczyzna był wysoki i szczupły. Prawą nogę zastępowało mu drewniane szczudło zakończone gumową nakładką. Idąc, podpierał się laską.
Mężczyzna przeszedł przez plac i wszedł na jezdnię ulicy Pierre-Charon. Tu przystanął, odwrócił się i powoli rozejrzał dokoła, bacznie obserwując okolicę. Obserwacja przyniosła chyba efekty, bo po chwili ruszył w stronę jednego z drzew. Końcem laski uderzył lekko wystający zza drzewa brzuch. Brzuch zniknął. Oficer ruszył dalej. Zdecydowanym krokiem szedł ulicą Pierre-Charon, kierując się do centrum Paryża. Przy Polach Elizejskich skręcił na prawy chodnik i szedł nim dalej. Przeszedłszy może dwieście kroków, dotarł do rozległego budynku, w którym, jak informowała tablica, mieścił się szpital polowy. Oficer stanął w pewnej odległości od budynku tak, aby pozostać niewidocznym i zastygł w oczekiwaniu.
Nadeszła szósta czterdzieści pięć, później siódma. Upłynęło jeszcze kilka minut. Z budynku szpitala wyszło pięć osób, po chwili kolejne dwie. W końcu w drzwiach ukazała się pielęgniarka ubrana w szeroki niebieski płaszcz z widocznym na nim czerwonym krzyżem.
– To ona – szepnął do siebie oficer.
Kobieta ruszyła tą samą drogą, którą on niedawno przebył. Doszła do ulicy Pierre-Charon. Dalej poszła prawym chodnikiem, kierując się w stronę skrzyżowania z ulicą Chaillot. Poruszała się lekko, krokiem sprężystym i miarowym. Wiatr utrudniał jej szybki marsz, szarpał długim welonem, unosił go ponad ramionami idącej. Mimo szerokiego płaszcza, który ją okrywał, po jej ruchach widać było, że to młoda kobieta.
Oficer szedł za nią jakby zamyślony, zachowując odległość kilku kroków. Końcem laski zakreślał w powietrzu koła, starając się wyglądać jak zwykły spacerowicz.
Wydawać by się mogło, że na tym odcinku ulicy poza nimi nie było nikogo. W chwili jednak, gdy kobieta przecięła avenue Marceau, jakieś zaparkowane przy krawężniku auto ruszyło i zaczęło wolno jechać za nią, zachowując stałą odległość.
Była to taksówka. Oficer zauważył na tylnym siedzeniu dwóch mężczyzn. Jeden z nich, o bardzo bujnym wąsie i twarzy osłoniętej rondem szarego kapelusza, wychylał się cały czas przez okno samochodu, rozmawiając jednocześnie z kierowcą. Tymczasem pielęgniarka nic nie zauważyła i szła dalej. Oficer przeszedł przez ulicę i przyspieszył kroku. Spostrzegł, że auto nabiera szybkości w miarę, jak pielęgniarka zbliża się do skrzyżowania.
Z miejsca, w którym się znalazł, oficer widział dokładnie cały placyk. Jednak mimo doskonałego wzroku nie dostrzegł w zapadającym zmierzchu niczego, co mogłoby przypominać postacie siedmiu wojennych inwalidów. Na ulicy nie było żywej duszy, żadnego samochodu. Jedynie w oddali, w ciemnościach spowijających skrzyżowanie, ciszę zakłócały dwa tramwaje z opuszczonymi żaluzjami.
Idąca kobieta jeśli nawet widziała, co się dzieje wokół niej, sprawiała wrażenie, że nie zauważa niczego niepokojącego, a przynajmniej nie dawała niczego po sobie poznać. Jadący za nią samochód nie zaniepokoił jej na tyle, żeby choć raz się odwróciła.
Taksówka zbliżała się do placu. Kiedy dzieliło ich zaledwie dziesięć czy dwadzieścia metrów, a pielęgniarka, wciąż zaabsorbowana swoimi myślami, zbliżała się do kępy drzew, auto nagle przyspieszyło, zjechało do prawego krawężnika i posuwało się wzdłuż niego. Mężczyzna, który dotąd wychylał się przez okno, otworzył drzwiczki i stanął na stopniu auta. Oficer zdecydowanym krokiem przeszedł przez jezdnię, nie obawiając się, że może zostać zauważony. Pasażerowie w samochodzie byli tak pochłonięci swoim przedsięwzięciem, że nie zwracali uwagi na nic innego. Policjant podniósł gwizdek do ust. Nie ulegało wątpliwości, że tamci za chwilę przystąpią do działania. Auto gwałtownie zahamowało. Siedzący w nim błyskawicznie wyskoczyli na chodnik, zatrzymując się kilka kroków przed kioskiem. Dwa przerażające odgłosy jednocześnie rozdarły ciszę: krzyk przestraszonej młodej kobiety i przeszywający dźwięk gwizdka. W chwili, gdy mężczyźni dopadli swoją ofiarę i zaczęli ciągnąć ją do samochodu, zza drzew wyłonili się okaleczeni żołnierze i rzucili się na napastników. Szarpanina trwała krótko. A raczej nie było żadnej szarpaniny. Kierowca taksówki, gdy tylko zorientował się w sytuacji, włączył silnik i odjechał. Natomiast porywacze, widząc, że ich przedsięwzięcie spaliło na panewce i mając przed sobą szpaler groźnie wyglądających lasek i kul oraz wycelowany rewolwer oficera, wypuścili młodą kobietę i w obawie, że jakaś kula może ich dosięgnąć, zaczęli uciekać, klucząc. Po chwili zniknęli w mroku ulicy Batignoles.
– Ya-Bon, leć za nimi! – rozkazał oficer jednorękiemu Senegalczykowi. – I żebyś przyprowadził mi chociaż jednego z nich!
Sam podtrzymywał ramieniem młodą kobietę, która drżała i wyglądała, jakby zaraz miała zemdleć.
– Proszę się niczego nie obawiać, panno Coralie – zapewnił ją z troską w głosie. – To ja, kapitan Belval... Patrice Belval...
– A... to pan, kapitanie... – wyszeptała.
– Tak, jesteśmy tu, żeby panią bronić. Wszyscy pani dawni podopieczni ze szpitala, których znalazłem na oddziale rekonwalescentów.
– Dziękuję... dziękuję...
I dodała drżącym głosem:
– A tamci? Ci dwaj mężczyźni?
– Rozpłynęli się. Ya-Bon puścił się za nimi w pogoń.
– Ale czego oni chcieli ode mnie? I jakim cudem pan się tu znalazł?
– Porozmawiamy o tym później, mamo Coralie. Najpierw pomówmy o pani. Gdzie panią zawieźć? Proszę, przejdźmy tutaj. Musi pani dojść do siebie i odpocząć.
Z pomocą jednego z żołnierzy zaprowadził ją do domu, z którego trzy kwadranse wcześniej wyszedł. Kobieta podporządkowała się jego woli. Weszli przez hol do salonu, w którym oficer zaraz pozapalał światła i w którym paliło się już na kominku.
– Proszę usiąść – powiedział.
Osunęła się na jedno z krzeseł. W tym czasie oficer wydawał polecenia.
– Ty, Poulard, idź po szklankę do salonu. Ty, Ribrac, po zimną wodę do kuchni... Chatelin, w szafce w biurze znajdziesz małą karafkę z rumem... Nie, nie, ona nie lubi przecież rumu... Więc...
– Więc tylko szklankę wody – powiedziała, uśmiechając się.
Blade policzki zaczęły nabierać kolorów. Usta stawały się na nowo czerwone, a na twarzy pojawił się pełen ufności uśmiech.
Ta twarz, pełna wdzięku, ciepła i niewinności, o bardzo subtelnych rysach, podkreślonych bladością cery, przypominała twarz dziecka, które wszystkiemu się dziwi i spogląda na świat szeroko otwartymi oczami. Od czasu do czasu jednak ciemne spojrzenie oczu i dwa czarne kawałki materiału, widoczne spod białego czepka, szczelnie okrywającego jej czoło, nadawały tej uroczej i delikatnej postaci wygląd osoby poważnej i zdecydowanej.
– O! – zawołał wesoło kapitan. – Po tej szklance wody już pani lepiej, nieprawdaż, panno Coralie?
– O wiele lepiej!
– To doskonale! Ale co za przeżycie! Co za historia! Trzeba będzie to wyjaśnić. A na razie złóżcie, chłopcy, wyrazy wdzięczności mamie Coralie. Który z was – kiedy ona opiekowała się wami, poprawiała poduszki, żeby waszym łepetynom było wygodniej – przypuszczał, że będzie się nią kiedyś sam opiekował? Że dzieciaki będą rozpieszczać swoją mamę?
Otoczyli ją ciasnym kręgiem – jednoręcy, kulawi, okaleczeni – wszyscy szczęśliwi, że znowu ją widzą. A ona ściskała im czule ręce.
– Jak tam, Ribrac, co z twoją nogą?
– Już nie boli, mamo Coralie.
– A twój bark, Vanitel?
– Żadnego śladu, mamo Coralie.
– A ty, Poulard? A ty, Jorisse?...
Zaczęło ogarniać ją wzruszenie, że znów ich widzi, traktowała ich przecież jak własne dzieci.
– Och, siostro Coralie, pani płacze! – wykrzyknął Belval. – Mamo, mamo, zawładnęła pani zupełnie naszymi sercami. Kiedy wychodziliśmy ze skóry, żeby nie wyć z bólu na stole tortur, widzieliśmy łzy, które spływały po pani policzkach. Mama Coralie płakała nad swoimi dziećmi! I wtedy jeszcze bardziej zaciskaliśmy zęby.
– A ja jeszcze bardziej płakałam, widząc, jak staracie się nie sprawić mi przykrości.
– I dzisiaj znowu pani zaczyna. Och, nie! Dosyć tego rozczulania się! Pani nas kocha. My panią kochamy. Nie ma co się rozczulać. No, mamo Coralie, prosimy o uśmiech... O, jest Ya-Bon, a Ya-Bon zawsze się śmieje...
Coralie wstała gwałtownie.
– Myślicie, że udało mu się złapać któregoś z tych mężczyzn?
– Jak to: czy myślimy? Powiedziałem Ya-Bon, żeby przyprowadził któregoś z nich za kołnierz, i z pewnością to zrobił. Jednego tylko się obawiam...
Wyszli do holu. Senegalczyk wchodził już po schodach. Prawą rękę zaciskał na karku jakiegoś mężczyzny, bezwładnego niczym kukła.
– Puść go! – rozkazał kapitan.
Ya-Bon rozluźnił uchwyt. Mężczyzna zwalił się na podłogę.
– Tego właśnie się bałem – szepnął oficer. – Ya-Bon ma tylko prawą rękę, ale jak nią chwyci za gardło, to cud, jeśli nie udusi ofiary. Szwaby wiedzą coś na ten temat.
Ya-Bon był typem kolosa o skórze koloru połyskującego węgla, kręconych włosach i kilku sterczących włoskach na brodzie. Pusty rękaw miał przyszyty do lewego ramienia munduru, na którym połyskiwały dwa medale. Odłamek strzaskał mu policzek i zmiażdżył część szczęki oraz połowę ust. Druga ich połowa otwierała się aż do ucha w upiornym grymasie. Zaskakujące było, że uszkodzona część twarzy, pozszywana, na ile się dało i pokryta przeszczepioną skórą, była nieruchoma. Przez to Ya-Bon nie był w stanie mówić. Wydawał jedynie serię nieartykułowanych dźwięków, wśród których można było wychwycić słowo „Ya-Bon”, jego przezwisko, które ciągle powtarzał. Powtórzył je ponownie z satysfakcją, patrząc to na ofiarę, to na swojego zwierzchnika niczym dobry pies myśliwski, który przyniósł upolowane zwierzę.
– W porządku – powiedział oficer – ale następnym razem bądź bardziej delikatny.
Pochylił się nad mężczyzną, obmacał go, a widząc, że tylko zemdlał, spytał siostrę:
– Zna go pani?
– Nie – odpowiedziała.
– Jest pani pewna? Nigdy pani nie widziała tej twarzy?
Była to szeroka twarz o czarnych, kręconych, natartych brylantyną włosach i siwiejących wąsach. Dobrze skrojone ciemnoniebieskie ubranie wskazywało na kogoś zamożnego.
– Nigdy... nigdy... – stwierdziła kobieta.
Kapitan przeszukał kieszenie schwytanego. Nic w nich nie znalazł.
– Dobrze – powiedział, podnosząc się. – Poczekamy, aż dojdzie do siebie, a później go przepytamy. Ya-Bon, zwiąż mu ręce i nogi i zostań tu, w holu. Wy, przyjaciele, wracajcie do siebie. Ja mam klucz. Pożegnajcie się z mamą i znikajcie.
Kiedy już wszyscy się pożegnali, wypchnął ich na zewnątrz. Potem zaprowadził Coralie do salonu i powiedział:
– A teraz musimy porozmawiać. Ale zanim wyjaśnimy kilka rzeczy, proszę mnie wysłuchać. To nie potrwa długo.
Usiedli przed kominkiem, na którym strzelał wesoło ogień. Patrice Belval podłożył poduszkę pod nogi mamy Coralie i zgasił lampkę, ponieważ miał wrażenie, że świeci jej w oczy. Upewniwszy się, że dziewczyna siedzi wygodnie, zaczął mówić:
– Jak pani wie, wyszedłem ze szpitala osiem dni temu. Mieszkam w Neuilly na bulwarze Maillot, w budynku przeznaczonym dla rekonwalescentów tego szpitala. Tam codziennie zmieniają mi opatrunki i tam również spędzam noce. Przez resztę dnia spaceruję, zwiedzam, jem posiłki w różnych miejscach i odwiedzam starych przyjaciół. Dziś czekałem na jednego z nich w pobliskiej restauracji. Niechcący podsłuchałem koniec czyjejś rozmowy... Muszę pani wyjaśnić, że sala tej restauracji przedzielona jest ścianką wysokości człowieka. Dzieli ona lokal na część kawiarnianą i restauracyjną. Po obu jej stronach ustawione są stoliki. W części restauracyjnej byłem tylko ja i dwaj mężczyźni. Siedzieli tyłem do mnie, więc nie mogłem widzieć ich twarzy. Prawdopodobnie byli przekonani, że oprócz nich na sali nie ma nikogo, rozmawiali więc na tyle głośno, że słyszałem ich rozmowę. Udało mi się zanotować kilka zdań...
Wyjął z kieszeni notes i kontynuował:
– Zdania, które zwróciły moją uwagę z przyczyn, które pani zaraz zrozumie, poprzedziła ostra kłótnia na temat znaków świetlnych, które dwa razy widoczne były nad Paryżem przed wojną. Był to rodzaj sygnału nocnego. Wtajemniczeni wiedzieli, że jest ważny i nie można go przeoczyć. Nic to pani nie mówi?
– Nie... Dlaczego miałoby mi to coś mówić?
– Zaraz pani zrozumie. Ach! Zapomniałem jeszcze powiedzieć, że moi rozmówcy mówili dobrą angielszczyzną, natomiast ich akcent oraz sposób wyrażania się skłaniają mnie do twierdzenia, że żaden z nich nie był rodowitym Anglikiem. Przytoczę pani dokładnie ich rozmowę:
„– Podsumowując: wszystko jest już ustalone. Będziecie tuż przed siódmą w umówionym miejscu.
– Tak jest, panie pułkowniku. Będziemy tam z pewnością. Auto będzie czekało.
– Dobrze, nie zapominajcie, że ta mała wychodzi ze szpitala o siódmej.
– Proszę się nie obawiać. Akcja musi się udać, tym bardziej że ona zawsze wraca tą samą trasą i przecina ulicę Pierre-Charon.
– I cały wasz plan jest dopracowany w szczegółach?
– Punkt po punkcie. Zatrzymamy ją na placu, przy rogu ulicy Chaillot. Nawet jeśli znaleźliby się tam przypadkiem jacyś przechodnie, wszystko odbędzie się tak szybko, że nikt nie zdąży zareagować.
– Jest pan pewien szofera?
– Jestem przekonany, że za pieniądze, jakie mu płacimy, możemy być go pewni.
– Świetnie. Ja będę czekał w uzgodnionym miejscu w samochodzie. Przerzuci mi pan małą. Od tego momentu będziemy panować nad sytuacją.
– A pan nad małą, pułkowniku. Sprawi to panu przyjemność, zwłaszcza że jest wyjątkowo ładna.
– Rzeczywiście wyjątkowo. Znam ją z widzenia od dawna, ale nigdy nie zostałem jej przedstawiony... Dlatego chciałbym, żeby sprawy potoczyły się tak, jak zaplanowałem.
– Trzeba się liczyć z płaczem, może krzykiem...
– Tym lepiej. Uwielbiam, kiedy nie ulega mi się łatwo... Kiedy jestem tym silniejszym...”
– Tu zaśmiał się grubiańsko – kończył relację Patrice. – Drugi mu zawtórował. Kiedy płacili rachunek, szybko wstałem i skierowałem się do drzwi prowadzących na bulwar. Ale tylko jeden z nich wyszedł tymi drzwiami. Był to mężczyzna z bujnymi wąsami, w szarym kapeluszu. Drugi natomiast opuścił lokal drzwiami prowadzącymi na sąsiadującą ulicę. Stała tam tylko jedna taksówka. Mężczyzna wsiadł do niej, więc musiałem zrezygnować z dalszego śledzenia go. Tylko że... tylko że... wiedziałem, że przecież pani wychodzi co wieczór ze szpitala właśnie o siódmej i wraca do siebie ulicą Pierre-Charon, więc, jak pani widzi... mogłem podejrzewać, że...
Belval zamilkł. Młoda kobieta zamyśliła się strapiona. Po chwili odezwała się.
– A dlaczego mnie pan nie uprzedził?
– Uprzedzić panią?! – zawołał. – A gdyby okazało się, że to nie o panią chodzi? Po co miałbym panią niepokoić? Gdyby to rzeczywiście o panią szło, po cóż miałbym panią ostrzegać? Gdyby się nie udało, pani wrogowie przygotowaliby inną zasadzkę. My, nie znając szczegółów, nie bylibyśmy w stanie zareagować odpowiednio. Nie, lepiej było poczekać. Zwerbowałem całą bandę pani dawnych podopiecznych, którzy chodzą na opatrunki do szpitala, a ponieważ przyjaciel, z którym byłem umówiony, mieszka właśnie na tym placu, poprosiłem go o udostępnienie mi swojego mieszkania między szóstą i dziewiątą wieczorem. Teraz, kiedy zna pani całą historię tak samo jak ja, co pani o tym sądzi, mamo Coralie?
Wyciągnęła do niego rękę.
– Sądzę, że uratował mnie pan od jakiegoś niebezpieczeństwa, o którym nie mam pojęcia i które wygląda groźnie. Jestem panu niezmiernie wdzięczna.
– Och, nie! Proszę mi nie dziękować. To, że mi się udało, sprawiło mi wielką satysfakcję. Więc proszę mi nie być wdzięczną, lecz powiedzieć, co pani o tym sądzi.
Nie wahając się, odpowiedziała zdecydowanie:
– Nie mam najmniejszego pojęcia. Żadne słowo, żaden incydent, o którym mi pan opowiedział, nie przywodzi mi na myśl czegokolwiek, co mogłoby panu pomóc.
– Nie ma pani wrogo do siebie nastawionych osób?
– Osobiście nie.
– A ten mężczyzna, który zlecił pani porwanie i twierdzi, że panią dobrze zna?
Trochę się zarumieniła i odparła:
– Każda kobieta spotyka w swoim życiu mężczyzn, którzy ją adorują w bardziej lub mniej widoczny sposób. Nie potrafię powiedzieć, kto to mógł być.
Kapitan milczał dłuższą chwilę, po czym powiedział:
– Wygląda na to, że jedyne informacje, jakimi będziemy dysponowali, to te, które uda nam się wydobyć od więźnia. Jeśli będzie odmawiał zeznań, tym gorzej dla niego. Oddam go w ręce policji, a tam już będą wiedzieli, jak wyjaśnić tę sprawę.
Młoda kobieta zadrżała.
– Policji?
– Oczywiście. A co, pani zdaniem, miałbym zrobić z tym człowiekiem? To nie należy do mnie. To należy do policji.
– Ależ nie! Nie! – krzyknęła zdecydowanie. – Za żadną cenę! Zaczęliby interesować się moim życiem!... Byłyby dochodzenia!... Moje nazwisko byłoby powiązane z tymi wypadkami!...
– Coralie, przecież ja nie mogę...
– Ach, bardzo pana proszę, błagam, niech pan coś wymyśli, byle tylko o mnie nic nie mówiono! Nie chcę, żeby o mnie mówiono!
Kapitan przyjrzał jej się, zaskoczony, że ta wiadomość tak nią poruszyła, i powiedział:
– Nikt nie będzie o pani mówił, mamo Coralie, zapewniam panią.
– A co się stanie z tym mężczyzną?
– Mój Boże! – powiedział, śmiejąc się. – Najpierw spytam go uprzejmie, czy będzie odpowiadał na moje pytania, później podziękuję mu za uwagę, którą pani poświęcał, a na końcu poproszę, żeby zostawił panią w spokoju...
Wstał z krzesła.
– Chciałaby go pani zobaczyć, mamo Coralie?
– Nie – powiedziała. – Jestem taka zmęczona... Jeśli pan mnie nie potrzebuje, proszę go przesłuchać samemu. A mnie opowiedzieć o wszystkim później...
Wyglądała na wyczerpaną. Emocje minionego wieczoru nałożyły się na zmęczenie, wynikające z ciężkiej pracy pielęgniarki. Kapitan nie nalegał i zaraz wyszedł. Usłyszała, jak mówi:
– No, Ya-Bon, jak ci upłynęła warta? Nic nowego się nie wydarzyło? A co z więźniem? Zaczyna już oddychać? Aj, no tak, Ya-Bon miewa czasami ciężką rękę... Halo, co się dzieje? Pan nie odpowiada... Co się dzieje? On się nie rusza... Do diaska, wygląda na to, że...
Krzyknął. Coralie wybiegła do holu. Tu natknęła się na kapitana, który próbował zagrodzić jej drogę i który głośno powiedział:
– Proszę nie podchodzić. To niczego nie zmieni.
– Ależ pan jest ranny! – krzyknęła.
– Ja?
– Ma pan krew na mankiecie...
– Rzeczywiście, ale to nic groźnego. Pobrudziłem się krwią tego mężczyzny.
– To znaczy, że jest ranny?
– Tak, krwawi z ust. Może mu pękło jakieś naczynie...
– Jak to? Chyba Ya-Bon nie ścisnął go za gardło aż tak...
– To nie wina Ya-Bona.
– A czyja w takim razie?
– Wspólników.
– To znaczy, że... wrócili?
– Tak. I udusili go.
– Udusili go?! Ależ to niemożliwe!
Udało jej się wyminąć kapitana i zbliżyć się do więźnia. Nie ruszał się. Miał trupio bladą twarz. Jego szyję oplątywał cieniutki sznureczek, upleciony z czerwonego jedwabiu, zakończony klamerkami na obu końcach.2.
PRAWA RĘKA I LEWA NOGA
– Cóż za łajdak ze mnie, mamo Coralie! – zawołał Patrice Belval. Zaprowadził kobietę do salonu, przepytawszy uprzednio Ya-Bona. – Proszę zapamiętać nazwisko, które miał wygrawerowane na zegarku: Mustafa Rowalajoff, tak się ten łotr nazywał.
Wypowiedział te słowa radosnym tonem, w którym nie było już cienia emocji. Chodząc tam i z powrotem po pokoju, mówił dalej:
– Widzieliśmy już tyle nieszczęść i tylu zabitych żołnierzy, że nie opłakujmy, mamo Coralie, śmierci Mustafy Rowalajoffa, uduszonego przez swoich wspólników. Żadnej mowy pożegnalnej, dobrze? Ya-Bon wziął go pod pachę i, korzystając z chwili, kiedy na placu nie było żywego ducha, zataszczył na ulicę Batignoles. Wykonał mój rozkaz – przerzucił go przez parkan ogrodu, należącego do muzeum Galliera. Ogrodzenie jest bardzo wysokie, ale to nie problem dla Ya-Bona. W ten sposób sprawa została zamknięta. Nikt nie będzie się już panią interesował. Należy mi się za to podziękowanie, nieprawdaż? – roześmiał się. – Podziękowanie, nie pochwały. Bo, do diabła, okazałem się nie najlepszym strażnikiem! Z jaką zręcznością mi go gwizdnęli sprzed nosa! Jak mogłem nie przewidzieć, że drugi napastnik, mężczyzna w szarym kapeluszu, wróci do samochodu po wspólnika i razem przyjdą z pomocą towarzyszowi? No i przyszli. Podczas gdy my rozmawialiśmy, oni wyważyli służbowe drzwi, przeszli przez kuchnię, doszli do następnych drzwi, oddzielających biuro od holu, uchylili je. Tuż pod ich nosem na kanapie leżał ich towarzysz niedoli, wciąż nieprzytomny i w dodatku solidnie związany. Co mieli robić? Nie mogli wynieść go z pokoju, nie budząc czujności Ya-Bona. A przecież, jeśliby go nie uwolnili, zacząłby mówić i wydałby wspólników, a przy okazji zniweczył tak misternie przygotowany plan. Więc jakie mieli wyjście? Jeden z jego współtowarzyszy nachylił się niepostrzeżenie i owinął mu szyję plecionką. Szyję, którą Ya-Bon zdążył już nieźle nadwerężyć. Wsunął jedną sprzączkę w drugą i zaczął powoli, bardzo powoli zaciskać pętlę. Żadnego hałasu. Żadnego westchnięcia. Wszystko w absolutnej ciszy. Przyszli, zabili, odeszli. Do widzenia. Zadanie zostało wykonane – kumpel nie powie już ani słowa...
Kapitan ożywiał się coraz bardziej.