Arsène Lupin. Zwierzenia Arsène'a Lupina - ebook
Arsène Lupin. Zwierzenia Arsène'a Lupina - ebook
Dżentelmen i włamywacz w jednym? Taki właśnie jest Arsène Lupin! To na podstawie książkowej serii o szarmanckim złodziejaszku powstał hit Netflixa "Lupin".
Tym razem przedstawiamy odświeżoną i uwspółcześnioną wersję przygód Arsène’a Lupina. Przygotuj się na jeszcze więcej przyjemności z lektury!
Zbiór opowiadań o przygodach Arsène’a Lupina, słynnego dżentelmena-włamywacza. W książce znajdziemy zarówno historie z początków jego działalności, jak i późniejsze perypetie. Nie zawsze plan, który obmyśli Lupin, okaże się niezawodny. Czasem za sukcesem stanie ślepy los.
Idealny dla fanów Sherlocka Holmesa Arthura Conana Doyle'a!
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-268-0806-3 |
Rozmiar pliku: | 263 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Lupin, opowiedz mi coś o sobie!
– Cóż ci mogę opowiedzieć? Historię mojego życia znają już wszyscy – odparł Lupin, który drzemał, leżąc na kanapie w moim gabinecie.
– Nieprawda, nikt jej nie zna! – zaprotestowałem. – Ludzie dowiadują się czasem z twoich listów publikowanych w dziennikach, że byłeś wmieszany w jakąś aferę albo że jakaś tajemnicza historia została wyjaśniona dzięki twojej interwencji. Ale jaką ty w tym wszystkim grałeś rolę, jakie było tło całej sprawy i jej rozwiązanie, tego nie wie nikt.
– Och, to wszystko mało interesujące głupstwa.
– Mało interesujące? A ten twój prezent czterdziestu tysięcy franków dla żony Mikołaja Dugrivala? A odkrycie tej zawiłej tajemnicy trzech obrazów…?
– Rzeczywiście, oryginalna tajemnica – odrzekł Lupin. – Mógłbyś zatytułować tę historię: _Znak cienia._
– A twoje intrygi miłosne i zdobycze na tym polu? A tajemnica tych wszystkich dobrych uczynków? Wszystkie te historie, o których mi nieraz dyskretnie wspominałeś, dając im interesujące tytuły: _Obrączka ślubna_, _Śmierć czyha_… itp. Tyle ciekawych, a nieznanych zupełnie opowieści! No, dalej, śmiało!
Było to w tym czasie, gdy Lupin był już znany, ale ograniczał się jeszcze do drobniejszych spraw i stosunkowo skromnych zysków, popełniając tak po prostu z dnia na dzień dobre i złe uczynki, po części z dyletantyzmu, a po części z nawyku, czerpiąc z tego pewnego rodzaju przyjemność i zadowolenie.
Widząc, że uparcie milczy, próbowałem jeszcze raz go namówić:
– No, Lupin, bardzo cię proszę!
Ku mojemu zdumieniu odezwał się niespodzianie:
– Mój drogi, weź długopis i kawałek papieru.
Posłuchałem go ochoczo, przekonany, że zacznie mi dyktować swe wspomnienia, które umiał tak barwnie i żywo opowiadać, a które, niestety, tyle tracą na wartości, gdy je następnie spisuję, obciążając je balastem obszernych, nudnych objaśnień i uzupełnień.
– Jesteś gotowy? – spytał.
– Tak.
– Pisz zatem: 27–1–23–6–16.
– Co? Jak to?
– Pisz, mówię.
Siedział na kanapie z oczami zwróconymi ku otwartemu oknu, skręcając papierosa.
Dyktował mi dalej:
– 17–11.
I znów po chwili:
– 27–3–26–23–17–11–18.
Czyżby zwariował? Przyjrzałem mu się uważnie i zauważyłem, że jego spojrzenie, dotychczas zupełnie obojętne, zmieniło się nagle. Oczy mu się ożywiły, zdawały się obserwować uważnie gdzieś w oddali coś niesłychanie interesującego.
Dyktował mi dalej, z krótkimi przerwami po każdej liczbie:
– 21–26–27–26–13–18–25–1–4.
Przez okno widać było tylko szmat jasnego nieba i fasadę starego domu po przeciwległej stronie ulicy. Okiennice były tam pozamykane jak zwykle; wszystko wyglądało dokładnie tak samo, jak co dzień od lat…
– 24–17–11–12–1–4.
I nagle zrozumiałem… a przynajmniej zdawało mi się, że rozumiem. Bo i nie przypuszczałem, aby Lupin, człowiek tak rozsądny, chciał tracić czas na podobne zabawy. A jednak nie było wątpliwości: to, co Lupin liczył, były to przelotne, przerywane refleksy słonecznego światła, odbijające się na fasadzie owego starego domu na wysokości drugiego piętra!
– 1–23–23 – dyktował mi Lupin.
Światełko zgasło, po chwili znów zabłysło – i znów zniknęło.
Instynktownie obserwowałem je i rzekłem głośno:
– Aha, zrozumiałeś nareszcie? – Lupin uśmiechnął się drwiąco. Podszedł ku oknu i wychylił się, jakby chciał zdać sobie dokładnie sprawę, z którego punktu owe refleksy świetlne wychodziły. Potem wrócił na kanape i kładąc się na niej wygodnie, odezwał się:
– No, teraz na ciebie kolej. Licz dalej.
Posłuchałem bez wahania, czując, że Lupin musi to robić nie bez powodu. Zresztą wyznam szczerze, że zainteresowały mnie te pojawiające się w regularnych odstępach czasu i znów znikające refleksy słoneczne, niby tajemnicze sygnały jakiejś latarni morskiej.
Musiały one wychodzić z któregoś domu po tej samej stronie ulicy, gdzie ja mieszkałem, gdyż słońce wówczas padało ukośnie do okien mojego mieszkania. Wyglądało to tak, jakby ktoś z pomocą małego lusterka rzucał umyślnie odbicie słońca na ścianę starego domu naprzeciwko.
– Jakiś dzieciak bawi się lusterkiem – zauważyłem po chwili, nieco poirytowany, że tracę czas na takie głupstwa.
– Nic nie szkodzi… Notuj dalej!
Notowałem więc… Liczyłem te przelotne odbłyski słońca, które zjawiały się z prawdziwie matematyczną regularnością.
– No i co dalej? – spytał Lupin po paru minutach zupełnej ciszy.
– Zdaje mi się, że to już koniec… Od kilku minut nic więcej się nie pojawia.
Czekaliśmy jeszcze chwilę, ale na próżno. Próbowałem zażartować:
– Coś mi się zdaje, że straciliśmy czas na darmo. Te kilkanaście cyfr na papierze to chyba niezbyt imponująca zdobycz!
Lupin, nie ruszając się z kanapy, odezwał się:
– Mój drogi, bądź tak dobry i spróbuj te wszystkie liczby zastąpić odpowiednimi literami alfabetu, licząc w kolejności: A – 1, B – 2, C – 3 itd.
– Przecież to głupie!
– Zupełnie głupie, przyznaję. Ale człowiek robi tyle rozmaitych idiotycznych rzeczy w życiu… Jedna mniej czy więcej…
Zabrałem się więc do tej bezsensownej roboty i zacząłem wynotowywać odpowiednie litery: Z – A – T – E – M… Przerwałem, szczerze zdziwiony:
– Powstało całe słowo!
– Idźmy zatem dalej – odparł Lupin spokojnie. Wziąłem się więc dalej do pracy i kolejno odcyfrowywałem całe słowa, jedno po drugim. Ku mojemu zdziwieniu utworzyło się w ten sposób całe zdanie.
– Gotowe? – zagadnął mnie Lupin po chwili.
– Gotowe… Choć jest tam parę błędów.
– Nie zwracaj na to uwagi, to drobnostka… Może przeczytasz?
Odczytałem mu całe to niedokończone zdanie, które tu powtarzam dokładnie w tej formie, w jakiej je odtworzyłem:
Zatem ni trzeba zbytnio ryzykować, unikać attaku, bezpłodej walka, bo…
Roześmiałem się głośno.
– A to prawdziwie sensacyjne rewelacje. Przyznasz chyba sam, kochany, że te mądre i głębokie wskazówki i rady niewiele nas mogą nauczyć!
Lupin milczał; zerwał się z kanapy i ujął w ręce kartkę.
Pamiętam, że akurat w tej chwili rzuciłem okiem na zegar – była godzina 5:18.
Lupin stał, trzymając papier w ręku, a na jego twarzy malowały się tysiące sprzecznych uczuć. Ale po dwóch głębokich bruzdach na czole poznałem, że pracuje całym wysiłkiem myśli i inteligencji. Upłynęła długa chwila w kompletnej ciszy. Wreszcie Lupin położył na stole ten papier…
– Dzieciństwo! – szepnął lekceważąco.
Zegar wybił właśnie wpół do szóstej.
– Jak to? Znalazłeś już rozwiązanie! – krzyknąłem zdziwiony. – W ciągu dwunastu minut?
Przeszedł się parę razy po pokoju i zapalił papierosa.
– Mój drogi – zwrócił się do mnie – bądź tak dobry połączyć się telefonicznie z baronem Repsteinem i uprzedzić go, że zjawię się u niego dziś o dziesiątej wieczorem.
– Baronem Repsteinem? – powtórzyłem niedowierzająco. – Mężem tej słynnej baronowej?
– Tak jest.
– Mówisz serio?
– Zupełnie serio.
Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Mimo wszystko jednak wyszukałem w książce telefonicznej potrzebny numer i ująłem słuchawkę. Ale Lupin chwycił mnie za ramię.
– Nie, daj jednak spokój…! Lepiej go nie uprzedzać… Jest tu coś ciekawszego i dziwnego… co mnie intryguje… Czemu to zdanie jest niedokończone… Czemu nie jest dokończone, do licha…?
Stał z oczami utkwionymi w kartkę. Nagle chwycił kapelusz i laskę.
– Chodźmy! – rzucił. – Zdaje mi się, że potrzebna jest natychmiastowa interwencja i rozwiązanie… I mam przekonanie, że się nie mylę.
– Czyżbyś wiedział już coś ważnego?
– Na razie nic.
Kiedy schodziliśmy po schodach, ujął mnie pod ramię i zaczął mówić:
– Wiem tylko to, co wszyscy wiedzą. Baron Repstein, wybitny sportowiec, człowiek bogaty, właściciel słynnej klaczy wyścigowej Etna, która tego roku zdobyła pierwszą nagrodę na wyścigach w Epsom i Longchamp… Małżonek słynnej pani baronowej o złotych włosach, znanej w całym Paryżu ze swych strojów i ekstrawagancji – która uciekła przed dwoma tygodniami, zabierając z kasy małżonka ładną sumkę trzech milionów franków i cały magazyn diamentów, pereł i biżuterii, które księżniczka de Berny powierzyła baronowej i o których sprzedaży z nią rozmawiała. Od dwóch tygodni policja w całej Europie tropi panią baronową, która po drodze rozrzuca klejnoty i pieniądze na prawo i na lewo. Co chwila, już-już, mają ją aresztować. Dopiero przedwczoraj, w Belgii, nasz nieoceniony inspektor Ganimard wytropił w jednym z wielkich hoteli pewną obcą damę, przeciw której zebrał niesłychanie obciążające dowody. Jednak po bliższym zbadaniu całej sprawy okazało się, że nie była to baronowa, tylko niejaka Nelly Darbel, znana prostytutka. A baronowa przepadła jak kamień w wodę! Baron Repstein wyznaczył nagrodę sto tysięcy franków za odnalezienie żony; pieniądze zdeponował u notariusza. A żeby wynagrodzić księżniczce de Berny poniesioną szkodę, baron sprzedaje całą swoją stajnię wyścigową, swój pałacyk przy bulwarze Hausmana i swoją posiadłość w Roguencourt.
– O ile dobrze słyszałem i czytałem w dziennikach, jutro księżniczka de Berny ma otrzymać pełne odszkodowanie w gotówce za utracone klejnoty – dodałem. Ale, prawdę mówiąc, nie rozumiem, jaki może być związek między całą tą historią a owym zagadkowym zdaniem…
Lupin nie raczył odpowiedzieć.
Wyszliśmy tymczasem na ulicę; uszliśmy już jakieś 150 do 200 metrów, kiedy Lupin zszedł z chodnika na środek ulicy i zaczął uważnie obserwować pewną starą, dużą kamienicę, w której musiało mieszkać dużo lokatorów.
– Wedle moich obliczeń – zauważył – sygnały świetlne były wysyłane właśnie z tego domu… Zapewne z tego tam okna, które jest otwarte.
– Na trzecim piętrze?
– Właśnie.
Weszliśmy do bramy; w sieni Lupin zagadnął od razu żonę portiera:
– Proszę pani, czy któryś z lokatorów tego domu nie jest zna przypadkiem barona Repsteina?
– Ależ owszem, proszę pana – odparła skwapliwie kobieta. – Mieszka tu przecież pan Lavernoux, sekretarz i pracownik administracyjny pana barona.
– A można z nim porozmawiać?
– Porozmawiać z nim? On, biedaczysko, jest bardzo chory.
– Chory?
– A jakże… już od dwóch tygodni… od tej historii z panią baronową. Na drugi dzień dostał gorączki i położył się do łóżka.
– Ale przecież chyba wstaje?
– Tego to ja już nie wiem, proszę pana.
– Jak to, pani nie wie?
– A nie. Doktor nie pozwala wchodzić do jego pokoju. Zabrał mi nawet klucz.
– Kto zabrał?
– Doktor. On sam przychodzi do niego parę razy dziennie, opiekuje się nim. Kwadrans temu tu był… Taki stary zgarbiony staruszek w okularach, z siwą brodą… A dokąd pan idzie, proszę pana?
– Idę do niego, proszę mnie poprowadzić – odparł Lupin już na schodach. – To na trzecim piętrze, z lewej strony?
– Ale, proszę pana – lamentowała dozorczyni – przecież tam nie wolno wchodzić. I nawet nie mam klucza, bo pan doktor…
Znaleźliśmy się wkrótce na trzecim piętrze razem z dozorczynią. Lupin wydobył z kieszeni pewien mały instrument i mimo protestów dozorczyni wsunął go do zamka. Drzwi się otworzyły od razu – weszliśmy do środka. Znaleźliśmy się w ciemnym przedpokoju, w głębi przez uchylone drzwi przeciskała się smuga światła. Lupin podszedł gwałtownie do tych drzwi, otworzył je szeroko i już na progu wykrzyknął:
– Ach, za późno! Do pioruna!
Dozorczyni upadła na kolana bliska omdlenia.
Wszedłem i ja do pokoju i spostrzegłem leżącego tam na dywanie jakiegoś mężczyznę, prawie zupełnie rozebranego, z podkurczonymi nogami. Twarz miał bladą, chudą, kościstą, w oczach malowała się zgroza, usta wykrzywione były jakimś strasznym skurczem.
– Nie żyje – oświadczył Lupin po obejrzeniu leżącego.
– Przecież nie widać żadnej rany ani śladów krwi – zauważyłem.
– Owszem, są – odpowiedział Lupin, odchylając mu na piersiach koszulę i wskazując kilka kropel krwi. – Ktoś musiał go jedną ręką ścisnąć gwałtownie za gardło, a drugą ukłuć w samo serce. Mówię ukłuć, bo naprawdę ranka jest ledwo widoczna – jakby od ukłucia długą, ostrą igłą.
Rozejrzał się uważnie po podłodze w pokoju, nie znalazł jednak nic ciekawego, tylko małe kieszonkowe lusterko, za pomocą którego Lavernoux puszczał niedawno sygnały świetlne.
Dozorczyni zaczęła lamentować i wołać ratunku. Lupin rzucił się ku niej gwałtownie.
– Cicho! Ani słówka…! Później będzie na to czas…! Niech mnie pani słucha i odpowiada na pytania – to obecnie najważniejsze. Pan Lavernoux miał jakiegoś dobrego przyjaciela na tej samej ulicy, prawda? Mieszkał z tej samej strony ulicy, tak?
– Tak.
– Spotykali się wieczorami w kawiarni, pożyczali sobie wzajemnie gazety i czasopisma?
– Tak.
– Jak się nazywa ten przyjaciel?
– Dulatre.
– Gdzie mieszka?
– Przy tej ulicy, numer 92.
– Jeszcze jedno: czy ten stary siwy doktor w okularach, o którym pani mówiła, przychodził tu od dawna?
– Nie, nie znałam go przedtem. Pierwszy raz przyszedł tego wieczora, kiedy pan Lavernoux zachorował.
Lupin nie pytał o nic więcej, zbiegł po schodach na ulicę, skręciliśmy na prawo, tak że przechodziliśmy znów koło mojego mieszkania. Zatrzymał się cztery domy dalej, przed numerem 92. Był to niski domek, którego parter był zajęty przez duży skład wina. Jego właściciel stał właśnie przed wejściem, paląc fajkę. Lupin zaczepił go, pytając, czy pan Dulatre jest w domu.
– Nie, proszę pana – odparł kupiec. – Wyjechał z pół godziny temu… Wydawał się jakiś zdenerwowany… Pojechał taksówką, co mu się rzadko zdarza.
– A nie wie pan przypadkiem…
– Dokąd pojechał? Mój Boże, nie ma w tym żadnej tajemnicy. Tak głośno rzucił adres szoferowi! „Do prefektury policji!” – powiedział.
Lupin już miał zamiar skinąć na przejeżdżającą taksówkę, ale się zamyślił.
– To nic – szepnął – i tak go już nie dogonią!
Spytał jeszcze kupca, czy po odjeździe pana Dulatre’a nikt tu nie przyszedł.
– Owszem – jakiś starszy jegomość z siwą brodą, w okularach. Dzwonił do mieszkania pana Dulatre’a i odszedł z niczym.
– Bardzo panu dziękuję za informację – odrzekł Lupin na odchodnym. Szedł pomału, zamyślony, nie odzywając się do mnie ani słowem. Widać było, że całe zagadnienie było trudne do rozszyfrowania i że Lupin niezbyt pewnie orientował się jeszcze w sytuacji.
Sam mi to zresztą wyznał po chwili:
– Tego rodzaju sprawy wymagają raczej intuicji niż rozwagi. Ale to sprawa diabelnie ciężka – warto się nią zająć.
Doszliśmy do bulwarów; Lupin wszedł do spotkanej na drodze czytelni i przeglądał bardzo uważnie i skrupulatnie gazety z ostatnich dwóch tygodni. Od czasu do czasu mówił półgłosem:
– Tak… Tak… wprawdzie jest to tylko hipoteza, ale daje ona wyjaśnienie na to wszystko… A skoro znajduję w niej wyjaśnienie na każde pytanie, zatem nie może być daleka od prawdy.
Tymczasem nadszedł wieczór; zjedliśmy kolację w małej restauracji i zauważyłem, że Lupin stopniowo ożywiał się coraz bardziej, nabierał humoru i fantazji. Kiedy wyszliśmy na bulwary, kierując się w stronę pałacyku barona Repsteina, miałem już przed sobą Lupina zdecydowanego na wszystko, gotowego do czynu i walki.
Zwolniliśmy kroku, nie dochodząc do ulicy de Courcelles. Pałacyk barona, ładny trzypiętrowy budynek o fasadzie przystrojonej w kariatydy i zgrabne kolumny, leżał z lewej strony, między ulicą de Courcelles a przedmieściem Saint Honoré.
– Stój! – krzyknął nagle Lupin.
– Co takiego?
– Jeszcze jeden dowód na potwierdzenie mojej hipotezy!
– Jaki dowód? Nic nie widzę.
– Ale ja widzę… To wystarczy.
Podniósł do góry kołnierz marynarki, zagiął ku dołowi rondo kapelusza i mówił:
– Psiakrew, to będzie ciężka walka! Idź do domu spać, mój drogi… Jutro opowiem ci całą moją wyprawę… o ile wyjdę z niej cało.
– Co ty mówisz?
– Tak, tak, ryzykuję bardzo dużo. Po pierwsze, że mnie zaaresztują, ale to nieważne. Po drugie – własną głowę, co już więcej znaczy. Ale…
Chwycił mnie gwałtownie za ramię.
– Ale… ryzykuję coś innego jeszcze: oto mogę zarobić dwa miliony! A niech tylko zdobędę pierwsze dwa miliony, a zobaczycie, co potrafię z nimi zrobić! No, dobranoc! A gdybyś mnie już więcej nie zobaczył…
Deklamował z udanym patosem:
Zasadź mi brzozę na mym grobie
Lubię jej liści szept rozwianych…
Odszedłem spiesznie. Trzy minuty później – opowiadam to wszystko tak, jak mi to Lupin nazajutrz sam opowiedział – no więc trzy minuty później Lupin dzwonił do bramy pałacyku barona Repsteina.
– Czy pan baron jest w domu?
– Jest – odparł lokaj, obserwując podejrzliwie niezwykłego przybysza – ale pan baron o tej godzinie nie przyjmuje nikogo.
– Czy pan baron wie już o zamordowaniu jego pracownika, pana Lavernoux?
– Oczywiście!
– Zatem proszę powiedzieć panu baronowi, że przychodzę właśnie w tej sprawie i że nie ma chwili do stracenia.
– Antoni, proszę wprowadzić tego pana – odezwał się nagle głos z góry.
Lokaj wprowadził Lupina na pierwsze piętro. W uchylonych drzwiach stał jakiś pan, którego Lupin poznał od razu, widział bowiem już kilkakrotnie fotografię barona Repsteina, małżonka głośnej pani baronowej i właściciela słynnej klaczy wyścigowej Etna.
Był to barczysty, wysoki mężczyzna o miłym i sympatycznym wyrazie twarzy. Ubrany był w elegancki brązowy garnitur, a w krawat miał wpiętą śliczną perłę, zdaniem Lupina, bardzo cenną.
Wprowadził Lupina do swego gabinetu, obszernego pokoju o trzech oknach, elegancko umeblowanego. Stało tam biurko amerykańskie, szafy biblioteczne i duża kasa ognioodporna. Gdy tylko się tam znaleźli, zwrócił się gorączkowo do Lupina:
– Ma pan jakieś informacje?
– Tak, panie baronie.
– Odnośnie do zamordowania tego biedaka Lavernoux?
– Tak… i odnośnie do pani baronowej.
– Czyżby? Mów pan, prędko, błagam pana…
Podsunął mu krzesło. Lupin usiadł i zaczął mówić:
– Panie baronie, sprawa jest bardzo poważna. Będę się streszczał.
– Do rzeczy, panie, do rzeczy.
– Zatem powiem krótko, bez żadnych wstępów, o co chodzi. Lavernoux, który od dwóch tygodni był trzymany przez swego lekarza w pewnego rodzaju areszcie, telegrafował – że się tak wyrażę – za pomocą sygnałów pewne informacje, które sobie częściowo zdołałem wynotować, a które naprowadziły mnie na trop tej całej sprawy. W trakcie telegrafowania został znienacka zaskoczony i zamordowany.
– Przez kogo? Na Boga, przez kogo?
– Przez swego lekarza.
– Jak on się nazywa?
– Nie wiem. Ale jeden z przyjaciół zamordowanego, niejaki pan Dulatre, ten właśnie, z którym Lavernoux porozumiewał się za pomocą sygnałów, musi to wiedzieć. Musi też znać dokładnie i w całości te informacje, bo nie czekając na to, co dalej będzie, wskoczył do samochodu i pojechał prosto do prefektury policji.
– Dlaczego? Po co? I co z tego ostatecznie wynikło?
– Co wynikło? To, że pański pałacyk, panie baronie, jest pilnie strzeżony przez policję; dwunastu agentów spaceruje pod oknami. A gdy tylko wzejdzie słońce, wkroczą do pańskiego domu w imię prawa i zaaresztują zbrodniarza.
– Zatem morderca pana Lavernoux ukrywa się w moim domu? Czyżby ktoś z mojej służby…? Choć nie, mówił pan o jakimś lekarzu…
– Pozwolę sobie zwrócić pańską uwagę, panie baronie, na fakt, że pan Dulatre, jadąc na policję, nie wiedział jeszcze zupełnie o zamordowaniu jego przyjaciela pana Lavernoux. Jechał tam w innej sprawie…
– W jakiej sprawie?
– W sprawie zniknięcia pani baronowej. Dzięki informacjom pana Lavernoux znalazł wyjaśnienie tej sprawy.
– Co pan mówi? Zatem odnaleziono baronową? Gdzie ona jest? I co się stało z pieniędzmi, które mi zabrała?
Baron Repstein był widocznie silnie wzburzony. Zerwał się z krzesła i podszedł do Lupina.
– No, niech pan mówi, chcę wiedzieć wszystko! Nie mogę dłużej czekać!
Lupin odparł powoli, z wahaniem:
– Widzi pan… panie baronie… trudno mi to będzie wyjaśnić, bo nasze punkty widzenia są diametralnie sprzeczne…
– Nic nie rozumiem!
– A jednak musi pan rozumieć, panie baronie! Mówi się (powtarzam to, co wyczytałem w dziennikach), że pani baronowa była wtajemniczona we wszystkie pańskie interesy, że mogła swobodnie otworzyć nie tylko tę oto kasę, ale również pańską skrytkę w Crédit Lyonnais, gdzie umieszczał pan wszystkie kosztowności.
– Tak jest.
– Otóż przed dwoma tygodniami, pewnego wieczora, gdy był pan w klubie, baronowa, po zrealizowaniu po kryjomu wszystkich pańskich papierów wartościowych, miała wyjść z tego pałacyku, unosząc ze sobą w torbie podróżnej pańskie pieniądze i wszystkie kosztowności księżniczki de Berny.
– Tak jest.
– I wtedy zniknęła?
– Tak jest.
– No więc jest bardzo prosty, lecz ważny powód tego zniknięcia.
– Jaki powód?
– Taki, że baronowa Repstein została zamordowana.
– Zamordowana…? Baronowa…? Czy pan oszalał?
– Tak jest, zamordowana! I to prawdopodobnie tego właśnie wieczora.
– Pan chyba oszalał?! Jak baronowa mogła zostać zamordowana, skoro policja jest na jej tropie, depcze jej niemal po piętach?
– Policja podąża za fałszywym tropem… zupełnie innej kobiety.
– Jakiej kobiety?
– Wspólniczki mordercy.
– A kto jest tym mordercą?
– Ten sam człowiek, który wiedząc o tym, że Lavernoux odkrył całą tajemnicę tej zbrodni, trzymając go przez dwa tygodnie w zamknięciu, terroryzował go i groźbami zmuszał do milczenia. Ten sam, który nie wahał się zamordować go bez litości z chwilą odkrycia, że Lavernoux próbuje porozumiewać się ze swym przyjacielem!
– W takim razie to ten lekarz?
– Tak.
– Jak on się nazywa? Kim jest ten szatański zbrodniarz, tajemniczy, nieuchwytny, którego nikt nawet nie podejrzewa?
– Nie domyśla się pan?
– Nie.
– A chciałby pan wiedzieć?
– Czy chciałbym? Pan się jeszcze pyta? Mów, pan, wreszcie…! Kto to, gdzie się ukrywa? Wie pan, gdzie on jest?
– Wiem.
– Tu, w tym pałacu?
– Właśnie!
– I to jego policja poszukuje?
– Tak jest.
– Kto to zatem?
– Pan!
– Ja…?
Nie upłynęło jeszcze dziesięć minut od chwili wejścia Lupina do pałacu, a już pojedynek się rozpoczął. Oskarżenie było rzucone baronowi w twarz, jasno, brutalnie, jednoznacznie.
Lupin mówił dalej:
– Tak jest, pan sam przyprawił sobie fałszywą brodę i nałożył dla niepoznaki okulary, udając poważnego staruszka. Pan sam, baronie Repstein. Bo gdyby przyjąć, że to nie pan ułożył cały ten piekielny plan, sprawa przedstawiałaby się po prostu jako nierozwiązalna zagadka. Natomiast jeżeli wyjdziemy z tego założenia, że pan jest tym zbrodniarzem, że pan zamordował swą żonę, by się jej pozbyć i przepuszczać majątek z inną kobietą, że pan zabił pana Lavernoux, aby pozbyć się jedynego groźnego świadka, wtedy od razu wszystko się wyjaśnia.
Baron, który stał pochylony ku Lupinowi, słuchając uważnie każdego jego słowa, wyprostował się i patrzył na niego jak na wariata. Gdy Lupin skończył mówić, baron cofnął się o parę kroków, otworzył usta, jakby chciał coś odpowiedzieć, ale się rozmyślił… Podszedł do kominka i nacisnął dzwonek.
Lupin ani drgnął, stał spokojnie, lekko uśmiechnięty. Kiedy lokaj stanął w drzwiach, baron zwrócił się do niego:
– Możesz iść spać, Antoni. Ja sam pana wyprowadzę.
– Czy mam pogasić światła?
– Tak, tylko zostaw to w przedpokoju.
Po wyjściu lokaja baron podszedł szybko do biurka, wyjął stamtąd rewolwer, wsadził go sobie do kieszeni i wrócił do Lupina, mówiąc zupełnie spokojnie:
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.