- W empik go
Ascanio - ebook
Ascanio - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 648 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było to dziesiątego lipca roku pańskiego 1540 o godzinie czwartej po południu w Paryżu, na lewym brzegu Sekwany, gdzie rozsiadł się Uniwersytet, przy kropielnicy znajdującej się blisko wejścia do kościoła Augustianów.
Stał tam rosły i urodziwy młodzian o smagłej twarzy, długich włosach i wielkich, czarnych oczach, odziany z wytworną prostotą i uzbrojony tylko w niewielki sztylet o cudownie zdobionej rękojeści, a nabożna pokora sprawiła niewątpliwie… iż przez całe nieszpory tkwił w jednym miejscu; z pochylonym czołem i w postawie wyrażającej religijne skupienie szeptał coś, niechybnie modlitwy, ale słowa wypowiadał tak cicho, że chyba tylko Bóg i on sam wiedzieli, co mówi; lecz, jako że nabożeństwo zbliżało się do końca, podniósł głowę i wtedy najbliżej stojący mogli usłyszeć te oto słowa wypowiedziane półgłosem:
– Ależ, ci francuscy mnisi okropnie śpiewają! Nie mogliby się postarać przed Nią, która pewnie przywykła słuchać śpiewu aniołów? Och, ale nie w tym nieszczęście! Najgorsze, że nieszpory się skończyły. Boże mój. Boże, spraw, żeby mi się dzisiaj bardziej poszczęściło niż ostatniej niedzieli i żeby przynajmniej na mnie spojrzała!
Owa ostatnia modlitwa nie jest doprawdy niestosowna, jeśli bowiem ta… o której w niej mowa, podniesie oczy na zanoszącego modły, ujrzy młodzieńczą twarz tak zachwycającą, że nie zdołałaby sobie piękniejszej wymarzyć czytając urocze, niesłychanie wzięte w owych czasach, dzięki cudownym strofom mistrza Marota, baśnie mitologiczne, gdzie opowiedziana jest miłość Psyche i śmierć Narcyza. Jak już bowiem nadmieniliśmy, acz odziany w strój prosty i ciemny, przedstawiony tutaj kawaler przyciąga wzrok urodą i zadziwia wytwornością; z uśmiechu jego ponadto przebija nieskończona słodycz i wdzięk, a spojrzenie, lubo nie śmie być jeszcze zuchwałe, ma w sobie tyle żaru, ile tylko może pomieścić dwoje wielkich osiemnastoletnich oczu.
Ale oto gdy rozległ się dźwięk odsuwanych stołków oznajmiający koniec nabożeństwa, nasz zakochany (bo z kilku wypowiedzianych przezeń słów czytelnik poznał, iż ma on prawo do tego miana) odsunął się nieco na bok i patrzył na niemy tłum przechodzący mimo, złożony z… pełnych godności prowizorów, z dostojnych matron w wieku narzucającym powściągliwość i z miłych dziewczątek. Aliści nie dla nich przyszedł do* kościoła piękny młodzian, oczy mu bowiem, rozbłysły i żywo postąpił kijka kroków wtedy dopiero, kiedy ujrzał, że nadchodzi cała w bieli panna w towarzystwie przyzwoitki, ale przyzwoitki z dobrego domu i wyglądającej, że, umie się znaleźć, przyzwoitki dość jeszcze młodej, dość wesołej i o prezencji doprawdy niezbyt pospolitej. Skoro dwie damy zbliżyły się do kropielnicy, nasz kawaler zamoczył palce w wodzie święconej i uprzejmie im ją podał.
Przyzwoitka obdarowała go najmilszym z uśmiechów, złożyła jak najuprzejmiejszy dyg, dotknęła wyciągniętej dłoni i, ku jego wielkiemu rozczarowaniu, sama podała wodę święconą swej towarzyszce, ta zaś, mimo gorącej modlitwy, jakiej kilka chwil wcześniej była przedmiotem, bez ustanku oczy miała spuszczone, co dowodziło, iż wie o obecności kawalera; toteż gdy się już oddaliły, onże tupnął nogą, szepcząc:
– I znowu mnie nie widziała!
Co było dowodem, że urodziwy młodzian, jak już chyba wspomnieliśmy i nie liczył sobie więcej niż lat osiemnaście.
Gdy jednak pierwszy zawód minął, nieznajomy spiesznie zbiegł po schodach kościoła, a ujrzawszy, że zamyślona piękna panna, ze spuszczoną już na twarz zasłoną i trzymana pod ramię przez przyzwoitkę, skręciła w prawo, ruszył za nimi, stwierdzając przy tym, iż jest mu po drodze. Panna doszła do mostu Saint-Michel, przeszła przez most, a naszemu nieznajomemu było dalej po drodze. Minęła następnie ulicę de la Barillerie i most au Change. A że młodzianowi było ciągle po drodze, szedł za nią niczym cień.
Cieniem każdej młodej panny jest zakochany.. Niestety! Przy Grand-Chatelet piękną gwiazda, której satelitą stał się nasz bohater, naraz zniknęła; furtka więzienia królewskiego jakby się sama otwarła, gdy tylko przyzwoitka w nią zastukała, po czym natychmiast się zamknęła.
Młodzian stał przez chwilę oniemiały, ponieważ jednak należał do ludzi zdecydowanych, gdy nie było w pobliżu pięknej panny pozbawiającej go pewności siebie, szybko postanowił, co ma czynić.
Przed bramą Chatelet majestatycznie przechadzał się uzbrojony strażnik z halabardą na ramieniu. Nasz nieznajomy uczynił jak ów czcigodny mąż i odszedłszy nieco dalej, aby go nie zauważono, ale na tyle blisko, by nie stracić z oczu furtki, bohatersko rozpoczął miłosne wartowanie.
