- W empik go
Artystyczna uczciwość - ebook
Artystyczna uczciwość - ebook
Ewa Michnik, wybitna dyrygent i dyrektor opery Wrocławskiej, w rozmowie z Janem Stanisławem Witkiewiczem opowiada o swoim życiu i drodze artystycznej. Kolejne etapy jej kariery obserwujemy na tle trudnej sytuacji polskich teatrów operowych przełomu XX i XIX wieku. Zakulisowe rozgrywki polityczne, stereotypy zamykające kobiecie drogę do sukcesu dyrygenckiego, problemy finansowe instytucji kulturalnych – to trudności, z którymi musiała zmagać się bohaterka książki. Dzięki sile charakteru i konsekwencji w pracy artystycznej udało jej się pokonać przeciwności i osiągnąć pozycję zawodową niedostępną dotąd dla kobiet w polskim życiu muzycznym. Opowieść o tych uwieńczonych sukcesem zmaganiach to wciągająca lektura nie tylko dla miłośników muzyki operowej.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0297-7 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O tej książce, czyli rozmowach z profesor Ewą Michnik, myślałem od paru lat. Jednak dopiero teraz, w przededniu premiery Giocondy Amilcare Ponchiellego na scenie zbudowanej na Odrze, mogłem przystąpić do jej napisania. Ewa Michnik zawsze mnie fascynowała, jako artysta, dyrygent, dyrektor i człowiek. Od kilkunastu lat jeździłem na wszystkie premiery, które z takim zaangażowaniem i niezwykłą precyzją przygotowywała. Szedłem do Opery Krakowskiej, a później do różnych miejsc, w których występowała Opera Wrocławska – spokojny o wynik artystyczny, wiedziałem bowiem, że pod kierownictwem Ewy Michnik wszystko będzie stało na najwyższym poziomie, jaki w naszej sytuacji i warunkach jest możliwy do osiągnięcia. Zdecydowanie wyróżniało to jej pracę spośród pozostałych teatrów operowych w Polsce oraz wśród innych dyrektorów i dyrygentów. Wszakże kredo jej życia to artystyczna uczciwość, czyli dawanie z siebie absolutnie wszystkiego, niegodzenie się na jakiekolwiek kompromisy w sztuce. Wszystko w jej pracy jest podporządkowane artystycznej uczciwości. Nie ma rzeczy „puszczonych”, nie do końca dopracowanych. Do wszystkiego podchodzi z całkowitym zaangażowaniem i poświęceniem.
Fascynuje także to, że właśnie kobieta, Ewa Michnik, dosięgła artystycznych szczytów, co jest ewenementem, zresztą nie tylko w Polsce. Warto sobie uświadomić, że Ewa Michnik jest pierwszą kobietą w naszym kraju, która piastuje – od ponad dwudziestu lat! – stanowisko dyrektora i dyrygenta operowego. Wcześniej Janina Korolewicz-Waydowa, jako pierwsza i dotychczas jedyna kobieta, dwukrotnie – w latach 1917-1919 i 1934-1936 – była „tylko” dyrektorem Teatru Wielkiego w Warszawie. Natomiast pierwszą kobietą dyrygentem w Polsce była Anna Maria Kitschmann. W 1911 roku uzyskała dyplom Akademii Muzycznej w Wiedniu. Wpierw dyrygowała spektaklami operetkowymi w Teatrze Nowości w Warszawie, a następnie została dyrygentem Opery Lwowskiej. Długo to nie trwało, trudno bowiem przychodziło mężczyznom tolerować ten stan rzeczy, więc postarali się, by dyrygent w spódnicy im nie zagrażał. Podobnie wygląda to na świecie. Parę lat temu, po raz pierwszy w długiej historii Staatsoper w Wiedniu, dyrygowała tam – dziś czterdziestoletnia – Australijka, Simone Young. W Stanach Zjednoczonych uznaniem cieszy się Eva Queler, która w 1968 roku założyła Concert Opera Orchestra, aby koncertowo prezentować i nagrywać zapomniane lub mało znane opery. Dyryguje także regularnie w wielu amerykańskich teatrach operowych. I to w zasadzie wszystko, jeśli chodzi o obecność kobiet w teatrze operowym – czy to za pulpitem dyrygenckim, czy w gabinecie dyrektorskim. Oczywiście w jednym i drugim miejscu czasami spotyka się kobiety, ale tak szybko, jak się pojawiają, tak też szybko znikają i słuch o nich ginie. Dlatego fenomen Ewy Michnik – bo tak należy to nazwać – ma wymiar nie tylko krajowy.
Książka o Ewie Michnik jest również zapisem – ze zrozumiałych względów, bo w tym wypadku nie sposób oddzielić artysty od dyrektora, czyli człowieka, dla którego instytucje kultury, a w szczególności teatr operowy, są bardzo bliskie – sytuacji (w najwyższym stopniu patologicznej) naszych teatrów operowych końca XX i początku XXI wieku. Wszystko uległo przewartościowaniu po zmianach politycznych w 1989 roku. Zawaliły się budowle wcześniej dość często sztucznie stawiane i utrzymywane, ale w ich miejsce nawet nie próbuje się postawić czegoś solidnego, co odpowiadałoby dzisiejszej sytuacji, przede wszystkim gospodarczej. Do dziś nikt nie pokusił się o odpowiedź, w jaki sposób mają być na przykład finansowane instytucje kultury w naszej wolnorynkowej rzeczywistości. Nic więc dziwnego, że dyrektorzy po macoszemu traktowanych instytucji borykają się z coraz większymi problemami. I tak jest również w przypadku Ewy Michnik. Ale z tym wiąże się jeszcze inna sprawa: że artystom, od których tak wiele otrzymujemy, potrafimy dziś dać tak mało. Także to było ważnym motywem powstania tej książki.
Jan Stanisław Witkiewicz– Można bez przesady stwierdzić, że po kilkudziesięciu latach pracy osiągnęła pani w swoim zawodzie nieomal wszystko. Lista nagród, którymi została pani obsypana, jest niezwykle długa, więc wymienię tutaj tylko nagrodę „Złotej Batuty”, otrzymaną podczas Estate Festival 1986 Bussetto-Roncole di Verdi za najlepszy spektakl prezentowany na tym festiwalu -Traviatę Giuseppe Verdiego pod pani dyrekcją, a także „Złotego Orfeusza” w 1992 roku na Warszawskiej Jesieni za wykonanie pod pani dyrekcją Śmierci Don Juana Romana Palestra. We wrześniu 2000 roku z rąk prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego otrzymała pani tytuł profesora sztuki muzycznej, co oznacza, że jest pani jedynym dyrektorem teatru operowego w Polsce z tytułem profesora. Udaje się pani to, o czym inni dyrektorzy nawet marzyć nie mogą, mam na myśli między innymi superprodukcje we wrocławskiej Hali Ludowej, na które przychodzi po kilkadziesiąt tysięcy widzów. Lub też nagrania z zespołem Opery Wrocławskiej – pokaźny dorobek płytowy. Przez krytykę jest pani hołubiona… Czyli osiągnęła pani niezwykle dużo i stąd rodzi się pytanie, ku jakim wyżynom można jeszcze zmierzać i jakie szczyty osiągnąć?
– Przez całe życie stawiam sobie coraz to nowe cele i stąd też osiągnięcie szczytu jest zawsze odległe. Jestem gdzieś tam pośrodku i nigdy nie zdążę zrealizować wszystkiego, o czym marzę. Uważam jednak, że wiele udało mi się osiągnąć, nie tyle z powodu moich zasług, ile sprzyjającego mi losu. Studiując w Akademii Muzycznej, nie przypuszczałam, że w ogóle uda mi się pracować z orkiestrą, że będę miała swoje wymarzone zespoły i że będę mogła realizować partytury, które mnie interesują lub z różnych powodów jest na nie zapotrzebowanie. Literatura operowa jest bardzo obszerna i stąd nawet kilkanaście razy powtórzone życie nie starczyłoby na realizację tych wszystkich wspaniałych dzieł. Dlatego też nie mówię, że coś zdobyłam. Jestem po prostu bardzo szczęśliwa z tego, co mam.
– Nie chodzi o liczbę zrealizowanych tytułów, czy chęć realizacji następnych. Chodzi raczej o pozycję, którą pani dotąd osiągnęła.
– Można mieć na przykład marzenie, aby pracować w Sydney…
– Ale przecież pani nie chciałaby być szefem w Sydney.
– Nie, ale można sobie takie cele stawiać. W tej chwili prowadzę Operę Wrocławską, w której zetknęłam się z grupą bardzo dobrych artystów. Wspólnie możemy tworzyć teatr mający swoje odrębne oblicze i specyfikę wyróżniającą go spośród innych teatrów, z czego bardzo się cieszę. Natomiast mam wątpliwości co do pana twierdzenia, że hołubi mnie krytyka. Jest z tym różnie, ale dotyczy to każdego artysty. Zdania są na ogół podzielone i byłoby dziwne, gdyby wszystkim wszystko się podobało. Jedno wszakże jest dla mnie ważne: abym w swoim artystycznym sumieniu wiedziała, że dzieło, które realizuję, zostało przygotowane najlepiej, jak tylko to możliwe. Ale, jak to bywa w sztuce, efekt końcowy jest zawsze wielką niewiadomą, nawet mimo przekonania, że koncepcja artystyczna jest jak najbardziej słuszna, a wszyscy nad nią rzetelnie pracowali. Niemniej należy dążyć do tego, aby od strony warsztatowej rzecz przygotować jak najuczciwiej.
– Czy dziś, z perspektywy lat pracy zawodowej, nie żałuje pani swojego wyboru? Czy nie ma pani chwil wątpliwości, że być może powinna wytyczyć sobie inną drogę zawodową, w zupełnie innym kierunku?
Z MATKĄ I BRATEM KRZYSZTOFEM
– W innym na pewno nie! Jednak gdybym miała to samo doświadczenie, które mam dzisiaj, to wieloma sprawami inaczej bym pokierowała. Ale byłaby to znowu muzyka i dyrygentura. Przy tym moja praca zawodowa przebiegałaby tak samo jak obecnie, czyli w dwóch kierunkach: pedagogicznym i artystycznym. Wtedy studia teoretyczne i pedagogiczne traktowałam jako zabezpieczenie, nie wiedziałam bowiem, czy będę mogła w ogóle pracować jako dyrygent. Kiedy zaczynałam, niewiele kobiet w naszym kraju było dyrygentami orkiestr filharmonicznych i operowych. Praca pedagogiczna zawsze dawała mi dużo satysfakcji – bardzo lubię pracować z młodzieżą – a poza tym jest to także ciągła kontrola swego warsztatu. Kiedy na przykład pedagog-dyrygent jest zmuszony do sprecyzowania studentowi w sposób bardzo ścisły i dokładny zagadnienia technicznego w partyturze, to doświadczenia zdobyte w pracy artystycznej z orkiestrami są tu niezwykle pomocne. Należę do tych szczęśliwych osób, którym życie ułożyło się tak, że mogą wykonywać pracę, którą kochają. Wtedy pokonywanie nawet największych trudności jest łatwe. Teatr operowy stał się pasją mojego życia i uważam, że dokonałam słusznego wyboru, realizując swoje marzenia.
– Już jako mała dziewczynka marzyła pani o zawodzie artysty?
– Początkowo pod wpływem ojca byłam zafascynowana medycyną. Moją mamę ogromnie kochałam, ale ojciec był dla mnie wielkim autorytetem. W Bochni, gdzie się urodziłam, był powszechnie uważany za bardzo dobrego lekarza. Pochodzę z rodziny, w której wszyscy szli w kierunku medycznym lub prawniczym. Pradziadek, dziadek i ojciec byli lekarzami. Byłam zafascynowana tym zawodem, tym bardziej że nic wówczas nie wiedziałam o licznych porażkach, jakie dotykają lekarzy w walce z wieloma chorobami. Miałam sześć – siedem lat i słyszałam o tym, że ojciec znowu uratował komuś życie. Byłam z niego bardzo dumna i chciałam – tak jak on – pomagać ludziom chorym. Uwielbiałam towarzyszyć ojcu w wyjazdach do pacjentów. Kiedy w nocy słyszałam dzwonek do drzwi, wstawałam, ubierałam się szybko, bo ojciec zabierał mnie ze sobą. Koniecznie chciałam pomóc, więc kiedy pacjentem było dziecko, to ojciec pozwalał mi opowiedzieć jakąś bajkę, bo wówczas będzie mniej bolało. Do dziś pamiętam imię dziewczynki – Stasia – której ojciec operował obciętą w sieczkarni piętę. Byłam przekonana, że zostanę lekarzem. Niemniej muzyka w naszej rodzinie odgrywała ważną rolę. Ojciec pięknie grał na fortepianie, dziadek na skrzypcach, a stryj na wiolonczeli. W soboty i niedziele odbywało się wspólne muzykowanie. Dzieci były posyłane na prywatne lekcje muzyki i języka francuskiego, bo należało to do dobrego wychowania. Mój brat Krzysztof był wybitnie uzdolniony muzycznie, a przy tym bardzo pięknie śpiewał, jednak „padł ofiarą” medycyny. W domu nie było mowy o tym, aby zajmować się muzyką profesjonalnie. Mimo przyjaźni dziadka z wieloma artystami, także z Ludwikiem Solskim, tak naprawdę za szacowną profesję uważano zawód inżyniera, lekarza, prawnika, aptekarza. Natomiast muzykowaniu można oddawać się dla przyjemności, bywać na koncertach czy w teatrze. Od piątego roku życia ojciec zabierał mnie na koncerty symfoniczne do Krakowa. A najprzyjemniejszą zabawą było rozpoznawanie przeze mnie instrumentów, występujących w koncertach nadawanych przez radio, których słuchałam wspólnie z ojcem.
– Duże znaczenie w wyborze pani drogi życiowej miała także Franciszka Platówna…
– „…która przyjeżdżała do nas z Wrocławia. To wielka śpiewaczka, pierwsza powojenna Halka we Wrocławiu. Wcześniej była primadonną Opery Lwowskiej. Nazywaliśmy ją ciocią, choć nie była z nami spokrewniona. Mój dziadek usłyszał ją, kiedy jako kilkunastoletnia dziewczynka śpiewała w kościele w Bochni. Natura obdarzyła ją pięknym głosem, więc dziadek postanowił łożyć na jej wykształcenie. Uczyła się w konserwatorium we Lwowie i tam rozpoczęła karierę śpiewaczki, z sukcesami występując do wybuchu drugiej wojny światowej. Po wojnie zamieszkała z innymi lwowiakami we Wrocławiu. Później zaczęła przyjeżdżać do Bochni, do moich rodziców, i chciała się w jakiś sposób odwdzięczyć za pomoc dziadka. Kiedy więc dowiedziała się, że uczęszczam na lekcje gry na fortepianie, stwierdziła po przesłuchaniu, że nie powinnam tracić czasu na prywatne lekcje, lecz rozpocząć naukę w szkole muzycznej w Krakowie, gdzie dyrektorem był jej przyjaciel, Juliusz Weber. Ojciec nie był tym zachwycony, ale ja chciałam spróbować. Datę przesłuchania wyznaczono na 16 sierpnia 1957 roku. W tym dniu miały się ważyć moje losy – czy mam predyspozycje do tego, by kształcić się w kierunku muzycznym.
– Ta data to również dzień śmierci pani ojca.
– Letnie wakacje były zaplanowane na Mazurach, gdzie ojciec miał jacht. Miałam więc zaraz po przesłuchaniu dojechać do ojca, który już od początku miesiąca tam przebywał z przyjaciółmi i moją siostrą cioteczną, Olą Górską-Szajewską, która też złamała tradycje rodzinne i dziś jest prorektorem w warszawskiej Wyższej Szkole Teatralnej. Na przesłuchanie do Krakowa do wybitnej profesorki fortepianu, Kazimiery Treterowej, pojechała ze mną mama i Platówna. Przesłuchanie wypadło bardzo dobrze i byłam, rzecz jasna, szczęśliwa z tego powodu. Po przyjeździe do Bochni dowiedziałam się, że ojciec nie żyje. Był to dla mnie szok i nie chciałam w to uwierzyć. Wyjechał przecież na wakacje zdrowy, pełen jak zwykle optymizmu i radości życia! Mamusia otrzymała informację, że stan ojca jest ciężki. Nasi znajomi, którzy pojechali z nią natychmiast po ojca na Mazury, dopiero w drodze powiedzieli jej o tej tragedii. Okazało się, że ojciec z przyjaciółmi zbierali grzyby, które ugotowali na kolację. Wśród nich były także trujące. Wiem z relacji mojej siostry ciotecznej, że ojciec miał pełną świadomość tego, co się stało. Była potrzebna natychmiastowa pomoc, ale wyspa, na której rozbili namioty, leżała na uboczu szlaków turystycznych i minęły długie godziny, zanim zostali zauważeni i przewiezieni do szpitala w Piszu. Tam jedynym ratunkiem mogła być transfuzja, ale szpital nie miał dostatecznej ilości krwi zgadzającej się z grupą krwi ojca. Jestem przekonana, że gdybym pojechała z ojcem na wakacje, spotkałby mnie ten sam los, ponieważ uwielbiam grzyby i z pewnością zjadłabym je bez wahania. Śmierć ojca zmieniła wszystko w moim życiu. Moja wiara w możliwości medycyny została zachwiana. Zaczęłam ćwiczyć na fortepianie od kilku do kilkunastu godzin dziennie i starałam się zamknąć wyłącznie w świecie muzyki. Tylko to miało dla mnie sens i znaczenie. Była to ucieczka od trudnej dla mnie rzeczywistości.
W OGRODZIE DOMU RODZINNEGO W BOCHNI
– Jak udało się jedenastoletniej dziewczynce przekonać rodziców, by mimo wytyczonej przez nich drogi pani nauki, czyli w efekcie końcowym medycyny, pozwolili na szkołę muzyczną?
– Ojciec niezbyt poważnie traktował moje zamiary pójścia do szkoły muzycznej, zresztą to wszystko miało rozstrzygnąć dopiero przesłuchanie. Zmarł w dniu, w którym zapadła decyzja co do mojej nauki. Mama zaś sądziła, że po ukończeniu renomowanego liceum w Bochni – do średniej szkoły muzycznej w Krakowie chodziłam równolegle – wybiorę jednak studia medyczne.
– Jaka decyzja zapadła po przesłuchaniu?
– Taka, że rzeczywiście mogę przystąpić do egzaminu do średniej szkoły muzycznej na wydział instrumentalny w klasie fortepianu. Skontaktowałam się z dyrektorem podstawowej szkoły muzycznej w Krakowie i uzgodniłam z nim, w jakich terminach będę zdawała poszczególne przedmioty. W ciągu roku zaliczyłam siedem lat tej szkoły, a następnie po zdaniu egzaminu wstępnego rozpoczęłam naukę w Państwowej Średniej Szkole Muzycznej w Krakowie, oczywiście dojeżdżając z Bochni.
– Skąd u dziewczynki tyle determinacji?
– Wówczas marzyłam o tym, by zostać pianistką. Bardzo chciałam się uczyć w szkole muzycznej i zdany pozytywnie egzamin do klasy fortepianu był początkiem spełniania się tych marzeń. Teraz czekała mnie ciężka praca, ale radość z możliwości realizacji marzeń wyzwalała we mnie ogromną energię i siły. W tym okresie nie opuściłam żadnego koncertu w Filharmonii Krakowskiej, choć po jego zakończeniu trzeba było w nocy wracać pociągiem do Bochni. Często podczas tych koncertów dyrygentem był Jerzy Katlewicz. Wiedziałam, że jego rodzinnym miastem jest Bochnia i że mieszkali tam jego rodzice. Fakt, że nie pochodził z Krakowa lub Warszawy, dodawał mi odwagi w myśleniu, że można osiągnąć w życiu ambitne cele, nawet jeżeli miejscem urodzenia nie jest metropolia. Jednak należy przyznać, że młodzieńcze obawy dotyczące mojej adaptacji w środowisku krakowskim okazały się słuszne. Dopiero w otwartym i bardzo nowoczesnym w myśleniu Wrocławiu czuję się świetnie, jakby to było moje rodzinne miasto, w którym mieszkałam całe życie. Uczestniczenie w próbach i koncertach filharmonicznych, poznawanie literatury muzycznej, studiowanie teorii muzyki u nieżyjącego już znakomitego pedagoga Mariana Wallka-Walewskiego skierowało moją uwagę na najwspanialszy instrument, jakim jest orkiestra. Zaczęłam więc marzyć o dyrygenturze, ale rodzinie jeszcze nic na ten temat nie mówiłam.
– Po śmierci ojca zapewne wszystko w domu uległo zmianie.
– Rzeczywiście, także pod względem finansowym. Wcześniej nie wiedziałam, że może czegoś brakować. Nie mieliśmy teraz żadnych finansowych zabezpieczeń. Mama musiała sprzedać samochód, żaglówkę, zwolniła ogrodnika i kucharkę, pozostawiając jedną dziewczynę do pomocy w domu. Pieniądze jednak bardzo szybko topniały. Dom w Bochni budowany jeszcze przez dziadków wymagał nakładów remontowych. Tymczasem mama nie pracowała. Została sama z dwójką dzieci, które trzeba było wykształcić. Patrząc na jej zmagania z losem, już wtedy postanowiłam, że zawsze będę pracować, aby być osobą samodzielną finansowo i nawet związanie się z „bogatym księciem z bajki” nie odwiodłoby mnie od decyzji podjęcia i kontynuowania pracy przez całe życie. Mamusia ukończyła przed wojną na Uniwersytecie Jagiellońskim historię i polonistykę – była asystentką profesora Ignacego Chrzanowskiego, miała prawie ukończoną pracę doktorską, pisała też wiersze. Była niezwykle wrażliwa i delikatna. Wyszła za mąż za mojego ojca, w którym zakochała się jeszcze w gimnazjum, w wieku piętnastu lat. Ta romantyczna miłość przetrwała w czasie ich studiów w Krakowie i zaraz po obronie pracy doktorskiej ojca pobrali się. Mama rozpoczęła pracę jako nauczycielka języka polskiego w gimnazjum, ale ojciec uważał, że powinna zająć się domem i zrezygnować z pracy. Tak się też stało. Ojciec pracował w szpitalu w Piekarach Śląskich, potem we Lwowie. W czasie wojennej ucieczki najpierw było Brzesko, potem Bochnia. Mama długo nie mogła zajść w ciążę, ale bardzo pragnęła mieć dzieci. Podobno byłam dzieckiem wymodlonym przez nią przed cudownym obrazem Matki Boskiej Bocheńskiej. Urodziłam się w czepku w lutową noc w czasie burzy z błyskawicami i piorunami. Mama zawsze uważała, że spotka mnie coś niezwykłego w życiu, bo burza w miesiącach zimowych jest czymś wyjątkowym, no i ten czepek! W dwa lata później urodził się mój brat Krzysztof. Mama zarządzała domem w Bochni, który był zawsze otwarty. Przyjeżdżało tam wielu znajomych i liczna rodzina. Po śmierci ojca mama udzielała korepetycji z języka polskiego i historii. W domu pozostał doskonale urządzony gabinet ojca i za poradą profesora Juliana Aleksandrowicza, znajomego ojca, mama poszła na dwuletni kurs laborantów medycznych. Finansowo nie było nam łatwo, więc w wieku piętnastu lat zaczęłam dawać korepetycje z fortepianu. W zdobyciu uczniów pomogła mi bardzo dobra pianistka i świetny pedagog, Wanda Kotówna, moja starsza koleżanka. Na początek oddała mi dziesięciu uczniów, a z czasem miałam ich dużo więcej. Dwa razy w tygodniu, po powrocie ze szkoły, miałam czas przeznaczony na uczenie dzieci gry na fortepianie. Wymyślałam różne zabawy, nagrody za postępy w nauce, co rok odbywał się koncert w naszym salonie, na który przychodzili rodzice popisujących się dzieci.
– Co o tym sądzili pani pedagodzy ze szkoły muzycznej?
– Nic nie wiedzieli o tych korepetycjach.
– Czy wtedy upadła myśl posłania panią na medycynę?
– Mama miała wciąż nadzieję, że po zdaniu matury ja i brat zdecydujemy się na studia medyczne. Uparłam się jednak i wybrałam kierunek muzyczny. Brat zdecydował się na kontynuację rodzinnej profesji i zdał egzamin wstępny na Akademię Medyczną w Krakowie. Jednak równocześnie zajmował się muzyką. W liceum grał na fortepianie w zespole młodzieżowym. Na studiach występował w zespole Czerwono-Czarnych. Kiedy był na roku dyplomowym, otrzymał propozycję wyjazdu z zespołem do Szwecji, ale mama nie wyraziła na to zgody. Uważała, że wpierw powinien zrobić dyplom, a dopiero później może jechać. Zaczął pracować jako lekarz stażysta w Krynicy Górskiej, a po dyżurach występował jako pianista w kawiarni na Górze Parkowej, zarabiając dużo więcej niż otrzymywał za etat lekarza. Zresztą do dziś świetnie gra na fortepianie.
– Pani zaś ukończyła średnią szkołę muzyczną i rozpoczęła następny etap nauki w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Krakowie.
– Kiedy byłam w ostatniej klasie średniej szkoły muzycznej, wyszłam za mąż za inżyniera mechanika, który w parę tygodni po ślubie wyjechał do Szwajcarii na roczne stypendium. Ślub odbył się przed jego wyjazdem, w tamtych czasach bowiem tylko w takiej sytuacji jeden z małżonków mógł otrzymać paszport. Przed ślubem rozmawialiśmy o przyszłości. Mąż miał takie samo nastawienie do studiów artystycznych jak większość bocheńskich, mieszczańskich rodzin. W końcu obiecałam mu, że po dyplomie z fortepianu w Państwowej Średniej Szkole Muzycznej rozpocznę studia na Uniwersytecie Jagiellońskim na Wydziale Muzykologii. Złożyłam więc dokumenty w uczelni i zaczęłam przygotowywać się do egzaminu wstępnego z teorii muzyki, a fortepian i dyrygentura pozostały w sferze niespełnionych marzeń. Egzamin był wyznaczony na początek lipca, ale tydzień wcześniej otrzymałam telegram z Uniwersytetu Jagiellońskiego, że wydział muzykologii w Krakowie został zamknięty, a kandydaci mogą starać się o przyjęcie na studia w Warszawie. Ten wariant był dla mnie nie do zrealizowania, bo studia w Warszawie wiązały się z dodatkowymi kosztami, a dom przecież miałam w Bochni. Był to dla mnie prawdziwy dramat, tym bardziej że egzaminy wstępne do Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Krakowie odbyły się w połowie czerwca, a więc było już za późno. Byłam zrozpaczona i kompletnie zagubiona. Pomógł mi mój pedagog, Wallek-Walewski, który w średniej szkole muzycznej wykładał teorię. Wiedział o moich marzeniach związanych z dyrygowaniem i powiedział mi, że zamknięcie wydziału muzykologii w Krakowie powinnam potraktować nie jako osobisty dramat, ale zrządzenie losu, bo nie wolno mi rezygnować ze studiów artystycznych. Po wakacjach są dodatkowe egzaminy do PWSM na wydział wychowania muzycznego i mogę do nich przystąpić. Egzaminu z przedmiotów teoretycznych nie obawiałam się, ale nie miałam pojęcia o dyrygowaniu. Profesor poprosił Kazimierza Korda o przygotowanie ze mną utworu na egzamin wstępny. Pamiętam, że Kord wybrał dla mnie Sonet krymski Stanisława Moniuszki, a profesor Wallek-Walewski grał na fortepianie podczas części naszych lekcji. Było to niezwykłe przeżycie: wybitny dyrygent wraz ze znakomitym profesorem bezinteresownie poświęcili czas, aby mi pomóc. Być może dlatego dziś sama również staram się pomagać swoim studentom. Po wakacjach zdałam egzamin, zostałam przyjęta na uczelnię i rozpoczęłam studia na wydziale wychowania muzycznego. W czasie przygotowań do egzaminu byłam zafascynowana sposobem pracy Korda nad partyturą i jego techniką dyrygencką. Tymczasem od pierwszej lekcji dyrygowania w PWSM zaczęłam mieć kłopoty. Nie rozumiałam wówczas, że studia na IV Wydziale w pierwszym roku dyrygowania polegają na uczeniu się techniki potrzebnej przede wszystkim do prowadzenia chóru a capella, a nie orkiestry symfonicznej. Było to zupełnie inne podejście do schematu dyrygenckiego. Po pierwszym semestrze profesor Józef Bok ocenił, że nie nadaję się na ten wydział i z dyrygowania otrzymałam ocenę niedostateczną. Zaczęłam też zdawać sobie sprawę z tego, że podczas dyrygowania zespołem trema kompletnie mnie paraliżuje, drżą mi ręce, a już o kontrolowaniu tego, co się dzieje w muzyce i w partyturze, mowy być nie mogło. Ponieważ z pozostałych przedmiotów miałam stopnie bardzo dobre, chciałam zmienić wydział na teorię muzyki. Odwiódł mnie od tego ówczesny dziekan IV Wydziału, docent Adam Rieyer, który uważał, że powinnam studiować na obydwu wydziałach i nie rezygnować z wychowania muzycznego. Postanowiłam jednak, że końcowy egzamin z dyrygowania będzie moim ostatnim i to chyba pomogło mi w uzyskaniu dystansu do tego, co robię. Na egzamin przyszło kilkunastu profesorów, między innymi Krzysztof Missona z wydziału dyrygentury. Mój egzamin oceniono jako bardzo dobry. Dziekan Adam Rieyer obiecał mi od następnego roku zmianę pedagoga, a profesor Missona zapytał, czy nie zechciałabym hospitować zajęć na wydziale dyrygentury w jego klasie. Oczywiście z radością odpowiedziałam, że tak. Od drugiego roku rozpoczęłam naukę z profesor Marią Kochaj i byłam zachwycona jej sposobem prowadzenia lekcji dyrygowania. Zaczęłam wierzyć, że będę dyrygentem. Pani profesor była wymagającym pedagogiem, ale nagle wszystkie problemy techniczne i muzyczne stały się jasne. Pod jej kierunkiem ukończyłam wydział wychowania muzycznego z wyróżnieniem. Równocześnie hospitowałam zajęcia na wydziale dyrygentury, marząc o zdaniu egzaminu na ten wydział. Uczyłam się wszystkich partytur, które przygotowywali studenci i pracowali nad nimi z profesorem Missoną. Egzamin na koniec każdego semestru polegał na poprowadzeniu filharmoników krakowskich wykonujących uwerturę, część symfonii lub koncert. Szkoła płaciła wówczas muzykom za każdą godzinę grania dla potrzeb studentów dyrygentury. Jeden ze studiujących kolegów miał wyznaczoną do egzaminu symfonię Haydna, którą także przygotowałam. I już w trakcie egzaminu okazało się, że ten właśnie kolega zachorował i nie przyjdzie. Wówczas z sali wyszedł rektor Jan Hoffman i zapytał, czy ktoś z hospitantów zdecyduje się na przedstawienie komisji tej symfonii. Zgłosiłam się pierwsza – pomyślałam sobie, że tylko raz w życiu można mieć takie szczęście i dyrygować prawdziwą orkiestrą. Nie był to mój egzamin, w związku z tym nie miałam żadnej tremy i z ogromną radością poprowadziłam pierwszą część Symfonii G-dur Haydna. Orkiestra zagrała bardzo pięknie. Muzycy chcieli mi pomóc, bo przecież nie miałam prób. I tak zostałam przyjęta od razu na trzeci rok wydziału dyrygentury.
PRZED KONCERTEM W FILHARMONII OPOLSKIEJ
– Na pewno słyszała pani już wcześniej od różnych „znawców”, dlaczego kobieta nie może być dyrygentem.
– Mówiono mi, że kobieta jest słabsza psychicznie, z czym absolutnie się nie zgadzam, przecież również mężczyzna może być słabszy lub silniejszy psychicznie. Że co miesiąc przez kilka dni nie będę mogła sobie poradzić z dyrygowaniem, bo będę słaba i chora. Że w wieku czterdziestu lat będę wyglądała jak stara pomarszczona babcia, dyrygenci bowiem muszą także pracować mimiką twarzy. A poza tym nie będę mogła się malować, bo spływający z potem makijaż wygląda odrażająco. Kobiety z natury są histeryczne, szybko się denerwują i krzyczą. Kiedy zdenerwowany mężczyzna użyje ostrych słów, jest to do wybaczenia. U kobiety orkiestra tego nie zaakceptuje. Na dodatek szanse znalezienia pracy jako dyrygent nawet dla mężczyzny są nikłe, a w przypadku kobiety jest to prawie niemożliwe. Tłumaczyłam, że chcę spróbować, jak nie będę miała możliwości pracy z orkiestrą, trudno, głową muru nie przebiję. Jeśli zaś nie skończę tego wydziału, a mimo to chciałabym dyrygować, to bez odpowiednich dokumentów w ogóle nie miałabym szans.
– Ponadto już wtedy udowodniła pani, że kobieta w ciąży, a później z dzieckiem, może być dyrygentem. Ze jedno drugiemu nie musi przeszkadzać.
– Zanim zaszłam w ciążę, byłam już po studiach na IV Wydziale. W 1969 roku przyjęłam pracę kierownika artystycznego i dyrygenta zespołu wokalno-instrumentalnego Pro Musica Antiqua u Juliusza Webera w średniej szkole muzycznej w Krakowie. Równocześnie studiowałam na I Wydziale teorię i dyrygenturę. Z dużym wyprzedzeniem dowiedziałam się, że wiosną pojedziemy do Wiednia, gdzie poprowadzę koncert z orkiestrą i chórem szkolnym. Byłam bardzo szczęśliwa i z zapałem zabrałam się do pracy, a w lutym okazało się, że jestem w drugim miesiącu ciąży. Na dodatek profesor Missona poinformował swoich studentów, że 28 czerwca będą dyrygowali w gmachu Filharmonii Krakowskiej orkiestrą radiową, której był szefem. Natychmiast zaczęłam liczyć: na początku września mam rodzić, więc pod koniec czerwca będę bardzo gruba. Oczywiście powiedziałam profesorowi Missonie, że jestem w ciąży i że być może nie będę mogła dyrygować podczas tego koncertu. Odpowiedział, że koncertów w życiu można mieć bardzo dużo, więc jeśli nawet tym razem nie zadyryguję, to nic się nie stanie. Natomiast jeśli będę się dobrze czuła, to nic nie stoi na przeszkodzie, bym stanęła przed orkiestrą. W rezultacie dyrygowałam koncert fortepianowy Franciszka Liszta, w którym solistą był mój kolega ze studiów, Marek Koziak. Wcześniej zaś, w maju 1969 roku, dyrygowałam w Wiedniu. Natomiast półtora roku później zrezygnowałam ze stypendium w Stanach Zjednoczonych, o które wystarała się dla mnie uczelnia, ponieważ mój mąż nie wyraził zgody na wyjazd, ze względu na to, że mam małe dziecko.
– W jaki sposób prowadzi się zajęcia na dyrygenturze? Chodzi mi tu przede wszystkim o sprawy repertuaru, rozwijania zainteresowań studentów poszczególnymi okresami lub rodzajami muzyki.