- W empik go
As - ebook
As - ebook
Anna Maria Kier, była warszawska policjantka stopniowo odkrywająca swoją niebezpieczną rodzinną historię, i Wanda Lechicka, specjalistka od cyberprzestępczości, niezbyt radząca sobie w życiu offline - ten silny kobiecy duet zakłada agencję detektywistyczną, która podejmuje się najtrudniejszych wyzwań. Każdy tom to osobna, misternie skonstruowana zagadka kryminalna, której wątki przeplatają się z prywatnym życiem bohaterek. "As" to drugi po "Królu" tom tetralogii "Anna Maria Kier". Kolejne tomy, "Dama" i "Walet", są w przygotowaniu. Jak bardzo środowiska mediów społecznościowych i te z małych miasteczek są do siebie podobne. Jakże skutecznie i jedne, i drugie potrafią wywołać traumę… Do Anny Marii Kier trafia Lukrecja Woźniak-Bąk, była prostytutka, a obecnie popularna autorka powieści erotycznych publikująca pod pseudonim Looka Wood. Ma ogromną liczbę obserwatorów w mediach społecznościowych, ale nikt z nich nie wie, że z powodu nadwagi i niezbyt atrakcyjnego wyglądu do prowadzenia profilu pisarka wynajęła zgrabną dublerkę, Katarzynę Wieczorek. Dublerka zaczyna otrzymywać pogróżki i staje się ofiarą stalkingu. Zagrożenie narasta, a gdy dochodzi do najgorszego, pojawia się pytanie, kto był prawdziwym celem prześladowcy. Przemyślne konstruowane groźby doprowadzają Lukrecję na skraj załamania nerwowego. Zaczyna się wyścig z czasem i konieczny okazuje się powrót do mrocznej przeszłości Looki Wood.
Dagmara Andryka- z wykształcenia filozof oraz absolwentka studiów podyplomowych w Instytucie Literatury Polskiej na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Pisarka, scenarzystka, autorka opowiadań. Zadebiutowała świetnie przyjętą powieścią "Tysiąc", która rozpoczęła trylogię kryminalną z dziennikarką Martą Witecką w roli głównej. W 2019 r. trzecia część cyklu, "Tajemnice Mille", została nominowana do Grand Prix Festiwalu Kryminalna Warszawa.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-729-7 |
Rozmiar pliku: | 439 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Warszawa, grudzień 2018
To musi być jakieś nieporozumienie! – Anna Maria Kier nerwowo cisnęła łyżką w talerz, rozpryskując ciemnoczerwone krople po białym obrusie. Odsunęła naczynie i schowała twarz w dłoniach.
– Kochanie, wylewasz barszczyk! – Janusz zareagował z taką pretensją w głosie, że miała ochotę chlusnąć całą zawartością talerza na środek tego pięknie zastawionego stołu z dwunastoma potrawami, których i tak przecież nie zjedzą. Oddychała przez nos i zaczęła liczyć w myślach, żeby jak najszybciej się uspokoić.
Janusz, jej eksmąż, lubił rozmawiać właściwie tylko o dwóch rzeczach w życiu, o książkach i o jedzeniu. Czasem też o synu, ale nigdy z takim entuzjazmem jak o barszczyku i pasztecikach.
Barszczyk-srarszczyk, pomyślała i to określenie ją rozśmieszyło. Podniosła głowę i uśmiechnęła się do syna. Udawała, że nie widzi jego łysej głowy, wychudzonych policzków i zapadniętej klatki piersiowej. Tristan nigdy nie był typem sportowca, podobnie jak ojciec nad aktywność fizyczną przedkładał książki, ale teraz, po kolejnej chemii, wyglądał już naprawdę źle. Zdiagnozowanego przed kilkoma miesiącami guza mózgu, usytuowanego w trudno operacyjnym miejscu, można było wykończyć tylko chemią. Anna miała jednak wrażenie, że ten skurczybyk trzyma się zdecydowanie lepiej niż wycieńczony syn. Profesor kazał czekać, ale to nie było takie proste. Czekanie, cierpliwość… Ona uwielbiała działać, niełatwo jej było bezczynnie czekać na rozwój wydarzeń. Nie umiała siedzieć z założonymi rękami.
