- W empik go
Ascetka - ebook
Ascetka - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 218 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z szelestem, grubego płótna rozchyliła się na dwie strony biała zasłona i odsłoniła ogromną, żelazną kratę, rozdzielającą prezbiterium kościelne od klasztornego chóru. Wtedy organy rzuciły z wysoka wielką falę głębokich tonów, ołtarz zagorzał w olśniewającym świetle i u jego stopni wybuchnął potężny śpiew kleru, towarzyszącego wspaniałej celebrze biskupa.
Boże, ku wspomożeniu memu wejrzyj, Panie, ku ratunkowi memu pośpiesz się.
Z coraz głębszą i coraz przenikliwszymi tonami napojoną grą organów, we wzrastającym świetle, w migotliwych błyskach złoceń, okrywających smukłe kolumny ołtarza, złotem i srebrem naszytych kap, infuły, pastorału i podnoszonych, to opuszczanych ksiąg w drogocennych oprawach; w tłumnych ruchach białych komży, barwnie haftowanych stuł, aksamitnych biretów, szkarłatnych peleryn, a dalej spiętrzonych i wzajem zasłaniających się, to odsłaniających odkrytych głów męskich i wstęg, piór, woalów, szerokich skrzydeł kapeluszy na kobiecych głowach; – w pierwszych kłębach dymu i jałowcowej woni, wybuchających z rozkołysanych i w pozłoconym powietrzu rytmicznie pobrzękujących srebrnych kadzielnic; – z tej i tamtej strony kraty brzmiały ogromne, tryumfalne chóry:
– Chwała tobie, o Trójco, jedyne i równe bóstwo, teraz i przez nieskończone wieki wieków!
Od kilku szerokich wschodów, rozdzielających kratę od posadzki, kunsztownie z drogocennego drzewa ułożonej, aż ku najdalszej głębi bardzo wysokiej i długiej sali, gdzie w głębokiej niszy róże i lampy otaczały ze srebra ulany posąg świętej patronki klasztoru, zakonnice stały dwoma z rzadka rozproszonymi szeregami, więcej niż połową ciał wyrastające znad ciemnych ławek, w czarnych sukniach, ostro przerżniętych złotymi liniami krzyży u piersi i śnieżną białością płócien, opasujących czoła i szyje. Na białe płótna zarzucone czarne welony z głów ich spływały poniżej skórzanych pasów i zwisających u nich różańców, a spuszczonymi rąbkami ukrywały twarze, aż po rozmodlone i w śpiewie rozwarte usta.
U góry, prawie w zupełnym mroku, niewyraźnie majaczyły śpiczaste linie sklepień i zarysy wysmukłych okien, z zewnątrz ciemnością wieczoru okrytych. U dołu, w pośrodku sali wyrastał olbrzymi świecznik niby mistyczne drzewo, podnoszący wysoko symbol wiecznej i ani na chwilę nie mającej ustawać adoracji: ani na chwilę od wieków nie gasnący płomień ogromnej świecy. U dołu także, przy samej ziemi, u samych stóp wyniesionych nieco nad poziom ławek, bielały dwa rzędy lekkich woalów, przysłaniających setkę dziecinnych i dziewczęcych głów.
Od ciemnych poręczy wzdłuż ławek biegnących, ostro odrzynały się szeregi splecionych, białych rąk zakonnic, które teraz z kolei, jedne po drugich rozplatały się i sięgały po zapaloną świecę, podawaną im przez równie białą, z czarnych zwojów habitu wyłaniającą się rękę. W habitach, które od skórzanego pasa długą i ciężką falą opadały za nimi na żółte kwadraty posadzki, dwie postacie smukłe, ciche, ze złoty – mi krzyżami na piersiach, z twarzami aż po zamknięte usta zasłoniętymi rąbkami welonów, bez najlżejszego szelestu sunęły wzdłuż dwóch szeregów ławek i z pęków świec na ramieniu niesionych, a woskową żółtością wśród czerni habitów płonących, jedną po drugiej zapalały i podawały wyciągającym się ku nim znad ciemnej poręczy rękom. Teraz dwa rzędy płomyków, wydłużające się coraz, podobnymi stawały się do strumieni świateł, niecierpliwie dążących ku temu ich morzu, w którym nurzał się ołtarz. Lecz nagle pochód jednego z nich ustaje, jedna z par rąk na poręczy ławek opartych nie rozplata się i po świecę jej podawaną nie sięga. Podająca czeka chwilę i cicho spod rąbka welonu szepce:
– Siostro Mechtyldol
– Będę cię wyznawał wszystkim sercem moimi… – Po chwilowej ciszy wybuchają z dwu stron kraty dwa potężne chóry i organy z wysokości rzucają pełne, długie akordy.
Siostra Mechtylda nie śpiewa, głowę nisko ma pochyloną i silnie splecione ręce, a blade jej usta powoli poruszają się w szepcie.
– Panie, dlaczegoś mnie opuścił? Chryste, czy łask twoich godną być przestałam?
– Wielkie są sprawy Pańskie… – śpiewają dwa chóry głosów i wtórzą im drżące tryle organów.
Ramię z ciężką świecą, długo już wyciągnięte, drżeć zaczyna.
– Siostro Mechtyldo!
Ona nie słyszy, nie podnosi głowy i rąk nie rozplata, a pomimo nieruchomości postaci niezgłębiony smutek wieje z powolnego jej szeptu.
– Dusza moja zagasła i od ognia, w którym płonęła, odsunięta, drży z zimna i trwogi.
Po szczupłych jej ramionach przebiega lekkie drżenie, głowa niżej jeszcze opada i końce cienkich, splecionych palców głęboko wpijają się w liliowe żyły, przebiegające białą i przezroczystą, jak płatek lilii, skórę rąk.
W pochodzie swoim powstrzymana i pochód świateł ku ognisku ich zatrzymująca, zakonnica dziwi się: „Co jej się stało? Co stało się tej najświętobliwszej, tej najhojniej łaską Pana udarowanej siostrze zakonnej, tej najgorliwszej z Pańskich służebnic? I głosu swojego ze śpiewem sióstr nie łączy i jednego z obrządków wielkiego dziś nabożeństwa spełnić nie spieszy! Może doświadcza jednej z tych świętych wizji, którymi ją, ją jedną spomiędzy sióstr Pan niekiedy nawiedzać raczy? Może jej dusza wnet, wnet przez blade usta krwawym płomykiem uleci i w tym ognisku światła, które za kratą ołtarz oblewa, utonie?” Pełna pokory wobec duchowej wyższości tej siostry, zakonnica z pękiem żółtych świec na ramieniu, a jedną zapaloną w ręku, chwilę jeszcze stoi i czeka, aż nieśmiałym ruchem habitu jej dotyka i znowu szepce:
– Siostro Mechtyldo!
Na koniec usłyszała i, nie podnosząc głowy, ruchem istoty w śnie pogrążonej, rękę po świecę wyciągnęła. Z przenikliwymi tonami dzwonków, które teraz u stopni ołtarza rozbrzmiały i ze światłami oszklonych pochodni, którymi sługi kościelne nad swoimi szkarłatnymi pelerynami wysoko w powietrzu chwieją, z drżącym głosem starca, który spod ciężkiej i błyskami diamentów migocącej infuły sam jeden śpiewa „Beatus vir, qui timet Dominum”, łączy się niedosłyszalny, bezdennie smutny szept jej bladych, powoli poruszających się ust.
– Do łaskawości Twojej przywykłam, Zbawco mój, i gdy mi ją odjąłeś, mdleję i konam!
Od dobywającego się z samego dna jej piersi westchnienia, podnosi się i chwilę nad jej ustami drży w powietrzu rąbek welonu. Od dość dawna Pan duszę jej zamykać począł w twardej i suchej skorupie, w której jest ona jako łani zbłąkana od źródła, z którego się poiła. Zimnym stało się jej wnętrze, panuje w nim martwa setnmość i z kolei tęsknota tak wielka, że smutki jej czuje ona w szpiku swoich kości i w najdalszych głębiach udręczonego mózgu. Tęskni za życiem gorących uczuć i wysokich wzlotów, które tak długo było jej udziałem, za boskim Oblubieńcem, którego oblicza, wejrzenia, ran namiętnie umiłowanych, już od dawna, ach, jak od dawna nie widzi… bo chociaż oczami ciała na ich wyobrażenia patrzy, oczy jej ducha oślepły i leniwie do snu pokładły się tajemnicze jego natchnienia i siły…
Od małego ogniska świateł, które przed posągiem świętej patronki w głębokiej niszy płoną, aż do tego ich morza, którym ołtarz jest oblany, w całej długości u dwóch ścian chóru wyciągnęły się już dwa łańcuchy płomieni, do dwu strumyków ku morzu dążących podobne. Wszystkie u szczytów wielkich świec palą się prosto i równo, rzucając w górę cienkie nitki dymu, z którymi płyną w powietrze zmięszane wonie wosku i miodu; tylko z drżącej i pochylającej się w ręku siostry Mechtyldy świecy grube żółte krople padają na poręcz ławki i usiewają rękaw jej habitu okruchami twardej skorupy. Ona usiłuje obudzić się, rozgrzać i jak ziarnko kadzidła roztopić się w brzmiącej dokoła chwale Pana.
Odmęt tonów, dźwięków, szmerów. Śpiewy umilkły, ale organy nieprzerwanie snują przędzę melodii, która kłębami opada na dół i głębokimi, to na przemian rozpłakanymi tonami bez przerwy i końca rozsnuwa się po świątyni. W ołtarzu jęczą co chwilę wstrząsane dzwonki, brzęczą łańcuchy kołysanych w powietrzu kadzielnic, rozlegają się ciężkie stuki na pulpitach składanych ksiąg, wszędzie, jak krótkie szumy wichrów wzbijają się i opadają zbiorowe westchnienia i jak szemrzące strumienie płyną zbiorowe, rozmodlone szepty. W tym niezmiernym zbiorowisku dźwięków, ucho siostry Mechtyldy rozróżnia jeden jeszcze, najmniejszy. Jest to ciche, małe, tuż w jej pobliżu, przy samej ziemi drgające łkanie. Przez myśl jej przebiegają słowa: „ktoś płacze” i nikną, pozostawiając ją tak oschłą i zimną, jaką była przedtem. Nic, nic! Ani jednego wzlotu myśli, ani jednego rzutu uczuć ku niebu i Bogu! Pod rąbkiem welonu oczy zgasłe i osłupiałe są, tak jak i dusza.
Chóry z obu stron kraty po chwilowym milczeniu budzą się i wybuchają śpiewem: