- W empik go
Asan, ustęp z dziejów „Słowian bałkańskich” - ebook
Asan, ustęp z dziejów „Słowian bałkańskich” - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 286 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ś. p. J. Niemcewicz, zaczął jednę z tłómaczonych bajek swoich wyrazami: "W czasach o których nikt już nie pamięta". Temi samemi wyrazami muszę rozpocząć powieść niniejszą. Muszę: bo pomimo żem myślał i myślał nad przerobieniem Niemcewiczowskiego frazesu, wciąż lazł mi on pod pióro, ile razy pióro dotknąłem do papieru, w celu zlania nań myśli mojej.
"W czasach – tedy – o których nikt już nie pamięta", o których zaledwie wzmianek w greckich kronikarzach (1) doszukać się można, któremi w całym ucywilizowanym świecie jeżeli dziesięciu ludzi się interesuje to bardzo wiele, które od obecnych oddalonemi są o sześćset siedmdziesiąt pięć lat, w czasach owych, prześlicznemi okolicami, szło zwolna dwóch wędrowców. Szli i rozglądali się. Odzież ich była uboga, podróżne torby wisiały na biodrach, obuwie grubo pyłem – (1) Nicetas Choniates, de Isaacio Augelo; G. Codinus, de Orignibus Constantinoplitani circa finem; G. Acropolita, Chronico Compendiario.
się okryło, zużyte laski okazywały, że podróż ich nie dziś się zaczęła, a pomimo to piękność natury nie była dla nich obojętną. Często się zatrzymywali, a w oczach ich malowały się: zachwycenie i rozczulenie, i jakiś modlitwowy wyraz, jakby dziękowali Bogu, że takim pięknym stworzył świat.
O, bo też pięknemi były okolice, któremi przechodzili! Za każdem niemal postąpieniem kilkunastu albo kilkudziesięciu kroków nowy odkrywał się widok, dla którego poprzedni był niby kurtyną, podnoszącą się przez proste posuwanie wędrowców naprzód. Podnosiły się kolejno kurtyny jedna po drugiej: odsłaniały się kolejno widoki jeden za drugim. Była to ciągła przesuwająca się panorama: gór najeżonych skałami, poszramowanych wąwozami i rozpadłościami i uwieńczonych lasami, i rozkosznych dolin, wyścielonych kobiercami kwiecistych łąk, po których jak węże, srebrzystą połyskujące łuską, wiły się potoki, strumienie i nawet spore rzeczułki. Tu górska ściana wyrastała raptem, popielata, spalona niby od ognia, który gorzał niegdyś pod nią i lizał ją płomieniem, naga, olbrzymia. Tam wyskakiwała kolosalna piramida w zielonym u spodu wianku, w siwołyskliwym u wierzchu kołpaku, udającym z daleka szyszak, na którym chmury wyglądały jak olbrzymi pióropusz. Owdzie połamany grzbiet rozchylał się, i za nim wymykało się oko, to na zwaliska skał, to na obrazy grodów, to na szerokie równiny, to na mglisto-siną dal, ustrojoną kształtami obłoczystych cieniów. Bez końca było tych obrazów i widoków.
Okolica ta nazywała się: Hoemus. Dziś nazywamy ją: Bałkanami, Śmiało pisząc o niej, nazywam ją piękną, dla tego że jest piękną dziś. Taką była ona zapewne w pierwszym dniu wyjścia swego z rąk Boga, a tem bardziej przed sześciu z górą wiekami. Widziałem ją i podziwiałem. Podziwiałem, jak ciekawy wędrowiec, i pokochałem, jak amator. I pomnę, taka mi kiedyś przyszła myśl do głowy:
– Kocham was, piękne góry… Jesteście zachwycające… Gdybym był malarzem, odtworzyłbym was na płótnie… Gdybym był poetą, wsławiłbym was pieśnią… Gdybym był śpiewakiem, ułożyłbym w chór wasze echa…
Nie przyszło mi na myśl nigdy, co bym uczynił, gdybym był ich synem, gdyby pomiędzy mną a tą okolicą taki zachodził stosunek, jak pomiędzy dzieckiem a matką. O Polsce, o Ukranie często wspominałem; ale wówczas piękność Bałkanów wydawała mi się mniej piękną, mniej je kochałem, bo mi dzwoniło w sercu:
– "U nas inaczej, inaczej, inaczej"…
Słowa te i nuta – mówiąc między nami – prześladują mnie nieustannie, i nie ma na nie rady.
Nie prześladowały one wędrowców naszych. Dla czego? A oto dla tej prostej przyczyny, że Bałkany były ich ojczyzną.
– Ojczyzno moja!… – mówił jeden z nich
– jaka ty piękna!…
– Piękna ojczyzno moja!… – mówił drugi
– Ty w niewoli!…
W tych dwóch wykrzynikach wyraziły się dwa charaktery ludzkie. Pierwszy kochał piękno, drugi ojczyznę. Dla pierwszego piękność wystarczała; a że należała ona do jego ojczyzny totem lepiej, totem bardziej kochał on ojczyznę dla niej. Drugi piękność uznawał, bo nie mógł nie uznać tego, co oczy widziały; lecz łączył ją w jedno z bolesnem jęknięciem serca: "ty w niewoli!… " Można więc przypuszczać, że ten drugi kochałby ojczyznę, nawet gdyby nie była piękną: kochałby ją jak Niederlandczyk swoje wydarte morzu niziny, jak Pińczuk błota, Rusin stepy, Mazur piaski, jak Moskal śniegi.
W wykrzyknikach tych – powiadam wyraziły się charaktery tych dwóch ludzi, dla tego że wykrzykniki te były swebodnem wynurzeniem serca, obrazem – że tak rzeknę – uczucia.
A charakter opiera się na uczuciu.
A uczucie najlepiej poznaje się wobec idei: ojczyzna.
Bo niech kto jak najwięcej mieści w sercu miłości; niech kocha jak najpotężniej świat, bliźnich, siebie, swoje dzieci, swój honor, swoje dobre imie, wszystko; jeżeli po nad to wszystko nie wznosi się ojczyzna; jeżeli on dla niej nie gotów; tego "wszystkiego" poświęcić, to jego kochania… nic nie warte; to jego charakter nie jest charakterem, ale tylko instynktem.
Charakter więc występuje dopiero i próbuje się w obec ojczyzny.
– Jaka ty piękna!… – mówił pierwszy – Ty w niewoli!… – mówił drugi.
Pierwszemu na imię było Piotr, drugiemu Asan.
Powinien bym był drugiego na pierwszem postawić miejscu, i pisać, pierwiej o Asanie, a potem o Piotrze, dla tego że w Asanie lepiej objawił się charakter od pierwszego niejako wyrazu, dając mu już prawo do pierwszeństwa w opowiadaniu. Ale, cóż z kronikarzami poradzić!… Wszyscy piszą: Piotr i Asan, nie zaś Asan i Piotr. Więc i ja musiałem pójść za wszystkiemi. A może też mają oni jaką kronikarską rację: może Piotr był starszym co do lat. To nie jest dostatecznie rozjaśnionem; wszakże, zdaje się, że nie wielka pomiędzy nimi zachodziła różnica wieku.
Piotr i Asan byli rodzonymi braćmi.
Według kronikarzy pochodzili oni ze starożytnego królów bólgarskich rodu. Według mnie – nie: a to dla tego, że wzmianki o pochodzeniu ich są tylko domysłami, żadnemi nie wsparte dowodami. Bazyli II. cesarz grecki (976 – 1025), zwany przez jednych Młodym, przez innych Bólgarochtonem (bólgarożercą), ze skwapliwością i zapobiegliwością godną lepszej sprawy, wytępił co do nogi ród Komitopulów, z którego czterej bracia, Dawid, Mojżesz, Aron i Samuel, panowali niegdyś nad Bólgarją. Których zaś nie wytępił, tych porobił magistrami i patrycyuszami (1), co na jedno wychodziło jakby im głowy poodcinał, bo oni przestali być Słowianami: przyjęli rzymskie urzęda, przywdzieli togi, i stali się Grekami. Wynarodowieni stracili nawet ów instynkt, który każe dziecku biedz, gdy matka o ratunek zawoła. Po podbiciu przez Bólgarożercę (1019), Bólgarją dwukrotnie powstawała – w 1040 i 1074 – i żaden z Komitopulów nie wsparł osobą swoją usiłowań narodowych. Co gorzej – oni wespół z ogromną liczbą znakomitszych rodzin, posiadających w kraju imiona, wpływ i znaczenie, szkodzili zamiast pomagać, bo przykładem własnym – (1)Gregorius Cedrenus, Compend. Histor. ad regn. Imp. Basilii Secundi Bulgaroctoni.
dowodzili ogółowi: że należy uledz pod ciężarem okoliczności, że trzeba przyjąć greckie jarzmo i już myśleć tylko o ulżeniu go sobie, że nie ma ratunku. Nie: Piotr i Asan nie byli z rodu Komitopulów. Gdyby do niego bowiem należeli, to w tej chwili, nie na stronnych ścieżkach Bałkanów, lecz w stolicy cesarstwa, przy boku Imperatora by bawili, i nie dzikim widokom natury, lecz igrzyskom w cyrku by się przypatrywali. Gdyby byli Komitopulami, to święty wyraz "ojczyzna" nie znałby ich ust, a jeżeliby kiedy i przemknął się przez usta, to jak obcy dźwięk, obojętny wyraz.
Wędrowcy nasi przeszli szczyt góry. Przed nimi, u stóp, rozesłała się obszerna, zielona, uśmiechająca się do słońca pełnią rodzinnego życia dolina. Wyglądała ona jak ogród, otoczony zamiast muru górami. Tu i ówdzie rosły po niej bukiety drzew, tu i ówdzie barwiły się kwietne łąk kobierce, tu i ówdzie czerniały grządki uprawnych ról, tu i ówdzie bielały grupy chat wieśniaczych, a nieopodal od drogi złocistą kopułą połyskiwała cerkiew. Widok był taki, że warto było przypatrzeć się mu dłużej, nacieszyć się, nalubować nim. Wędrowcy więc usiedli obok drogi, zsunęli torby z ramion, złożyli laski i pogrążyli się w kontemplację.
– Jak ją ratować!… – odezwał się Asan.
Piotr wzruszył ramionami, i rzekł po chwili milczenia:
– Czyż już w tobie nigdy myśl inna nie zagości!… Nie potępiam jej… Lecz słuchaj, bracie: przykucie władz rozumu do jednej wyłącznej myśli wtrącić człowieka może w taki stan, że natężony rozum pęknie, jak struny na cytrze, i zostawi po sobie obłąkanie.,.. Dla czegoż nie mamy interesować się wszystkiem zarówno!…. Kochajmy ojczyznę, bolejmy nad jej położeniem i szukajmy środków ratunku… Kochajmy ojczyznę, cieszmy się jej pięknością i używajmy życia… Mędrzec umie do wszystkiego się zastosować… siebie nagnie do okoliczności i okoliczności do siebie… Pamiętaj, że pomiędzy okolicznościami są takie, z któremi walka jest niepodobną… Widziałeś spadające z gór potoki, rozbijające się z szumem po skałach… Czy człowiek rozumny pomyśli o płynięciu od ujęcia ku źródłom tych potoków?… A gdyby pomyślał, gdyby natężył siły swoje na wykonanie takiej podróży, to musiałby w końcu uledz, stargawszy wszystkie siły… Asan wzruszył ramionami, i po chwili milczeczenia odrzekł:
– Nie rozumiemy się, bracie… Człowiek szaleje, gdy do szalonej przywiązuje się myśli… Przecież przywrócenie Ojczyznie naszej niepodległości nie jest szaleństwem… Ona była już niepodległą;
więc może nią być jeszcze… To nie potok, niemogący w górę popłynąć…
– Kto wie… – odparł Piotr – Policzmy jej upadki: Świętosław zadał jej cios śmiertelny; upadła pod jego żelazem; upadła następnie pod ramieniem Jana Zimiscesa, który pogromem Dzistrańskim (971) uwolnił ją od Swiętosława; upadła jeszcze gdy los najbardziej zdawał się jej sprzyjać, gdy po śmierci wojowniczego Zimiscesa na tronie cesarskim zasiadł młody, niedoświadczony Bazyli, a starzy wojownicy, Bardas Sklir i Bardas Phokas, wojną domową szarpali wnętrze cesarstwa… Nie było stosowniejszej do po wstania chwili. Skorzystali z niej przodkowie nasi Powstali. I coż!… Słyszałeś opowiadania. Ojcowie starych ludzi byli świadkami tej strasznej wojny. Dziś jeszcze z przerażeniem wspominają o boju Balatysty, po którym Bazyli pietnastu tysięcom jeńców wyłupił oczy, zostawiając jednemu na stu po jednem oku, i odesłał ich Samuelowi, ostatniemu który koronę bólgarską nosił (29. lipca 1013) (1). Powstawali jeszcze potem dwa razy praojce nasi, i zawsze upadli. I oto od ostatniego powstania już sto dziesięć lat upłynęło. Lud – (1) Georg. Credenus im Comp. Histor. ad an. 38 Imp. Basilii II. Bulgaroctoni; Joannes Zonaras T. 2. p. 225. 226.; Glycas p. 310.
zrósł się z jarzmem greckiem; wychował się w niem kilku pokoleniami; przyzwyczaił się do dźwigania go. Przedawnienie uprawniło władzę grecką. Opowiadają o minionej niepodległości Bólgarji, jak bajkę, ładną ale nie prawdziwą. Była ona niegdyś prawdą, jak wszelka bajka, o której opowiadacze zaręczają, że była prawdą. W rzeczywistość jej i możliwość nikt jednakże nie wierzy. Tak nikt nie wierzy w rzeczywistość i możliwość niepodległości Bólgarji. A nie wierząc w niepodległość, nie może wierzyć w środki prowadzące do niej… To smutno; ale tak jest…
Asan słuchał brata z pochyloną głową. Twarz jego była smutną. Nie mógł mu zaprzeczyć.
– A innego środka nie ma, tylko powstanie… – odezwał się. – Nie wymodlimy ojczyzny u Boga, siedząc z założonemi rękoma, nie wyprosimy jej u zaborcy, nie doczekamy się, aby ktoś wywalczył ją i wspaniałomyślnie nam podarował…
– Nie… – przerwał Piotr – Ani Bóg się zlituje, ani zaborca wbrew własnemu interesowi poczuje się do sprawiedliwości, ani sąsiedzi zdobędą się na wspaniałomyślność. Po sąsiadach i spodziewać się możemy tylko tego, co uczynił Zimisces: wydrą z rak zaborcy, aby zabrać dla siebie. Jedno tylko powstanie może nas zbawić.
Lecz powstanie tylokrotnie było już próbowanem i tylekrotnie zawiodło… Któż się na nie po upływie tylu lat w niewoli, po przywyknięciu do jarzma, zechce jeszcze odważyć!… Mówiłeś: lud… Oto chodzimy pomiędzy ludem, przykładamy ucha do jego serca, kładniemy ręce na jego pulsach… i cóż?… Oto przekonywamy się, że krew w nim wychłódła, a w sercach tętni bojaźń… Gdybyś go wezwał do powstania, to on by cię związał i odstawił greckiemu prefektowi, a jeżeli nie jako swego wroga, to jako szaleńca.
Asan westchnął głuchem jęknięciem. Nie mógł bratu zaprzeczyć.
– Patrz… – ciągnął Piotr – Oto przed nami prześliczna dolina, otoczona stromemi górami, przez które do niej urwiste tylko prowadzą ścieżki. Widzisz tam wsie. Tam mieszka nasz lud. Góry odgrodziły go od wpływów greckich. Tam on musi być najlepszy, najbardziej bólgarski. Najpóźniej dostał się on do niewoli, bo prefekci nie prędko odszukać zdołali ustronną dolinę; najżywszą więc musi w nim być pamięć niepodległości, i najżywszą chęć powrotu do niej. Tam przekonamy się ostatecznie, co można na lud liczyć. Ale po przekonaniu się powrócimy do Tyrnawy i spokojnie uznamy wyroki Opatrzności, i w spokoju sumienia używać będziemy tych darów, które ona na nas zlała…
Na te słowa zerwał się Asan. Oko jego zapałało.
– Nie!… o, nie!… – zawołał – Natem nie poprzestanę!… Ty wróć do Tyrnawy; ja pójdę dalej. Pójdę, aż do gniazda tej władzy, co cięży nad naszą ojczyzną. Pójdę, przypatrzę się jej…
– Ja będę tobie towarzyszył… – odrzekł Piotr spokojnie.
– Wróć, bracie.… – przerwał mu Asan proszącym tonem. Mnie przykro, że ty się włóczysz zemną, ty, przywykły do wygód i dostatków.. Wróć. Doglądaj bogactw naszych. Niech one wzrastają w twojem ręku. Niech, kiedy ja moją część oddam całą na dźwignienie ojczyzny z upadku, twoja część będzie jeszcze dostateczną na czynienie dobrze…
– Twoja część, i moja, i Joanicy – odpowiedział Piotr – złączone razem, nie wystarczą na cel, na jaki samą tylko swoją przeznaczasz. Pomnożenie ich pod okiem mojem będzie niczem, drobnostką, kroplą w morzu. Byle się nie umniejszyły. A nie umniejszą się pod troskliwem Joanicy okiem. Niech on je dogląda. Ja ślubowałem sobie nie odstępywać ciebie. Będę los twój dzielił do końca.
Asan chciał coś mówić, może dziękować bratu, lecz ten mu przerwał:
– Nie myśl, że robię dla ciebie wielkie poświęcenie. Nie taję ci, że cię kocham. Kochamy się wzajemnie. O tem wiedzą ludzie i powiadają, że Piotr, Asan i Joanica, to trzy ciała ale jedna dusza. Byłbym więc niespokojny o ciebie, gdybym cię opuścił. Ale włócząc się z tobą, i ja korzystam. Uczę się; a ty wiesz, że lubię uczyć się…
Na to nie było co odpowiedzieć. Asan usiadł.
Z powyższej rozmowy wyciągnąć się da wyobrażenie o towarzyskiem położeniu wędrowców naszych. Byli oni bogatymi. Wyraz: "bogaty" wiele mówi. Po wszystkie czasy i na każdem miejscu człowiek bogaty był i jest uprzywilejowanym członkiem społeczności ludzkiej. Bogactwo uwalnia go od pracy, od tego każdochwilowego schylania się ciałem lub myślą z wyciągniętą o chleb powszedni albo o okrasę życia dłonią, czyniącego pracownika niewolnikiem w najwolniejszej świata stronic. Bogacz jest wolnym pod najsroższym despotyzmem. Dla bogacza wszelki rząd jest dobrym; dla niego wszelka władza pochodzi od Boga. Wyzwolonemu od pracy, o używanie mu tylko ale nie o wyzwolenie pracy chodzi. To wielka korzyść, której ubodzy nie znają, większa jak dobre urodzenie. Urodzenie bez pieniędzy jest ironią losu: urodzenie z pieniędzmi nadaje arystokracji dodatnią powagę; bogactwo więc jest treścią, główną podstawą wyłączności społecznej, wziętej z po za sfery cnoty i zasług osobistych.
Z rozmowy powyższej pokazuje się także, że Piotr i Asan mieli trzeciego brata. Rzeczywiście: mieli. Był nim Jan, zwany z grecka Kalojoan, albo Joanika, albo jeszcze Joanica, znany w dziejach ze stosunków swoich ze stolicą apostolską.
Z rozmowy tej wywnioskować jeszcze można i cel wędrówki naszych braci. Jeden pozostał w domu, a dwaj poszli, i poszli dla poznania ludu. Dla tego to wzięli oni na siebie odzież ubogą wieśniaczą. Chcieli snadź, aby przed nimi otwierały sio z ufnością serca wieśniaków; więc nie mogli chcieć zrażać ich ostentacją podróżną, nie mogli otaczać się sługami ani prowadzić za sobą juczne konie i muły, ani występować w miękkiem, pańskiem odzieniu. Pod siermięgą uważał ich lud za ludzi jednego z nim – że tak powiem – zakonu, za takich którzy go zrozumieją i zrozumianymi przezeń będą. Pod cienką tkaniną, patrzałby na nich z niedowierzaniem i w ich szczerych, serdecznych zapytaniach podejrzywałby z góry podstęp. I to bardzo naturalne; – pomiędzy takimi bowiem, którzy tylko używają a takimi, którzy tylko pracują, nigdy przyjść nie może do zupełnego wzajemnego porozumienia. Porozumienie to nastąpićby mogło w takim tylko razie, gdyby, albo używający mieli rozum i serce, albo też, gdyby można było takie dla społeczeństwa wymyślić urządzenie, aby wszyscy równymi się stali w obec zadania życia ludzkiego.
Celem więc wędrowców naszych było: poznanie ludu. Lecz w tym celu zawierał się jeszcze inny, odmienny dla każdego z nich. Piotr poznawał lud dla nauki; Asan – dla wyszukania w nim skarbu-siły, potrzebnego do wykupienia ojczyzny.
Zkąd się oni wzięli, tacy patryotyczni, w spodlonym wiekową niewolą narodzie? Czy ich matka takiem napoiła mlekiem, czy ich ojciec takiemi nakarmił naukami? Ojciec ich był bardzo bogaty: o tem wiem, a przynajmniej, mogę się tego domyślać. Ale: kto on był, kto była ich matka, jaką im rodzice edukację dali – o wszytkich tych szczegółach milczą kronikarze; więc i ja przemilczę.II.
W Bałkanach pełno jest rozkosznych dolin. Nieraz, ujrzawszy którą z nienacka, zatrzymujesz się mimowolnie i zdumiewasz się. Taki tam ład i symetria, jak w ogrodzie. Tak tam cień i światło, tajemniczość kasztanowych i orzechowych borów i otwartość łąk i pól uprawnych, łączą się w jedną harmonijną całość, nad którą stromią się skaliste, połamane boki gór. Doliny takie bywają bardzo obszerne. Niektóre mieszczą w sobie miasta i kilkanaście wsi.
Ta, do której wądrowcy nasi zmierzali, nie była zbyt obszerną. Nie było na niej miast, tylko kilkanaście wsi przytulonych do podgórza. Kilka strumieni zlewało się na nią z gór i wlewało w jedno spólne łożysko, które kryło się po za skałami stromego, nieprzystępnego wąwozu. Na strumieniach tarkociały młyny; na łąkach pasły się trzody; podgórzami pięły się winnice; niżej ciągnęły się obszerne ogrody, pełne drzew owocowych i różanych krzewów, wydających ten kwiat mający tyle wdzięku i woni, którym i dziś słyną bałkańskie okolicy. Jakiś ciągły, łagodny, głaszczący mile ucho szmer i jakaś delikatna woń unosiły się nad tą doliną, wisiały nad nią w powietrzu. Patrząc na nią, zdawało się, że mieszkańcy jej wskazanymi byli szczególną łaską opatrzności, na wieczny, niczem nie zamącony spokój, na raj ziemski.
Wędrowcy nasi nie mogli na nią zejść tego samego dnia, którego ją ujrzeli. Wijąca się ślimakiem droga a raczej ścieżka wymagała całodziennego krążenia. W nocy zaś nie można było po niej iść, bo była stromą. Każdy krok, szczególnie na zawrotach, zagrażał upadkiem w przepaść i rozbiciem się w drobne kawałki o ostre skały. A pomimo stromości ścieżki, znalazła się inna jeszcze przeszkoda, która nie dozwoliła im przewlekać w noc podróży. Przeszkodą tą była warta grecka. Na zakręcie drogi dał się niespodzianie słyszeć okrzyk:
– Stój!… kto idzie!…
Przed oczami wędrowców naszych błysnęły halabardy pretoryjańskie. Kilku żołnierzy zastąpiło im drogę.
– Co wy za jedni?… – zapytał najstarszy z pomiędzy nich.
– Wędrowni wieśniacy… – odpowiedział Piotr – zwiedzamy miejsca święte…
– Zkąd wy?…
– Z Tyrnawy.
– Macie pieczęć cesarską?
– Mamy.
To mówiąc, wydobył Piotr z zanadrza starannie w płótno obwinięty pargamin, i podał go pytającemu żołnierzowi. Ten nie rozwijał go, lecz wezwał za sobą wędrowców i poprowadził ich na strażnicę, którą, o ile w ciemności nocnej rozpoznać się dało, był zameczek, rodzaj dzisiejszego blokhauzu, obwiedziony ząbczastym ze strzelnicami murem. Wprowadził ich do mieszkania setnika i kazał zatrzymać się w obszernej przedsieni, oświetlonej zwisającą od sufitu lampą. W przedsieni było kilka sług i żołnierzy.
Naczekali się nasi podróżni, zanim zawołano ich do setnika. Weszli. Setnik leżał na niebogatem lecz miękkiem wezgłowiu. Izba jego ubraną była wojskowo. Na ścianach wisiały łuki, kołczany, krótkie i długie dzidy, krótkie i długie miecze, topory, buławy, hełmy, tarcze, pancerze i druciane tuniki. Przyjął podróżnych nie ruszając się z miejsca, a oddając im pargamin, przemówił dobrotliwie:
– Dobrze… Idźcie podróżni ludzie w pokoju. Niech Najwyższy czuwa nad wassemi krokami… Cezar pobożnych lubi. Cezar sam jest bardzo pobożnym…
Piotr się skłonił. Asan zgrzytnął zębami.
Żołnierze wyprowadzili ich ze strażnicy, i puścili wolno na drodze.
Było już ciemno. Piotr prosił żołnierzy o gościnność pod dachem, lecz oni mu wytłómaczyli, że przepisy nie pozwalają im ludzi, nie należących do wojska lub urzędu cesarskiego, przyjmywać w obrębie murów zamkowych. Jeden z nich jednakże przeprowadził ich o paręset kroków niżej i ukazał rozłożysty jawor, pod którego liściastem sklepieniem konarów, na miękkim mchu, wygodną była dla podróżnych gospoda. Ten sam żołnierz oznajmił im, że nazajutrz załoga zamkowa znijdzie na dolinę, aby asystować w paradzie uroczystemu nabożeństwu, jakie odbyć się ma w cerkwi, z powodu dnia św. Dymitra.
– Jacy Grecy grzeczni!… – rzekł Piotr po oddaleniu się żołnierza.
– To źle… – odparł Asan – To znaczy, że mają już nas za nic, bo traktują najtańszą rzeczą…
Nie miał Piotr czasu zawiązywać z bratem dłuższą rozmowę, bo musiał zająć się przygotowaniem noclegu, przygotowaniem nie wybrednem a jednakże zabierającem czas. Trzeba im było wy szukać suchych gałęzi, wykrzesać do pruchna ognia, rozniecić i rozpalić ognisko, a następnie, znieść grubszego drzewa dla utrzymania ognia do rana. To ostatnie było bardzo potrzebnem, dla tego że pora jesienna, jakkolwiek w tych okolicach łagodna, sprowadzała jednakże noce, w których zimno na wskróś przejmowało. Krzątali się więc bracia koło ogniska, i naniecili je. Płomień strzelił do góry. Ciepło rozlało się do koła. "Wędrowcy usiedli, posilili się z torb podróżnych, pomodlili się w cichości panu Bogu, podłożyli torby pod głowy, zalegli z dwóch stron ognisko i smacznie zasnęli.
O świcie rozbudziło ich granie trąby, rozbijające się echem po górach. Była to starożytnych pobudka wojskowa, która co rano odzywała się dla załogi zamkowej i kłóciła z echem Bałkanów. Zerwali się bracia równemi nogami, i przetarli oczy. Doliny nie było widać. Osłonił ją poranny tuman. Ale za to zameczek świecił murami i jeżył się zębami, z za których połyskiwały groty dzid i ostrza halabard przechadzających się zwolna strażników. Położenie tego obronnego gniazdka było prawie nieprzystępne. Zagradzało ono drogę i wisiało nad doliną, panując tej ostatniej zarazem i jak czujne oko i jak żelazna ręka.
Zamków tego rodzaju większych i mniejszych pełno było we wszystkich ziemiach, podległych berłu cesarstwa wschodniego. Cesarze zakładali je od najdawniejszych czasów; lecz systematycznie zaczęli je zaprowadzać od czasów Justyniana I., który pierwszy nauczył za ich pomocą w karbach uległości trzymać podbite ludy. W nich mieściły się załogi i urzęda. Były one oczami, uszami i ramionami cesarskiemi, za pomocą których imperator z Konstantynopola widział i słyszał wszystko, i mógł wszędzie i po wszystko sięgnąć. Do tej więc ich własności czyniąc zapewne alluzję, odezwał się Piotr do Asana:
– Widzisz: i nad tą ustronną, cichą doliną sęp zawisł z otwartemi szponami…
I westchnął.
Asan także westchnął, ale nic bratu nie odrzekł.
Odezwały się dzwony cerkiewne, zwiastujące dzień. Wędrowcy zebrali się i poczęli spuszczać na dolinę.
Zanim zeszli na podnóże góry, słońce podniosło się na wschodzie i tuman poranny zwiał się.
Na dolinie widzieć się dał ruch ludu. Wychodzili wieśniacy z chat i ciągnęli do cerkwi, zbudowanej z pewną wytwornością, na wzór i podobieństwo konstantynopolskiego soboru śtej Zofii. Kopuła jej główna i poboczne kopułki połyskiwały złoceniem i krzyżami.