– Tristan, synku – zwróciła się do chłopaka, który wycierał serwetką zabarwione barszczem kąciki ust; zjadł tylko dwie łyżki i wyraźnie miał dosyć – dobrze się czujesz?
– Tak, w porządku – odpowiedział cicho, uciekając wzrokiem. Drżącą ręką odłożył zmiętą serwetkę.
– Wciąż myślę o dziadku – westchnęła Anna. Janusz w tym czasie nakładał sobie dużą porcję karpia w galarecie. Nie zaproponował go nikomu, bo jego rodzina nie cierpiała tego rodzaju potraw. Uśmiechał się nad talerzem.
– No tak, ja też. – Tristan niezauważalnie wzruszył ramionami. – Wigilia w areszcie to z pewnością nic miłego.
– Synek, a ty wiedziałeś, że dziadek udaje? – Anna spojrzała na chłopaka wyczekująco.
– Nie, ale sądziłem, że nie jest w takim tragicznym stanie, jak wszyscy mówili. Tylko że my nie rozmawialiśmy ze sobą zbyt dużo, a jemu to pewnie odpowiadało. „Mrukliwy jesteś, to dobrze” – naśladował głos dziadka.
– Anutku, nie możesz tak we wszystko wierzyć, przecież masz swój rozum – odezwał się Janusz i przełknął głośno spory kawałek ryby. – Ja też uważam, że to jest jakieś horrendalne nieporozumienie. Mój teść nie jest mafiosem, co sugerują te prymitywne durnie. – Jak zwykle pocieszał i uspokajał Annę. – Ty najlepiej znasz swojego ojca. Czy uważasz, że taki spokojny staruszek może być jakimś, pożal się Boże, hersztem? – Janusz mówił coraz wolniej, by wzmocnić zawarte w pytaniu nienaturalne oburzenie. Na koniec wbił wzrok w byłą żonę.
Ona na to zacisnęła usta. Jeszcze miesiąc temu gorliwie by zaprzeczała, ale dziś była ostrożniejsza w formułowaniu swojego zdania. A nawet więcej, miała ochotę wyznać, że mimo wewnętrznych oporów trudno jej uwierzyć w niewinność prokuratora Tadeusza Księżopolskiego, jej ojca.
Odchyliła się na krześle i przymknęła oczy. Znowu wróciły do niej obrazy z tamtego ciemnego listopadowego wieczoru, kiedy to jej chorego ojca, skutego kajdankami jak bandytę, wyciągnięto z ekskluzywnej kliniki NEUROHELP, będącej ośrodkiem opiekuńczo-rehabilitacyjnym dla chorych na alzheimera. Mimo chłodu wystraszony staruszek był ubrany jedynie w zielony szlafrok frotté. Otaczał go wianuszek antyterrorystów i popychał z nieadekwatną siłą. Kiedy obserwowała to upokarzające zajście, jej serce rozpadło się na tysiące małych kawałeczków, nogi odmówiły posłuszeństwa, a zaciśnięte gardło nie przepuszczało powietrza. To pomyłka!, krzyczała bezgłośnie. Przecież jej ojciec jest schorowanym pensjonariuszem domu opieki, a nie uciekającym przed sprawiedliwością zbrodniarzem! Przecież ona, wykwalifikowana policjantka, oddana, kochająca córka, wiedziała, kim naprawdę jest ten człowiek. Znała go najlepiej. Nie może być gangsterem!
Teraz jednak, po zapoznaniu się z zarzutami, zeznaniami i dowodami, nie była już tego taka pewna. Czasem łapała się kurczowo słów Janusza: „Anutku, sfabrykowanie tych dokumentów to w obecnych czasach naprawdę nie jest kłopot. Poczekaj na wyjaśnienia, ojciec wynajął najwybitniejszego prawnika. Dopóki nie udowodnią człowiekowi winy, jest niewinny, sama powinnaś to wiedzieć najlepiej”. Jednocześnie jednak sączyły się słowa Wandy, hakerki, z którą rozwiązała ostatnio sprawę dotyczącą korporacji medycznej. Ta opinia wciąż brzmiała w jej uszach: „Ludzie tak naprawdę często nie znają się nawzajem, nawet ci mieszkający pod jednym dachem. Musisz być ostrożna”.