Jeśliś, czytelniku, kiedykolwiek w życiu trzymał straż, musiałeś spostrzec, że jednym z najpewniejszych sposobów skrócenia tego obowiązku jest rozmowa z sobą samym. Nasz młodzian zatem niewątpliwie nawykł był do wartowania, ledwie bowiem stanął na straży, jął tak oto monologować:
– Na pewno tutaj.nic mieszka. Dziś rano po mszy i w dwie ostatnie niedziele, kiedy to nie śmiałem za nią spojrzeć – co ze mnie za głupiec! –
nie szła w prawo, lecz w lewo, w stronę bramy Nesle i Pre-aux-Clerc. Do kroćset! Po co ona przychodzi do Chatelet? Pomyślmy, tylko, Może, odwiedza więźnia, najpewniej brata. Biedna! Jakże musi cierpieć, bp niechybnie jest równie dobra jak piękna. Do diaska! Wielką mam chęć podejść do niej, zapytać otwarcie o powód i ofiarować jej moje usługi. Jeśli to jej brat, wówczas zwierzę się mistrzowi i jego zapytam o radę. Kiedy ktoś, tak jak on, uciekł z zamku Świętego Anioła, na pewno wie, w jaki sposób ucieka się z więzienia. Postanowione, więc, że uratuję brata. Po takiej przysłudze brat staje się moim przyjacielem na śmierć i życie. Teraz on mnie zapytuje, co może uczynić dla mnie, swojego wybawcy. Wyznaję mu wtedy; że kocham jego siostrę. On mnie przedstawia, padam jej do stóp i wtedy się okaże, czy nie podniesie oczu!
Gdy już myśl zakochanego raz wejdzie na taki? tory, rozumie się, że trudno ją wtedy powstrzymać. Toteż młodzian niepomiernie się zdumiał, gdy na zegarze wybiła czwarta i ujrzał że warta się zmienia.
Nowy strażnik zaczął służbę, a młodzian swoją pełnił dalej. Zastosowany sposób zbyt był dobry, aby go w dalszym ciągu nie wykorzystać, toteż podjął monolog, równie owocny jak poprzedni:
– Jaka ona piękna! Ile wdzięku w gestach! Jaka skromność w ruchach! Co za czystość linii! Na całym świecie tylko Leonardo da Vinci albo boski Rafael godni by byli wykonać podobiznę tej czystej i niewinnej, istoty, a i to będąc u szczytu talentu. Mój Boże, dlaczego nie jestem malarzem zamiast być rytownikiem, rzeźbiarzem, emalierem, złotnikiem! Gdybym był malarzem, nie musiałbym przede wszystkim mieć jej przed oczami, żeby namalować portret. Bez ustanku bym widział te wielkie niebieskie oczy, piękne jasne włosy, białą skórę, wąską kibić. Gdybym był malarzem, umieszczałbym ją na każdym moim obrazie, jak Sanzio Fornarinę i Andrca del Sarto Lukrecję. A jaka różnica między nią a Fornariną! Wszak ani jedna, ani druga nic są godne bucików jej wiązać. Fornarina najpierw.
Młodzian nie skończył jeszcze porównywaniu na korzyść, rozumie się, swojej ukochanej, gdy rozległo się bicie zegara.
Po raz wtóry zmieniono straż..
– Już szósta. Dziwne, jak ten czas umyka! – szepnął. – A skoro tak szybko mija… gdy na nią czekam, to co się musi dziać, gdy człowiek jest przy niej! Och… przy niej nie ma już czasu, to raj. Gdybym był z nią… tylko bym na nią patrzyli godziny, dni… miesiące, życie by mi na tym minęło. Mój Boże, jakie by to życie było szczęśliwe!
I młodzian zastygł w ekstazie, gdyż przed jego wzrokiem artysty ukochana… choć nieobecna, rzeczywiście się pojawiła.
Po raz trzeci zmieniono straż.
Zegary na wszystkich kościołach biły godzinę ósmą i zaczynał napadać zmrok, bo wszystko pozwala nam przypuszczać, że trzysta lat temu w lipcu około ósmej robiło się szaro, zupełnie jak za naszych czasów: co jednak może bardziej zdumiewać, to niesłychana wytrwałość szesnastowiecznych kochankowi Wszystko było wtedy potężne, a duch młody i silny nie zatrzymywał się wpół drogi tak w miłości, jak w sztuce i walce
Ostatecznie cierpliwość młodego artysty – bo znamy już jego – profesję – została wreszcie nagrodzona, kiedy po raz dwudziesty otwarta; się furtka Chatelet, tym razem jednak dając przejście tej, na którą czekał. U jej boku nadal kroczyła matrona, a dwóch pachołków w barwach prefektury maszerowało dziesięć kroków za nimi.
Wszyscy ruszali tą samą drogą c o kilka godzin, wcześniej, czyli mostem, au Change, ulicą de la Barillerie, mostem Saint-Michel i nabrzeżem; orszak minął jednak kościół Augustianów i trzysta; kroków dalej zatrzymał się na rogu przed olbrzymią bramą; obok której znajdowana się mała furtka. Przyzwoitka zastukała, odźwierny otworzył. Dwaj pachołkowie skłoniwszy się nisko ruszyli w drogę powrotną do Chatelet a nasz artysta po raz wtóry został przed zamkniętą bramą.
I stałby, tam pewnie do rana, albowiem rozpoczął czwartą część marzeni przypadek jednak zrządził, że jakiś podchmielony przechodzień stuknął weń głową.
– Hej, przyjacielu! – zawołał przechodzień.– Ktoś ty, jeśli łaska? Słup czy człowiek? Jeśliś słupem, wolno ci tak stać, i ja to uszanuję. Ale jeśliś człowiek, z drogi, bo przejść pragnę.
– Wybacz łaskawie – odrzekł młodzian z roztargnieniem – alem obcy w, Paryżu i…
– Aaa, to co innego. Francuzi są gościnnii i to ja proszę o wybaczenie, skoroś cudzoziemcem. Ponieważ powiedziałeś, ktoś ty, słusznie byłoby, abym ci rzekł, kim ja jestem. Masz przed sobą studenta, a zwie on się…
– Za pozwoleniem – przerwał artysta –-zanim się dowiem, kim jesteś, chciałbym wiedzieć, gdzie się znajduję.
–- Brama Nesle, drogi, przyjacielu, a oto zamek Nesle – rzekł student, wzrokiem wskazując na wielką bramę, z której cudzoziemiec nie spuszczał oczu.
– Ach, tak! A jak dojść – rzekł nasz zakochany, byle tylko coś powiedzieć i w nadziei, że pozbędzie się kompana – do ulicy Saint-Martin, gdzie mieszkam?
– Ulica Saint-Martin, powiadasz? Chodź ze mną, idę w tamtą stronę, a na moście Saint-Michel wskażę ci dalszą drogę. Słuchaj tedy, jestem studentem, wracam z Pretaux-Clercs i nazywam się…
– Wiesz może, do kogo należy zamek Nesle? – zapytał artysta.
– Ba, czy to się nie zna dzielnicy uniwersyteckiej? Zamek Nesle, młodzieńcze, należy do miłościwie nam panującego króla, a obecnie jest w rękach prewota Paryża, imć pana Roberta d'Estouteville.
– Go? To tutaj mieszka prewot Paryża?i–zawołał cudzoziemiec. - – Słowem jednym nie napomknąłem, synu… że tutaj mieszku prewot – podjął student. – Prewot Paryża mieszka w Grand-Chatelet;
–- W Grand-Chatelet! A więc to tak Ale jak to się dzieje, że prewot mieszku w Grand-Chatelet… a król zostawił mu jeszcze zamek Nesle?
– Opowiem ci tę historię. Widzisz, król dał ongiś zamek Negle naszemu sędziemu, mężowi niesłychanie szacownemu, który strzegł uniwersyteckich przywilejów i rozstrzygał spory iście po ojcowsku. Wspaniały to urząd! Na nieszczęście ów doskonały sędzia był tak sprawiedliwy, tak sprawiedliwy… dla nas, że dwa lata temu zniesiono jego urząd pod pretekstem, że drzemał na posiedzeniach. Urząd zatem zniesiono, a nadzór nad Uniwersytetem znowu powierzono prewotowi Paryża. Na honor, przedni to protektor! Gdybyśmy się sami nie potrafili strzec… Otóż, ówże prewot – słuchasz, moje dziecko? – ówże prewot, niemożebnie chciwy, uznał, że skoro odziedziczył urząd sędziego, to i należą mu się jego posiadłości, i po cichutku objął we władanie Grand i Petit-Nesle przy poparciu pani d'Etampes.
– Ale z tego, co powiadasz, wynika, że on tu nie mieszka.
– Gdzie tam, stary kutwa, coś mi się jednak zdaje, że umieścił tutaj swoją córkę czy siostrzenicę, stary Kasander, piękne dziewczę, które zowią Colómbine czy Colombe, już nie pamiętam, a trzyma ją pod kluczem w jakimś zakamarku Petit-Nesle.
– Doprawdy – rzekł artysta, któremu aż dech zaparło, po raz pierwszy bowiem usłyszał imię ukochanej – taka uzurpacja wydaje mi się o pomstę do nieba wołającym nadużyciem! Jakże to! Takie zamczysko dla jednej panny i jej przyzwoitki!
– Skądże przybywasz, cudzoziemcze, że nie wiesz, iż zwyczajne to nadużycie: my, biedni akademicy, po sześciu mieszkamy we wstrętnych norach, a możny pan chwastom pozwala zarastać olbrzymie ogrody, dziedzińce, pilarnię.
– O, to i pilarnia tam jest?
– Wspaniała, synu, wspaniała!
– Ale, koniec końców, zamek Nesle należy do króla Franciszka Pierwszego?
– Bez wątpienia. Ale co byś chciał, żeby król Franciszek zrobił ze swoją posiadłością?
– Powinien ją dać komu innemu, skoro prewot w niej nie mieszka.
– Ha, poproś go o nią zatem.
– Dlaczego nie? Lubisz grę w piłkę?
– Uwielbiam!
– Zapraszam cię więc na partię w przyszłą niedzielę.
– Gdzie?
– Do zamku Nesle.
– Zgoda, panie namiestniku królewskich zamków. Ale, ale, dobrze by było, gdybyś znał przynajmniej moje nazwisko. Nazywam się…
Ponieważ jednak cudzoziemiec dowiedział się tego, co chciał; a reszta prawdopodobnie mało go obchodziła, nie dotarło do niego ani słowo z gadaniny towarzysza, który szczegółowo mu objaśnił, że nazywa się Jakub Aubry, że jest studentem Uniwersytetu, a teraz wraca z Preaux-Clercs, gdzie miał spotkanie z żoną swojego krawca, że kochanka nie
Toteż była chochlikiem domu, prawdziwym skowronkiem z racji cienkiego i jasnego głosu, wiodąc życie, w które dopiero wchodziła, na tyle spiesznie, ufnie i beztrosko, by pasowało do niej jak ulał nadane przez mistrza przezwisko Scorzona, co po włosku wówczas, i teraz też, znaczyło coś jak „Dziczka”. Pełna wdzięku i uroku, po dziecinnemu niepohamowanie żywa, Scorzona była duszą pracowni; kiedy śpiewała, wszyscy milkli, gdy się śmiała, śmiali się razem z nią, skoro wydawała rozkazy, byli posłuszni, i to bez słowa sprzeciwu, zwłaszcza że zachcianek i żądań nie miała na ogół zbyt wygórowanych; a była tak szczerze i naiwnie szczęśliwa, że rozsiewała dokoła radość, każdy zaś cieszył się widząc, jak jest wesoła.
Jej' dzieje to stara historia, być może jeszcze do tego wrócimy: sierota pochodząca z ludu, w dzieciństwie została porzucona; Opatrzność jednak czuwała nad nią. Miała być igraszką dla wszystkich, lecz spotkała człowieka, dla którego stała się radością.
Znamy już nowe postacie, wróćmy zatem do naszej opowieści w miejscu, gdzieśmy ją przerwali.
– A skąd to przybywasz, włóczęgo? – spytał mistrz Ascania.
– Skąd przybywam? W waszym interesie się włóczyłem, mistrzu. – Od samego rana?
– Od samego rana.
– Powiedz raczej, żeś szukał miłosnej przygody.
– Jakiej przygody miałbym szukać, mistrzu? – szepnął Ascanio.
– A czy ja wiem?
– Och, też mi nieszczęście, nawet gdyby tak było! – rzekła Scorzona. – Choćby sum nie szukał przygód, to jest przecież wystarczająco gładkim chłopcem, żeby przygody jego szukały.
– Scorzona! – upomniał ją mistrz, marszcząc brwi.
– Nie będziecie chyba zazdrosny o to drogie dziecko!– I wzięła Ascania pod brodę. – Jeszcze by tego brakowało. Jezus Maria! Jakiś ty blady! Czyżbyś nie jadł wieczerzy, mości wagabundo?
– A nie-–zawołał Ascanio. – Zapomniałem!
–• Och, w takim razie przychylam się do zdania mistrza: zapomniał o wieczerzy, na pewno jest zakochany. Ruberta! Ruberta! Szybko, wieczerza dla Ascania.
Służąca wniosła nakrycia z wyśmienitą wieczerzą, do której ochoczo zasiadł nasz młodzian mający prawo, po długim przebywaniu na powietrzu, odczuwać głód.
Scorzona i mistrz przyglądali mu się z uśmiechem, ona z siostrzaną czułością, on z miłością ojcowską. Siedzący z boku czeladnik podniósł głowę, gdy do pracowni wszedł Ascanio, ale… jak tylko Scorzona znów postawiła przed nim lampę zabraną, gdy biegła otworzyć drzwi, na nowo pochylił się nad pracą.
– Jak powiedziałem, mistrzu, w waszym interesie włóczyłem się cały dzień – podjął Ascanio spostrzegłszy kpiącą uwagę, z jaką spoglądali nań mistrz i Scorzona, i pragnąc skierować rozmowę na inne tory niż jego miłostki.
– Jakże to włóczyłeś się w moim interesie cały dzień? No? – Czy nie powiedzieliście.wczoraj, mistrzu, że tutaj jest złe światło i że potrzebna nam inna pracownia?
– Owszem .
– No właśnie, znalazłem pracownię.
– Słyszysz, Pagolo? – rzekł mistrz zwracając się do czeladnika.
– Tak, mistrzu? – powiedział ten, po raz wtóry podnosząc głowę.
– Ech… zostawże na chwilę te swoje rysunki i, chodź EW posłuchać. Znalazł nową pracownię, słyszysz?
– Wybaczcie mistrzu, ale stąd też będę dobrze słyszał, co powie nasz drogi Ascanio. Chciałbym skończyć ten szkic; chyba nic w tym złego, że dopełniwszy niedzielnego obowiązku chrześcijanina, poświęca się czas wolny jakiemuś pożytecznemu zajęciu: praca jest modlitwą.
– Drogi Pagolo – rzekł mistrz potrząsając głową „ bardziej zasmucony niż zagniewany – wierz mi… że lepiej byś zrobił pilniej i z większą ochotą pracując przez cały tydzień, a w niedzielę, jak na dobrego kompana przystało, oddając się przyjemnościom, zamiast lenie się w dni powszednie i obłudnie wyróżniać się spośród innych, udając zapał w dni świąteczne. Ale wolna wola, rób jak uważasz. Ascanio – ciągnął głosem łagodnym i tkliwym – co to mówiłeś?
– Mówiłem, że znalazłem wspaniałą pracownię.
– Gdzie?
– Znacie zamek Nesle?
– Doskonale, to znaczy przechodziłem tamtędy, ale do środka nigdy nie zajrzałem.
– A jak wam.się widzi z wyglądu?…
– Całkiem, całkiem, do diaska! Ale…
– Ale co?
– Nikt tam nie mieszka?
– Owszem, imć pan prewot Paryża, Robert d'Estouteville… który go zajął bezprawnie. Żebyście jednak sumienie mieli spokojne, zdaję mi się, że moglibyśmy zostawić mu Petit-Nesle, gdzie mieszka ktoś z jego rodziny, a sami zadowolić się Grand-Nesle z jego dziedzińcami., podwórcami, kręgielnią i pilarnią.
– Jest tam pilarnią?
– Piękniejsza niż w Santa-Croce we Florencji.
– Per Baccol Toć to moja ulubiona gra!…
– Wiem… mistrzu. W dodatku położenie jest cudowne: tyle powietrza! 1 to jakiego: wiejskiego! Nie tak jak w tej strasznej norze, gdzie pleśniejemy i gdzie słońce o nas zapomina. Z jednej strony mamy tam Pre-aux-Clercs. z drugiej Sekwanę, a króla, waszego wielkiego króla, o dwa kroki… w Luwrze
– Ale do kogo… u diabła, należy ten zamek?
–- Do kogo? Przebóg! Do króla.
– Do króla?… Powtórz to, drogie dziecko: zamek Nesle należy do króla!
– We własnej osobie. Teraz tylko nie wiadomo, czy zgodzi się wam dać tak wspaniałą siedzibę.
– Kto, król? Jak on się zwie, Ascanio?
– Hm, myślę, że Franciszek Pierwszy.
– A to znaczy, że za tydzień zamek Nesle będzie mój.
– Może to rozgniewać prewota Paryża.
– Co mi do tego?
– A jeżeli nie zechce wypuścić z rąk tego, co trzyma? – Jeżeli nie zechce! Ascanio, jak ja Się nazywam?
– Zwą was Benvenuto Cellini, mistrzu.
– Co oznacza, że jeśli dostojny prewot nie zechce się ugodzić po dobroci, to my go zmusimy siłą. A teraz spać. Jutro pomówimy jeszcze o tym… a ponieważ będzie jasno, przyjrzymy się temu lepiej,
Na te słowa mistrza wszyscy rozeszli się do swoich pokojów, z wyjątkiem Pagola, który przez chwilę jeszcze pracował w kątku. Ale gdy tylko stwierdzi, że całe towarzystwo jest w łóżkach; wstał, rozejrzał się, podszedł do stołu, nalał sobie do dużej szklanicy wina, wychylił je duszkiem, po czym również udał się na spoczynek.ROZDZIAŁ II SZESNASTOWIECŻNY ZŁOTNIK
Ponieważ wymieniliśmy nazwisko i opisali Benvenuta Celliniego, pozwól, czytelniku – abyś mógł głębiej wniknąć w ze wszech miar artystyczny temat, o jakim mówimy -– że uczynimy tu niewielką dygresję związaną z owym osobliwym człowiekiem od dwóch miesięcy przebywającym w Paryżu, któremu przeznaczone jest, jak,nietrudno, się domyślić, odegrać jedną z głównych ról w tej opowieści.
Przedtem jednak wyjaśnijmy, czym był złotnik w szesnastym wieku,
Jest we Florencji pewien most, zwany Starym, jeszcze dzisiaj zabudowany domami: domy te były sklepami złotników
Ale nie złotników w tym znaczeniu, jakie dzisiaj ma to słowo: złotnictwo teraz jest rzemiosłem, ongiś było sztuką.
Toteż trudno by znaleźć coś piękniejszego, nad te sklepy, a raczej nad zapełniające je przedmioty; znajdowały się tam krągłe puchary z onyksu, a wokół nich pięły się ogony smoków, głowy zaś i kadłuby tych bajkowych stworów, wznosząc się naprzeciw siebie, rozpościerały skrzydła złotem nakrapiane i z otwartą niby chimery paszczęką groźnie na siebie patrzyły rubinowymi ślepiami. Były tam konwie z agatów, ich podstawę zaś otaczała girlanda bluszczu, która rosła na kształt uchwytu i wyginała się wysoko nad, brzegiem naczynia, a wśród jej liści ze szmaragdów krył się jakiś cudowny ptak tropikalny pokryty emalią – żywy, zda się, i zaraz, śpiewem napełni powietrze. Stały wazy z lapis lazuli a do nich się chyliły, niby gasząc pragnienie, dwie jaszczurki tak kunsztownie wyrzeźbione… że oko niemal widziało zmienne refleksy na złotym pancerzu i można by pomyśleć, iż przy najlżejszym dźwięku uciekną i skryją się w szczelinie ściany. Były kielichy, monstrancje i medale z brązu, srebra, złota; wszystko zdobione szlachetnymi kamieniami, jakby w owych czasach rubiny, topazy, almandyny i diamenty wyławiało się z rzeki albo zbierało na drodze. Nimfy, najady… bogowie i boginie, cały promienny Olimp wymieszany z krzyżami i krucyfiksami; a dalej podobizny Matki. Boskiej i Wenus, Chrystusa i Apollona, Jowisza miotającego gromy i Boga, tworzącego świat. Każdy przedmiot nic tylko kunsztownie wykonany, ale pełen poezji, nie tylko zachwycający juko klejnocik dla ozdoby buduaru ale i wspaniały juko dzieło zdolne uwiecznić panowanie króla lub gemusz narodu.
Co, prawda złotnicy owych czasów zwali się Donatello Ghilberti. Ghirlandajo czy Benvenuto Collini.
Otóż Benvenuto Collini sam opowiedział w swoich pamiętnikach ciekawszych od najciekawszej powieści, pełne przygód życie artystów piętnastego i szesnastego wieku, kiedy to Tycjan malował w pancerzu. Michał Ahioł rzeźbił z mieczem u boku. Masaccio i Domenichino umarli Otruci, a Kosma i zamknął się… aby wynaleźć sposób harfowania stali mogącej ciąć porfir.
By zatem bliżej poznać owego człowieka, opowiemy tu jeden tylko epizod z jego życia: ten który go sprowadzi! do Francji.
Benlepulo przebywał w Rzymie, dokąd wezwał go papież Klemens VII, i z pasją pracował nad pięknym kielichem obstalowanym przez jego świątobliwość: ponieważ jednak pragnął szczególnie starannie wykonać cenne dzieło, praca posuwała się wolno. Benvenuto miał wszelako, rozumie się wielu zawistnych wrogów, tak z racji licznych zamówień, składanych przez książęta, królów i papieży, jak i wielkiego talentu, z jakim,owe zamówienia wykonywał. Znalazł się tedy pewien jego konfrater, niejaki Pompeo… który nie mając lepszego zajęcia jak rzucanie kalumnii, skwapliwie wykorzystał okazję, by Celliniemu szkodzić jak, tylko mógł w oczach papieża, i to codziennie bez ustanku, bez wytchnienia, raz szeptem, to znów na głos zapewniając iż Benvenuto nigdy nie skończy kielicha, ma bowiem: tyle pracy, że wykonuje wiele innych zamówień ze szkodą dla papieskich .
Dotąd podszeptywał i judził ów dostojny Pompeo, aż pewnego dnia Benvenutp Cellini, widząc go… jak wchodzi do jego sklepu… poznał natychmiast po roześmianej minie, że przynosi mu niepomyślną nowinę.
– Drogi bracie – rzekł Pompeo – pomogłem ci w zrzuceniu ciężkiego Obowiązku: jego świątobliwość uznuł, że skoro tak zwlekasz z wykończeniem jego kielicha, to nie ze względu na brak zapału, lecz czasu. W związku z tym Ojciec Święty pomyślał, że należy cię zwolnić z jakiejś codziennej troski i z własnej inicjatywy zdejmuje cię z urzędu rytownika stempli i mennicy. To dla ciebie raptem marne dziewięć złotych skudów, mniej, ale za to godzina czasu dziennie więcej.
Cellini poczuł głuchą a szaloną chęć, aby wyrzucić szydercę, przez okno pohamował się jednak. Pompeo zaś, widząc, iż w twarzy Benvenuta nie drgnął ani jeden mięsień, uznał, że cios był chybiony. – Poza tym – ciągnął dalej – nie wiem dlaczego, mimo że przemawiałem za tobą, jego świątobliwość domaga się natychmiastowego zwrotu kielicha w takim stanie, w jakim jest w tej chwili. Doprawdy obawiam się… drogi Benvenuto i po przyjacielsku cię uprzedzam, że chyba ma zamiar dać go do wykończenia komu innemu., – O, co to, to nie! – zawołał złotnik… podskakując tym razem, jakby giez go ukąsił.,– Kielich jest mój… jak mennica jest papieża. Jego świątobliwość może tylko zażądać zwrotu pięciuset skudów które mi wypłacił w zadatku, a ja z moją pracą zrobię, co mi się spodoba.
– Uważaj, mistrzu – ostrzegł Pompeo – bo skutkiem tej odmowy może być loch.
– Mości Pompeo, osioł jesteś – rzekł Berwenuto.
Pompeo odszedł wściekły.
Nazajutrz dwóch podkomorzych jego świątobliwości przyszło po Celliniego
– Papież nas do ciebie przysyła – rzekł jeden – żebyś nam wydał kielich i żebyśmy cię odprowadzili do więzienia.
– Panowie – odparł Benwenuto – człowiek taki jak ja zasługuje co najmniej na takich siepaczy jak wy. Proszę bardzo, bierzcie mnie do więzienia. Uprzedzam jednak, nie przyspieszy to pracy nad papieskim kielichem o jeden nawet ruch dłuta.
I Benvenuto poszedł z nimi do namiestnika Rzymu, który, otrzymawszy widać wcześniej odpowiednie instrukcje, zaprosił go do swojego stołu. Przez cały posiłek namiestnik przekonywał Benvenuta na wszelkie możliwe sposoby, by zadowolił papieża odnosząc mu swoją pracę, a zapewniał go przy tym, że jeśli ulegnie, to Klemensa VII, choć jest porywczy i uparty, natychmiast to uspokoi; Benvenuto odparł jednak, że już sześć razy pokazywał Ojcu Świętemu zaczęty kielich i że na tym muszą się, skończyć papieskie żądania; że poza tym zna jego świątobliwość, że nie wolno mu ufać i że może skorzystać z okazji, iż on jest uwięziony, by odebrać mu kielich i dać do skończenia jakiemuś półgłówkowi, który go zepsuje. Oświadczył za to, że nadal jest skłonny zwrócić papieżowi pięćset skudów wręczonych mu jako zadatek.
To powiedziawszy Benvenuto na wszelkie prośby namiestnika odpowiadał chwaląc tylko jego kucharza i zachwycając się winami.
Po kolacji wszyscy ziomkowie, wszyscy najbliżsi przyjaciele, wszyscy czeladnicy prowadzeni przez Ascania przyszli błagać mistrza, żeby nie ściągał na siebie zguby stawiając czoła Klemensowi VII; Cellini odrzekł na to, że od dawna już pragnął potwierdzić ową wielką prawdę, iż złotnik może być bardziej uparty niż papież; a ponieważ nadarzyła się okazja, że lepszej nie mógłby sobie wymarzyć, nie zaprzepaści jej w obawie, iż mogłaby się nigdy więcej nie powtórzyć.
Ziomkowie odeszli Wzruszając ramionami, przyjaciele twierdząc, iż oszalał, a Ascanio z płaczem.
Na szczęście Pompeo nie zapomniał o Cellinim i w tym czasie mówił do papieża:
– Ojcze. Święty, pozwól działać twemu słudze. Każę powiedzieć temu uparciuchowi, że skoro tak przy tym trwa, to niech mnie przekaże owe pięćset skudów, a ponieważ wielki z niego rozrzutnik i marnotrawca, na pewno nie znajdzie u siebie takiej sumy, wtedy zaś zmuszony będzie oddać mi kielich.
Klemens VII uznał sposób za wyborny j zezwolił, aby Pompeo postąpił wedle swego uznania. I tak jeszcze tego samego wieczoru, kiedy miano odprowadzić Celliniego do izby mu wyznaczonej, zjawił się podkomorzy mówiąc złotnikowi, iż Ojciec Święty przystaje na jego ultimatum i pragnie natychmiast otrzymać pięćset skudów lub kielich.
Benvenuto odparł, że wystarczy go odprowadzić do jego sklepu, u odda pieniądze.
Czterech Szwajcarów wiodło Benvenuta do domu, za nimi zaś kroczył podkomorzy. Wszedłszy do swej sypialni, Cellini wyjął z kieszeni klucz, otworzył nim niewielką żelazną szafkę wmurowaną w ścianę, zanurzył dłoń w wielkiej sakwie, wyciągnął stamtąd pięćset skudów, dał je podkomorzemu i wyrzucił go za drzwi razem ze Szwajcarami.
Ku chwale Benvenuta nadmienić wypada, że za fatygę obdarował czterema skudami Szwajcarów, ci zaś –- winniśmy dodać ku ich chwale – odeszli całując go po rękach.
Podkomorzy pospieszył natychmiast do papieża i wręczył mu pięćset… skudów, co wprawiło w rozpacz i rozsierdziło jego świątobliwość, tak że jął obrzucać obelgami Pompea.
– Ruszaj zaraz po mojego wielkiego rzeźbiarza do jego sklepu, bydlaku – zawołał. – Ugłaskaj go, jak tylko potrafisz w swojej bezdennej głupocie, i powiedz mu… że jeśli się zgodzi wykonać mój kielich, ja przystanę na wszelkie udogodnienia, jakich zażąda.
– Czy nie wystarczyłoby jednak, wasza świątobliwość, pójść tam jutro rano? – spytał Pompeo.
– Już dzisiaj jest za późno, durniu, a nie chcę, żeby Benvenuto zasypiał z urazą w sercu. Wykonaj więc natychmiast, co każę, a jutro rano| masz mi przynieść dobrą nowinę.
Pompeo wyszedł zatem potulnie z Watykanu i ruszył do sklepu Benvenuta sklep był zamknięty.
Zerknął przez dziurkę od klucza, przez szpary w drzwiach, spojrzał na wszystkie okna po kolei, czy z któregoś nie pada światło; widząc jednak, że wszędzie jest ciemno, odważył się zastukać po raz wtóry, mocniej niż przedtem, i po raz trzeci jeszcze głośniej.
Wtedy otwarło się okno na piętrze i pojawił się w nim Benvenuto w koszuli i z arkebuzem w ręku.
– Kto tam znowu? – zapylał Cellini.
– To ja – odparł posłaniec.
– Co za ja? – pytał dalej złotnik, choć go bez trudu rozpoznał.
– Ja, Pompeo.
– Łżesz – oświadczył Ben.venuto –- dobrze znam Pompea, jest zbyt tchórzliwy, żeby się o tej porze odważył wyjść na ulice Rzymu.
– Ależ, drogi Cellini, przysięgam…
– Milcz. Jesteś rzezimieszkiem, który, się podszył pod tego nieboraka; ja ci otworzę drzwi, a ty mnie obrabujesz.
– Mistrzu Benvenuto, pragnę umrzeć…
– Jeszcze jedno słowo – krzyknął Penvenuto mierząc z arkebuza? w kierunku swego rozmówcy – a twemu życzeniu stanie się zadość!
pompeo wziął nogi za pas z okrzykiem „Mordują!” i zniknął za rogiem najbliższej ulicy..
Benvenuto zamknął wtedy okno, zawiesił arkebuz na haku i wrócił do łóżka, śmiejąc się pod nosem z przerażenia, jakie wzbudził w biednym Pompeo.
Gdy nazajutrz Cellini zszedł do sklepu, od godziny już otwartego przez czeladników, zauważył po drugiej stronie ulicy Pompea, który od świtu stał na posterunku czekając na Benvenuta.
Widząc Celliniego. Pompeo pomachał mu ręką tak przyjaźnie, jak jeszcze nikomu.
– A. to ty, drogi Pompeo – rzekł Cellini. – Na honor, omal tej nocy nie ustrzeliłem jakiegoś hultaja za to, że miał czelność podszyć się pod ciebie.
– Doprawdy? – zdziwił się Pompeo z wymuszonym uśmiechem, krok za krokiem zbliżając się do sklepu. – Jak to było?
Benvenuto opowiedział zatem posłańcowi jego świątobliwości, co się, wydarzyło; ponieważ jednak w nocnej rozmowie Cellini, nazwał go tchórzem, Pompeo nie ośmielił się wyznać, że to był on we własnej osobie. Skończywszy swą opowieść, złotnik spytał Pompea, jakiej to szczęśliwej okoliczności zawdzięcza, iż ma przyjemność widzieć go tak wcześnie.
Pompeo wypełnił tedy polecenie, jakie mu dał Klemens VII. choćrozumie się, innymi słowami.
W miarę jak mówił, twarz Benvenuta się rozjaśniała. A wiec Klemens VII ustąpił. Złotnik okazał się bardziej uparty niż papież; kiedy posłaniec skończył, Cellini rzekł;
– Przekaż jego świątobliwości, że szczęściem będzie dla mnie być mu posłusznym i uczynić wszystko, byle odzyskać jego łaskę, straconą nie z mojej winy, lecz przez zawiść innych. Co się ciebie tyczy, mości Pompeo, to w twoim interesie radzę ci, aby papież, ponieważ, nie brakuje mu sług, kogo innego w przyszłości do mnie przysyłał; dla własnego zdrowia nie mieszaj się więcej do tego, co mnie dotyczy. Miej litość nad sobą i nie wchodź mi więcej w drogę", a mając na uwadze zbawienie mojej duszy, proś Boga, żebym nie był twoim Cezarem.
Pompeo nie czekał dłużej, lecz z odpowiedzią Benvenuta ruszył do Klemensa VII. nie wspominając wszelako o ostatnich słowach.
W jakiś czas później, aby się zupełnie pogodzić z Benvenutem, Klemens VII zamówił u niego swój medal. Benvenuto wybił medal w brązie, srebrze i złocie, po czym wręczył go papieżowi. Ów był nim tak oczarowany, że w podziwie zawołał, iż nawet starożytni nigdy nie wykonali równie pięknego.
– Tak to już jest, wasza świątobliwość – rzekł na to Benvenuto. – Gdybym wszak nie okazał kiedyś nieco stanowczości, bylibyśmy w tej chwili zupełnie skłóceni: bo nigdy bym wam nie wybaczył, a wy byście stracili oddanego sługę. I nie wadziłoby. Ojcze Święty – radził dalej
Benvenuto – gdybyście niekiedy wspominali przysłowie ludzi o dużym rozsądku, którzy twierdzą, że należy siedem razy zaznaczyć miejsce, zanim, się raz rąbnie. Dobrze byście też uczynili, nic dając tak posłuchu złośliwym, zawistnym i oszczercom. To wam radzę, Ojcze Święty, i więcej o tym nie mówmy,
Tak oto BcnVenuto wybaczył Klemensowi VII. a z pewnością by tego nie zrobił, gdyby go mniej lubił; Jako jednak jego ziomek, mocno był don przywiązany.
Toteż wielka ogarnęła go rozpacz, gdy w kilka miesięcy po opisanych tutaj wydłużeniach papież nagle zmarł, Cellini… człek twardy jak z żelaza, na wieść o tym zalał się łzami i przez tydzień cały płakał niby dziecko.
Śmierć owa okazała się fatalna w skutkach dla biednego Bcnvenuta, w dzień pogrzebu papieża bowiem spotkał Pompea… którego nie widział od chwili, gdy go poprosił, by mu oszczędził swojego widoku.
Należy zaznaczyć, że odkąd Cellini mu zagroził, nieszczęsny Pompeo nie Śmiał wychodzić z domu inaczej, jak tylko w towarzystwie tuzina dobrze uzbrojonych ludzi, którym wypłacał taki sam żołd jak papież swojej Gwardii Szwajcarskiej, toteż każdy spacer po mieście kosztował go dwa, trzy skudy; a i to otoczony dwunastoma zbirami drżał, iż spotka Benvenuta, świadom, że gdyby z tego spotkania wynikła jakaś bijatyka i gdyby Celtiniemu coś się przytrafiło, papież, darzący swego złotnika wielką życzliwością, dałby się Pompeowi we znaki; ale jak już powiedzieliśmy, Klemens VII właśnie zmarł, jego śmierć zaś przydała Pompeowi nieco odwagi,
Benvenuto udał się do świętego Piotra ucałować stopy zmarłego papieża i wracając ulicą dei Bianchi w towarzystwie Ascania i Pagola… znalazł się twarzą w twarz z Pompeem i jego dwunastoma zbirami. Na widok swego wroga Pompeo mocno zbladł; rozejrzawszy się jednak wokół stwierdził, że jest pod dobrą pieczą, podczas gdy Benvcnuto ma ze sobą tylko dwóch wyrostków; nabrał tedy odwagi i zatrzymując się… drwiąco skinął Benvenutowi głową, a równocześnie prawą ręką bawił się rękojeścią sztyletu.
Na widok tej kompanii, zagrażającej jego mistrzowi. Ascanio sięgnął dłonią do szpady, Pagolo zaś udawał, że czemuś się przygląda; Benvenuto nie chciał jednak narażać ulubionego ucznia na nierówną walkę. Położył rękę na dłoni Ascania i wsuwając jego na wpół wyciągniętą broń do pochwy, ruszył w dalszą drogę, jakby niczego nie zauważył, jakby to… co widział, nic a nic go nie dotknęło. Ascanio nie poznawał mistrza, ale jako że on się wycofywał, wycofał się razem z nim.
Triumfujący Pompeo złożył Celliniemu głęboki ukłon i poszedł w swoją stronę otoczony zbirami, którzy naśladowali jego fanfaronady
Benvenuto w dudni gryzł wargi aż do krwi, lecz? wierzchu wyglądał na zadowolonego. Dla znających porywczy charakter słynnego złotnika było to zaiste zgoła niepojęte.
Przeszedłszy jednak ledwie sto kroków, znalazł się przed sklepem jednego ze swoich konfratrów i wszedł do niego pod pretekstem,że chce obejrzeć starożytną wazę odnalezioną w etruskich grobach w Corneto, uczniom zaś rozkazał iść dalej obiecując, że za kilka minut przyjdzie do sklepu.
Był to, rozumie się, tylko pretekst, by oddalić Ascania bo ledwie stwierdził, że uczeń ze swoim towarzyszem – o którego mniej się niepokoił zważywszy iż miał pewność, że jego odwaga nie popchnie go za daleko – zniknęli za rogiem, odstawił wazę na półkę i wybiegł że sklepu.
Kilkoma susami znalazł się na ulicy, gdzie spotkał Pompea; Pompea wszelako już tam nie było. Na szczęście, a raczej na nieszczęście, człowiek otoczony dwunastu zbirami nie mógł przejść niepostrzeżenie toteż kiedy Benvenuto zapytał, gdzie Pompeo skręcił, pierwsza osoba do której się zwrócił, wskazała mu drogę a Cellini, niczym ogar naprowadzony na trop, ruszył jego śladem.
Pompeo zatrzymał i się przed apteką na rogu skrzyżowania zwartego Chiavica i opowiadał szacownemu aptekarzowi o bohaterskich czynach, jakich właśnie dokonał wobec Celliniego, kiedy raptem ujrzał złotnika z płomieniem w oczach i czołem zlanym potem.
Dostrzegłszy go Benvenuto wydał radony okrzyk,a Pomeo urwał Było oczywiste, że stanie się teraz coś strasznego.
Zuchowie Pompea ustawili się wokół niego w szyku i obnażyli szpady
Niedorzecznością było, żeby jeden człowiek zaatakował trzynastu, lecz Benvenuto należał, jak już powiedzieliśmy, do ludzi o lwiej naturze, co to nie rachują wrogów. Przeciwko grożącym mu trzynastu szpadom dobył tylko małego, ostrego sztyletu, który zawsze nosił u pasa i rzucił się między nieprzyjaciół jedną ręką wyrywając dwie czy trzy szpady, drugą przewracając dwóch ludzi, tak że w mgnieniu oka znalazł się przed Pompeem i złapał go za kołnierz; zaraz wszakże żostał ciasno otoczony.
Powstał nieopisany zamęt, ponad który wybijały się wrzaski, a w górze migały nagie szpady. Przez chwilę żywy kłąb toczył się po ziemi, bez kształtny i bezładny, potem ze zwycięskim okrzykiem jeden człowiek powstał i równie gwałtownie, jak wpadł między nich, teraz się wyrwał, cały we krwi, ale triumfalnie wymachując zakrwawionym sztyletem:; był
Na ziemi ktoś leżał rzucając się w agonii. Otrzymał dwa ciosy sztyletem: jeden poniżej ucha, drugi za obojczykiem u dołu szyi. Kilka sekund później już nit żyłi był to Pompeo.
Kto inny, dokonawszy czegoś takiego, wziąłby zaraz nogi z a pas, Benvenuto jednak przerzucił sztylet z prawej ręki do lewej, w prawą ujął szpadę i stanął wyczekująco przed tuzinem wrogów.
Oni jednak z Benvenutem nie mieli już żadnych porachunków. Ten, który im płacił, leżał martwy,a w związku z tym nie mógł im więcej płacić. Toteż rozbiegli się jak stado przerażonych owiec, zostawiając zwłoki Pompea
W tejże chwili zjawił się Ascanio i rzucił się do swego mistrza nie dał się nabrać na etruską wazę i zawrócił. Choć jednak biegł co sił w nogach i tak spóźnił się o kilka sekund.