Anna zerknęła na swojego byłego męża, który nawet nie czekał na odpowiedź w kwestii jej wiary w prawdziwość postawionych ojcu zarzutów. Zajęty smakowaniem kutii cmokał, by pozbyć się maku spomiędzy zębów. Drgnęła nerwowo, przeszył ją dziwny lęk. Janusz wydawał się jakiś inny, jakby nieobecny. A może on też jest chory?, zastanawiała się, obserwując go przez chwilę.
Wiele lat temu rozstali się w pełnej zgodzie i zrozumieniu. Tristan po miesiącach prób opieki naprzemiennej trafił w końcu do ojca bibliotekarza, który wszystko miał zawsze gotowe na czas, w przeciwieństwie do matki policjantki. Ona nigdy nie wiedziała, czy wróci do domu w jednym kawałku. I kiedy. Nigdy też nie miała w lodówce przygotowanego obiadu, nie była w stanie wygospodarować czasu na wspólne odrabianie lekcji. Choć odwiedzała syna, kiedy tylko mogła, to często o sobie myślała, że nie powinna była mieć dzieci.
Jednocześnie to ona potrafiła wszystko załatwić, zorganizować, zarobić na dom. Za ostatnie zlecenie z firmy farmaceutycznej dostała bardzo dobre pieniądze, które odłożyła na leczenie Tristana. To było bezdyskusyjne, ta jej zaradność.
Janusz nie miał do niej żalu ani pretensji. Starszy od niej o osiemnaście lat, potrzebował czegoś zupełnie innego – stabilizacji i ciepłej zupy. Pozostali przyjaciółmi, nie tylko ze względu na syna. On był jej doradcą, słuchaczem, przyjacielem. To jemu niemal codziennie opowiadała o tym, co robi, nad czym pracuje, jak spędza czas. To on spokojnie i mądrze doradzał jej w wielu kwestiach, mimo rozwodu i rozkładu pożycia. Był jej opoką. Ostatnio jednak jakby rzadziej dzwonił, już nie dopytywał tak szczegółowo o wszystko, a czasem miała wrażenie, że jej nie słuchał. Coś się z nim działo. Może to zmęczenie chorobą Tristana? Albo jego wiek?
– A co z prezentami? – Syn przeciął te rozważania. Próbował się uśmiechać. – Byliście grzeczni? – Znacząco zmarszczył czoło, co wprawiło ich w osłupienie, lecz po chwili wybuchnęli śmiechem. Swobodnym i niemal dziecięcym. Tak potrzebnym tej pokiereszowanej rodzinie.ROZDZIAŁ 3
Warszawa, styczeń 2019
Słupek rtęci na przyokiennym termometrze wciąż niepokojąco spadał. Ireneusz Piasecki już dawno powinien przytwierdzić ten miernik w stylu retro dolną śrubką, bo na wietrze dyndał i stukał w szybę, ale skoro przez sześć lat się nie urwał, to teraz też wytrzyma. No, chyba że pęknie, a rtęć zaleje już i tak brudne, szare okno.
– To bez różnicy – powiedział na głos Ireneusz i wzruszył ramionami, po czym przełamując lekki opór kapsla, podważył go zapalniczką, aż wreszcie usłyszał przyjemny syk. Zerkał na fluorescencyjny budzik. Jeszcze tylko dziesięć sekund i wybije trzynasta. Dzień stanie się bardziej znośny, a przyjemnie schłodzone piwo rozleje się w wyschniętym przełyku niczym balsam.
Rozejrzał się po pokoju, kiedyś eleganckim biurze najlepszego w Polsce detektywa. Dziś to była zadłużona i zagrzybiona nora z migającym monitorem komputera, na znak aktywności technologicznej. Tylko pani Celina wiedziała, że to atrapa. Sam raczej z tego cuda techniki nie korzystał, a poza tym nie miał tam czego szukać. Przez dwie dekady swojego zawodowego życia wszystkiego dowiadywał się z nieoficjalnych źródeł, teraz też wystarczy kilka telefonów – akurat pod tym względem nic się nie zmieniło. No, chyba nie… A może właśnie dlatego nie ma zleceń, że już nie wystarczą stare kontakty? Gdyby nie chałtura w szkole detektywów, w której prowadził kilka godzin zajęć, byłoby krucho. Za wcześnie odszedł z policji, by cieszyć się niezłą emeryturą, a lata świetności agencja detektywistyczna już dawno miała za sobą. W sylwestra podjął decyzję o zamknięciu biznesu. Miał miesiąc na wypowiedzenie najmu i pracy pani Celinie, która już od dłuższego czasu zarabiała u niego marne grosze.
Kiedy wskazówka minutowa wreszcie znalazła się na dwunastce, a budzik wydał znajome kliknięcie, Piasecki przymknął oczy i uśmiechnął się, podnosząc do ust zimną butelkę. W tym samym momencie rozległo się jednak nerwowe pukanie. Detektyw znieruchomiał. To na pewno pomyłka, pomyślał. Zaraz sobie pójdą. Po kilku chwilach pukanie zabrzmiało jednak ponownie. Było silniejsze i następowało z większą częstotliwością. Piasecki westchnął, zakapslował butelkę, zapiął koszulę pod szyją i wstał bezszelestnie. Skradając się, dotarł na korytarz, ciągle mając nadzieję, że intruz wreszcie sobie pójdzie.
– Wiem, że pan tam jest. – Zza drzwi dobiegł się natarczywy, silny, niski damski głos. – I nie pójdę stąd, dopóki mnie pan nie wpuści. Proszę natychmiast otworzyć! – Kobieta wydawała mu dyspozycje, jakby była jego matką. Spojrzał w nieduże lusterko przymocowane za pomocą mosiężnego drutu. Nie prezentował się zbyt dobrze. Czerwona, poorana zmarszczkami twarz, wąsy dawno nieprzycinane, wory pod oczami, no i ta zniekształcona czaszka z kępkami siwych włosów. Z niechęcią zerkał na dawno nieużywany tupecik. Jest mu w nim tak gorąco, ale nie było wyjścia. Założył go w miarę prosto, uczesał się i nawet nieźle wyglądał, tak mu się przynajmniej wydawało.
– Jak tu śmierdzi!
Intruzka w kilka chwil znalazła się w środku i niezapraszana ruszyła w głąb tego pożal się Boże biura. Piasecki odruchowo poprawił tupecik i podążył za kobietą, a właściwie za jej zapachem. Wylała na siebie z tysiąc złotych, pomyślał z lekką irytacją. Sam nie wiedział, co go bardziej wkurzało, czy to, że baba miała dużo kasy, co nie ulegało wątpliwości, czy też to, że wtargnęła jak do siebie.
Stała przy oknie, mocując się z klamką. Była świetnie ubrana, miała na sobie elegancki szary komplet – kiedyś mówiło się na to garsonka – do tego wysokie, czarne szpilki i drogą biżuterię. Włosy blond, uczesane w kok, niebieskie oczy… Około czterdziestu pięciu lat, sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu, przysadzista budowa ciała. Ładna grubaska. Zaraz, zaraz – Piasecki nerwowo potrząsnął głową – trzeba uwolnić się od tego zboczenia zawodowego. Otaksował ją w kilka chwil. Gdyby teraz zniknęła, z łatwością stworzyłby jej portret pamięciowy. Jeszcze nie wyszedł z wprawy, ha! Na pewno jest jakąś dyrektorką, stwierdził, patrząc na jej profil.
– To nic nie da, zamek zepsuty na amen – powiedział, bo kobieta nie przestawała szarpać za klamkę.
– Trzeba to natychmiast wymienić! – westchnęła teatralnie „dyrektorka”, po czym wyjęła z torby jakąś kartkę i zaczęła się wachlować. Usiadła przy biurku i odczekała, aż detektyw zajmie miejsce po drugiej stronie. Jej zachowanie nie dawało żadnej przestrzeni na sprzeciw.
– Prawdę mówiąc, mam wątpliwość, czy dobrze trafiłam – zaczęła kobieta, wciąż niepewnie rozglądając się dookoła.
– Ja też. – Piasecki rozłożył ramiona i spojrzał pod biurko. Cholera, wygazuje się, pomyślał i przełknął ślinę. Rozluźnił kołnierzyk. Wiele by dał, żeby zdjąć ten cholerny tupecik i podrapać się w czubek głowy. – Co panią sprowadza?
– Ireneusz Piasecki, prywatny detektyw, czy tak? – Kobieta nachyliła się i ściszyła głos.
– W stanie spoczynku. – Miał ochotę stuknąć obcasami. – Ale nie do końca wyszedłem z wprawy. – Ireneusz zmienił tok myślenia, gdy kobieta wyjęła grubą kopertę. Zapowiada się łatwy pieniądz: zdrada, wysokie stanowisko, dyskrecja, pomyślał i zmarszczył brwi. Tydzień i po sprawie. Dobra fucha na zakończenie działalności.
– No to świetnie, bo sprawa jest poważna. Moja, hm… nazwijmy to współpracowniczka i zarazem dublerka, Katarzyna Wieczorek, dostaje bardzo nieprzyjemne wiadomości. Myślę, że padła ofiarą stalkera w Internecie. Sprawa jest dyskretna, nikt nie może się dowiedzieć, że ona to nie ja. Kasia twierdzi, że przesadzam, ale nie mogę tego tak zostawić… – Kobieta położyła kopertę na biurku.
Piasecki szybko stracił humor. Nie chodziło o łatwą sprawę. Znowu ten cholerny Internet.
– Pani…? – Detektyw nachylił się w jej stronę.
– Lukrecja Woźniak.
– Pani Lukrecjo, chyba nie będę mógł pani pomóc. – Rozłożył ramiona.
– Spodziewałam się, że pan tak zareaguje. Dla znajomych Piach, tak? – Kobieta uniosła brwi, nie spuszczając detektywa z oka.
– Tak, z dawnej firmy. – Piasecki wypuścił powietrze i podrapał się w głowę. – Ale to nie ma nic do rzeczy.
– No właśnie, zupełnie nie rozumiem tego, co mam powiedzieć, ale pan podobno od razu będzie wiedział, o co chodzi. – Kobieta wachlowała się nieco szybciej niż przed chwilą, po czym wolno wyszeptała, kuląc głowę w ramiona: – Hm… Jeśli dziś wtorek, to jesteśmy w Belgii.
Piachowi natychmiast zaschło w gardle i mimo zaduchu i wysokiej temperatury w małym pokoju przeszył go dreszcz. Poczuł, jakby mu się sznurował żołądek, a kołnierzyk, który de facto już dawno poluzował, i tak wbijał mu się w szyję.
– Zacznijmy od początku. – Ireneusz Piasecki odchrząknął, otworzył stary kalendarz i w pełnym powagi skupieniu zaczął notować: – Nazywa się pani: Lukrecja Woźniak, a pani współpracownica dostaje pogróżki. Proszę mi wszystko dokładnie i od początku wytłumaczyć.
Kilka dni później
Trzech ochroniarzy i parkingowy – tylu osobom musiał powiedzieć, do kogo idzie. Kiedyś trzeba się było nakombinować, by w miarę bezboleśnie wydobyć takie informacje od przechodnia, dziś wszyscy podają je dobrowolnie, nie widząc w tym nic złego. Ludzie dawniej uciekali z zamkniętych przestrzeni, dziś sami się kratują i monitorują każdy swój krok. Nic z tego nie rozumiem, myślał Piach, rozglądając się po korytarzu, prawdopodobnie marmurowym. Naliczył sześć kamer, znalazł zamknięte wyjście ewakuacyjne i dość strome schody pożarowe. Stanowiły raczej ozdobny element niż praktyczną drogę ucieczki. Nim zapukał do drzwi antywłamaniowych z numerem pięćdziesiąt sześć, te bezszelestnie się otworzyły.
– Ale jest pani strzeżona. – Drgnął, gdy usłyszał trzaśnięcie.
– No i co ma pan dla mnie? – Lukrecja Woźniak, tak samo elegancka jak trzy dni wcześniej, zaprosiła detektywa do stylowej kuchni.
– Jak z prospektu! – Detektyw usiadł na wysokim krześle. – Taki styl jak u Szwedów, czy coś.
– Do rzeczy. – Pisarka spoczęła obok i nalała białego wina do dwóch kryształowych kieliszków. – Czas się kurczy.
– Dobrze. – Piach przełknął ślinę, lecz nakrył dłonią swój kieliszek. – Mam trochę danych. – Sięgnął do sztruksowej torby i wyjął zmięte koperty, po czym wygładził je na białym stole. – Pani obawy są słuszne. Moje źródła mówią – poprawił się na potwornie niewygodnym krześle, bo drętwiała mu łydka – że ten stalker jest bardzo aktywny w mediach społecznościowych, ale trzeba też przyznać, że pani wpisy i zdjęcia są dosyć wyzywające, a takie przyciągają różnych wariatów czy wręcz psychopatów. Na tym koniec dobrych wiadomości. – Piach uszczypnął się w łydkę; mrowienie w niej było nieznośne.
– Dobrych? – Kobieta przechyliła kieliszek i wypiła kilka łyków.
– Z zebranych informacji wynika, że ma pani podstawy do zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa. Nie można tego bagatelizować, pani Kasia podchodzi do sprawy zbyt nonszalancko. Radziłbym zgłosić się z tym na policję, właściwie nic tu po mnie. – Detektyw westchnął i położył kolejny plik wydruków.
Lukrecja tylko na nie zerknęła, wyraźnie powstrzymując się przed ich przeczytaniem lub wręcz rozszarpaniem na drobne kawałki.
– Wykluczone, żadnej policji. Sprawa jest delikatna, ponieważ nikt – powtarzam, nikt – poza dublerką nie wie, kim naprawdę jestem. No i poza Patrycją Kopij, moją przyjaciółką, redaktorką i właścicielką wydawnictwa, z którą wymyśliłyśmy tę postać. O tym, że jestem Looką Wood, nie wie nawet mój były mąż. Nie pójdę na policję, nie zaryzykuję, że sprawa wycieknie do mediów albo do Internetu. Looka jest popularna, za chwilę będzie premiera kolejnej książki. Nikt nie może wiedzieć, że to tak naprawdę ja. Musi pan to jakoś załatwić. – Lukrecja nerwowo bawiła się łańcuszkiem na szyi.
– Nie mogę się tym zająć, przykro mi. – Piach wyciągnął ze sztruksowej torby pomiętą kopertę. – Nie mam możliwości… ekhm… technicznych. – Rozłożył bezradnie ręce. Nie umiał się przyznać, że cyberprzestępstwa są poza jego zasięgiem.
– Okej. Proszę mi powiedzieć, co w takim razie mam z tym zrobić. – Kobieta odstawiła kieliszek i spojrzała Piachowi prosto w oczy. Zrobiło mu się gorąco.
– Pomogę pani. Mogę polecić usługi prywatnej detektyw Anny Marii Kier, byłej policjantki. Ma świetną intuicję i doświadczenie w pracy z Internetem. Tu jest jej numer, ale proszę wstrzymać się z telefonem do jutra. Najpierw powiadomię ją i przekażę jej swoje dotychczasowe ustalenia. Można jej zaufać.
– Ech, no dobrze. – Lukrecja pokręciła głową, wzięła do ręki kopertę i wyjąwszy kilka banknotów, położyła je na stole.
Ireneusz Piasecki głośno wypuścił powietrze.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI