Assassin’s Creed. Spisek Maga - ebook
Assassin’s Creed. Spisek Maga - ebook
Wojna pomiędzy asasynami a templariuszami wstrząsa Europą epoki wiktoriańskiej. Oto pełen zwrotów akcji thriller otwierający zupełnie nowy rozdział w dziejach uniwersum Assassin’s Creed.
Londyn, rok 1851. Pierrette, zuchwała akrobatka dająca popisy na Wielkiej Wystawie, ratuje przed porywaczami matematyczkę Adę Lovelace i wikła się w odwieczny konflikt pomiędzy asasynami i templariuszami. Ada, która okazuje się nieuleczalnie chora, powierza Pierrette swoje tajemnice i nakazuje jej odnaleźć straszliwą broń, którą projektowała dla zagadkowego naukowca posługującego się pseudonimem „Mag”. Jedynym sprzymierzeńcem Pierrette jest Simeon Price, przyjaciel Ady z dzieciństwa i członek bractwa stawiającego ponad wszystko wolną wolę.
Pierrette i Simeon wspólnymi siłami odkrywają zdumiewającą intrygę mającą za cel destabilizację Europy poprzez zamachy na tle politycznym. Ścigając się z czasem i zachowując ostatki nadziei, podążają tropem zabójców i bomb, by zniweczyć krwawy plan templariuszy.
*
Wciągająca powieść. Heartfield zachowuje idealną równowagę pomiędzy prawdą historyczną a literaturą fantastyczną. – „The Guardian”
Niezwykła przygoda – ekscytująca, olśniewająca i pulsująca energią podróż po Europie połowy XIX wieku. – Phoebe Barton, autorka książki Świetlne podziemie
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67323-92-5 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Simeon Price starał się nie zwracać uwagi na szeptaną modlitwę ani skrzypienie kadłuba okrętu. Zakrył ucho ramieniem, ale niewiele to dało. Sen pozostawał irytująco nieuchwytny.
– Halford? Znowu męczy cię choroba morska? – wymamrotał.
Szept ucichł.
– Nie dziś. Po prostu nie mogę spać.
Simeon z pewnym trudem przewrócił się na drugi bok w chybotliwym hamaku. Masywna ciemna sylwetka szeregowego Sawyera Halforda spoczywała przed rzędem podobnych masywnych sylwetek, na które padało wątłe światło latarni opartej o ścianę. O tej porze, późną nocą, w kwaterze sypialnej żołnierzy panowała duchota, powietrze było ciężkie od zmieszanych woni potu, tytoniu, żelaza i drewna. Gdzieś nad ich głowami, skrobiąc po deskach, przemknął szczur.
– Rozmyślasz o tym, co będzie się działo, kiedy zejdziemy na ląd? – zapytał cicho Simeon. Niedawno otrzymał awans na starszego szeregowego, rangę tak niską, że aż żal o niej wspominać, ale oznaczającą, że odpowiadał za Halforda i kilku innych szeregowych 74. Pułku Piechoty Górskiej. A poza tym go lubił.
Wiedział jednak, że zejścia na ląd nie unikną i że niewiele ich od niego dzieli. Minęli już Kapsztad. Kapitan trzymał się blisko wybrzeża południowej Afryki, żeby zaoszczędzić czas, a okręt, pchany przez parę i żagle, mknął ku wojnie.
– Trochę tak – przyznał Halford. – Kiedy wysłali nas do Irlandii, to było coś innego. Wiedziałem, czego się spodziewać. A w każdym razie sądziłem, że wiem. – Na chwilę zapanowała cisza, podczas której obaj rozmyślali o tym, co widzieli w Irlandii. Wypalone domy, straszliwie wychudzone dzieci. – Ale póki nie wyruszyliśmy, nie wiedziałem nawet, że istnieje taki lud jak Xhosa.
– Wiesz, stary, wątpię, żeby oni mieli pojęcie o tobie.
Halford zachichotał albo może westchnął. W ciemności trudno było określić.
– Gdy mój ojciec pojechał walczyć z tą świnią Napoleonem, przynajmniej pokazali mu najpierw jego portret. – Zamilkł, a po chwili dodał jeszcze cichszym głosem: – Nigdy nikogo nie zabiłem.
Simeon również nie, aczkolwiek w szynku, który prowadził w Ealing jego ojciec, kilkukrotnie niewiele go od tego dzieliło. I tej jednej nocy w Tipperary był przekonany, że każą mu strzelać do kobiet i starych mężczyzn. Ostatecznie protestujący odeszli spod magazynu, którego strzegł, nie posunęli się do przemocy i wrócili głodni do łóżek, a Simeon bardzo mocno się upił. Nie dysponował ani jednym mądrym słowem, które mógłby przekazać Halfordowi.
– Przepraszam, że przerwałem ci modlitwę – powiedział cicho.
– Jaką modlitwę? – zachichotał Halford. – Nie, nie, Price. Nie modliłem się. Zawsze, kiedy nie mogę spać, recytuję Shakespeare’a.
– Który fragment?
– Różnie. Dziś monolog o wyspie berłowładnej. Z _Ryszarda II_.
Simeon był zaskoczony.
– Aha, już wiem. „Anglia owita w triumfalne morze, odpychająca swych brzegów granitem zazdrosne fale mściwego Neptuna”*… Nie pamiętam, co było dalej.
– „Teraz owita w plamy atramentu i przegniłego hańbę pergaminu. Anglia, sąsiadów przywykła podbijać, nikczemnie teraz podbiła się sama”**. – Halford umilkł. – Chyba trochę niefortunne słowa akurat na tę noc, ale kołysanie morza sprawiło, że przyszły mi na myśl.
Simeon otworzył usta, żeby wyrazić opinię, że jego zdaniem wybór był fantastyczny, ale prawie wypadł z hamaka, bo w tej samej chwili okręt zwolnił z przerażającą gwałtownością.
Z góry dobiegały krzyki. Simeon wyplątał rękę z lin i z trudem podniósł się na nogi. Jego uszy wypełniał nieustający dźwięk rozdzierania stalowego kadłuba, od którego robiło mu się niedobrze. Pokład przechylił się ku dziobowi. Simeon powlókł się przez dżunglę hamaków i lin, mijając zdezorientowanych żołnierzy, którzy dopiero się budzili, wypadł przez drzwi na schody prowadzące na pokład i po chwili znalazł się na zewnątrz, odziany tylko w spodnie i koszulę.
Noc była ciepła, gwiazdy wysoko na niebie zimne, a woda poniżej nich czarna. Okręt spoczywał nienaturalnie nieruchomo, dziwnie przechylony. HMS „Birkenhead” był monstrum ze stali i drewna, fregatą przekonwertowaną na transportowiec, z potężnym czarnym kominem buchającym parą, masztami, których reje pokrywały sklarowane żagle, i kołami napędowymi po bokach kadłuba. Z dziobówki niosły się podniesione głosy.
– Wpierdoliliśmy się na skałę – rzucił w przelocie umundurowany marynarz, który zauważył minę Simeona. – Na brzegu zauważyliśmy światło, wzięliśmy je za latarnię, ale to musiał być zwykły ogień. Idziemy złym kursem. A teraz utknęliśmy na cholernej skale, rozorała dziób.
– W porządku – odparł Simeon, bo widział, że marynarz rozpaczliwie pragnie, żeby ktoś coś postanowił. – Gdzie nas potrzeba? Przy pompach?
– Jeszcze nie. Uruchamiają silniki, żeby ściągnąć okręt ze skały.
– Nie nabierzemy przez to więcej wody?
Marynarz wzruszył ramionami.
– Rozkaz kapitana. Twierdzi, że musimy się uwolnić. I że grodzie wytrzymają.
Jakby w odpowiedzi okręt ożył i zaczął się ospale wycofywać. Wrzawa gdzieś z przodu, dziób opadł, Simeonem zarzuciło w stronę, z której przybiegł. Kiedy podniósł się na nogi, odwrócił się ku schodom i zobaczył, jak napływająca woda zalewa dno zejściówki. Te schody prowadziły na główny pokład transportowy, gdzie przed chwilą spało kilkuset żołnierzy.
Ślizgając się, zszedł na dół i stanął w wodzie, jego spodnie nasiąkły po kolana. Drzwi zatrzasnęły się same, a może on je zamknął – nie potrafił sobie przypomnieć. Ktoś ciągnął za nie od wewnątrz, więc na nie naparł i prawie się przewrócił na przemoczonego do suchej nitki, dyszącego głośno szeregowego Halforda.
– Mamy rannych – zaraportował Halford i wskazał za siebie, w kierunku dzioba.
Simeon i Halford brnęli w głąb, ślizgali się, co rusz tracili równowagę i wpadali na siebie, gdy okręt się przechylał. Pomieszczenie, w którym się znajdowali – w pierwotnym układzie okrętu pełniło funkcję magazynu broni – było pełne mężczyzn w nocnych koszulach, wszyscy nerwowo tłoczyli się przy drzwiach prowadzących na wolność. Rumor silników od strony maszynowni teraz przerodził się w grobową ciszę. Lodowata woda musiała zalać piece.
Simeon myślał tylko o tym, że pod tym pokładem znajduje się kolejny. Którędy napływała woda?
Jeden z żołnierzy miał ranną nogę, prawdopodobnie złamaną, i starał się utrzymać głowę nad powierzchnią. Zataczał się w stronę drzwi, miotany przez nieustające podrygi okrętu i wodę wzburzoną tak, jakby wewnątrz dął wiatr. Simeon i Halford wzięli go pod ramiona i doprowadzili do wyjścia.
Ktoś krzyknął:
– Starszy szeregowy Price! Jesteś tu potrzebny!
Simeon zerknął przez ramię i dostrzegł, że ze szczytu schodów, z pokładu, wołał go młody porucznik, był spanikowany. Porucznik Grimes, przypomniał sobie.
– Konie! – krzyknął na dół Grimes. – Spuściliśmy konie, ale miotają się i kopią. Istne szaleństwo! Ruszcie się, musimy wyrzucić je za burtę albo nic tu nie wskóramy!
Simeon odgarnął mokre włosy z twarzy.
– Konie są na pokładzie, a ludzie…
– Ludzie, w odróżnieniu od koni, zachowają spokój – żachnął się porucznik.
Grimes należał do 74. Pułku, tego samego co Simeon. Gdzie się podział pułkownik Seton? Zapewne zajmował się czymś użytecznym, przez co mężczyźni pokroju Grimesa mogli wydawać rozkazy na własną rękę.
Nagle, nie wiadomo skąd, ktoś bezceremonialnie powalił Grimesa, wcisnął go w deski pokładu.
Przybysz miał na sobie pelerynę, której kaptur okalał głowę tak ciasno, że Simeon widział tylko kwadratową, nieogoloną szczękę. Czyli to nie umundurowany żołnierz, lecz kimkolwiek był, dzierżył toporek. Zbiegł pośpiesznie po schodach.
– Chodź – warknął przybysz, przepychając się obok Simeona w stronę zejścia na dolny pokład i podchodzącej coraz wyżej wody.
– Czy on… – Simeon próbował dowiedzieć się, jaki los spotkał porucznika.
– Jeszcze go nie zabiłem… czego być może pożałuję.
Simeon zaniemówił. Zamaskowanych mężczyzn pojawiających się znikąd, a w szczególności takich, którzy ogłuszali oficerów, nie spotykało się co dzień na okrętach Jej Królewskiej Mości. To jednak nie czas na pytania. Kimkolwiek był nieznajomy, kierował się niżej, w stronę przytłumionych jęków i krzyków.
Woda wypełniająca zejściówkę na dolny pokład była czarniejsza niż nocne niebo. Simeon i nieznajomy musieli zanurzyć głowy i odpychać się rękami. Drzwi do kwater sypialnych nie chciały się otworzyć. Nieznajomy próbował łupać je toporkiem, ale woda spowalniała jego ruchy, więc ostatecznie uciekł się do skrobania i cięcia. Kiedy jedna z desek pękła, Simeon wsunął dłonie w szczelinę i ją rozwarł.
Pracowali wspólnie, nie zważali na krwawiące dłonie i brak powietrza w płucach, aż porozszczepiane drzwi ustąpiły. Wtedy Simeon zaczął tracić przytomność.
Mimowolnie puścił się i zdryfował ku schodom, nie mając pojęcia, czy się topi, czy nie. Gdzieś tam, wysoko ponad nim, żółte światło okrętowych latarni tańczyło przed jego oczami. Spróbował chwycić się dłońmi stromych schodów i w tej samej chwili jego głowa uniosła się ponad poziom wody.
Zamaskowany mężczyzna pojawił się u jego boku, wypychając ku powietrzu kaszlącego i plującego żołnierza.
Simeon trząsł się z zimna i przerażenia. Miał wrażenie, że musi myśleć o każdym oddechu. Zakapturzony nieznajomy kierował się już z powrotem w dół, odpychając się rękami od rachitycznej poręczy.
Kim właściwie był ten facet? Pasażerem na gapę? Podróżnym, który opłacił czarter? Marynarzem w cywilu?
Czas na rozważania przyjdzie później. Teraz każda zmarnowana chwila mogła kosztować kogoś utratę życia, a Simeon miał w płucach dość powietrza, żeby zrobić, co do niego należało.
Wziął głęboki wdech i podążył za nieznajomym z powrotem w mrok. Znaleźli jeszcze jednego miotającego się mężczyznę, panicznie usiłującego przedostać się przez zniszczone drzwi. Nieznajomy grzmotnął w nie i tym razem się otworzyły. Wyciągnęli żołnierza z pomieszczenia i wypchnęli ku górze.
Trzecie zejście zaowocowało odkryciem mężczyzny bezwładnie unoszącego się w połowie wysokości pomiędzy podłogą a sufitem, jego także wywlekli. Nieznajomy zsunął koszulę nocną z nieprzytomnej twarzy ewakuowanego, przewrócił go na jedną stronę, potem na drugą, potrząsał nim, krzyczał i uciskał jego brzuch, ale stało się oczywiste, że nic nie wskóra. Simeon i jego towarzysz zalegli na schodach po obu stronach martwego żołnierza, charcząc i kaszląc.
Wtedy nieznajomy wysapał:
– Idź. Nie chcesz tego przeżyć tylko po to, żeby stanąć przed sądem wojskowym.
Wspomnienie wypełniło umysł Simeona. Działo się to zaledwie kilka tygodni temu, ale wydawało mu się, że minęły całe lata. Wszystkich sześciuset żołnierzy stacjonujących na pokładzie HMS „Birkenhead” wyprowadzono na prażące słońce, żeby mogli się przyjrzeć, jak młodemu palaczowi wymierzano pięćdziesiąt batów – karę za wyskoczenie za burtę i próbę dopłynięcia do wybrzeża Sierra Leone. Karę za dezercję.
– A pan? – wycharczał Simeon, którego po podwodnych ekskursjach ściskało i drapało w gardle.
– Ja im nie podlegam – odpowiedział nieznajomy, zsuwając kaptur z głowy. Był mężczyzną w średnim wieku o jasnobrązowej karnacji, z wystającymi kośćmi policzkowymi i kilkudniowym zarostem na mocno zarysowanej szczęce. Simeon go nie rozpoznawał. Obcy dyszał, przyciskając dłoń do klatki piersiowej. – Ale ty przyjąłeś królewski szyling, prawda? Więc idź. Na dole nie ma już nikogo więcej do uratowania.
Nieznajomy patrzył na niego z ukosa, jakby rzucał mu wyzwanie. Sylwetka pod wymiętą, przemoczoną peleryną teraz nie wyglądała ani trochę żołniersko. Musiał być pasażerem na gapę, ale dlaczego wybrał akurat ten okręt? Simeon nie śmiał nawet zgadywać. I dlaczego ryzykował pojmanie, a w gruncie rzeczy i życie, żeby ratować ludzi, których wszyscy inni najwyraźniej spisali na straty? Co by go spotkało, gdyby wyszedł na pokład?
– Nie wiem, kim pan jest, i w tej chwili jest mi to obojętne. Ale chcę wiedzieć, czy nic panu nie grozi – powiedział Simeon. – Trafi pan do szalup? Będę panu towarzyszył, zadbam, żeby nikt nie wszedł nam w drogę.
Twarz mężczyzny wykrzywiła się w uśmiechu.
– Może miał co do ciebie rację – wymamrotał.
– Kto?
– Posłuchaj, jeśli najdzie cię kiedyś ochota, by zwrócić królowej jej szyling, udaj się do Wiednia. Tam nas znajdziesz. Bractwo, które hołduje przekonaniu, że należy słuchać wyłącznie rozkazów sumienia. Nic nie jest prawdziwe, wszystko jest dozwolone. Zapamiętasz te słowa?
Wiedeń! Równie dobrze mogła to być jakaś bajkowa kraina. Znajdowali się na tonącym okręcie u wybrzeża południowej Afryki. Było prawdopodobne, że Simeon nigdy więcej nie zobaczy lądu. Jeśli jakimś cudem przeżyją tę noc, znajdą się w zupełnie obcym kraju. Poza tym zadaniem 74. Pułku Piechoty było walczyć i umierać za brytyjskich osadników usiłujących podporządkować sobie miejscową ludność. Bractwo, które hołduje przekonaniu, że… co? Bajki, w rzeczy samej.
Simeon nie wiedział, co sądzić o instrukcjach, które otrzymał od nieznajomego, ale jednego był pewien – nikt przekonany, że grozi mu śmierć, nie marnowałby czasu na tak długą przemowę. Pokiwał więc lekko głową, nie mając pewności, na co przystaje. Odbierał całe zajście jako nierzeczywiste, ale w tej chwili wszystko inne też wywoływało w nim takie wrażenie: krzyki konających, gulgocząca i spieniona woda wdzierająca się przez każdą szczelinę w kadłubie, smród wymiocin, smoły, mokrego węgla. Z góry nadal słyszał wrzaski porucznika Grimesa, wydającego jakieś rozkazy. Simeon miał więcej zadań do wykonania, więcej ludzi potrzebowało pomocy. Konie na pewno panikowały. A on mimo wszystko nadal był żołnierzem.
Simeon uścisnął dłoń nieznajomego w podzięce i na pożegnanie, po czym wdrapał się na mokre strome schody. Poczuł nagły przypływ zmęczenia. Okręt kołysał się jak szalony, maszt wychylał się od jednej gwiazdy do kolejnej.
Wypatrzył szeregowego Halforda, wyglądał na równie wyczerpanego. Grimes gdzieś zniknął. Kilku mężczyzn biegało po pokładzie statku, poruszali się chaotycznie. Inni członkowie załogi, jak Halford, stali otumanieni, jakby nie wiedzieli, co robić.
– Konie – rzucił zmęczonym głosem Simeon. – Dostałem rozkaz zająć się końmi.
– Są już poza statkiem, płyną do brzegu. Jeśli rekiny ich nie pożrą, skończą lepiej niż my wszyscy.
– To co dalej? Szalupy?
Halford pokręcił smutno głową.
– Chcą, żebyśmy pompowali. Po pięćdziesięciu, aż braknie sił, i zamiana.
– Ale przecież…
– Załadowaliśmy kobiety i dzieci do kutra i go zwodowaliśmy. Przynajmniej tyle dało się zrobić.
W pośpiesznym ratowaniu tonących spod pokładu Simeon w ogóle nie pomyślał o żonach oficerów z kabin rufowych i o ich dzieciach. Łącznie to kilkadziesiąt osób. Kilka kobiet urodziło podczas rejsu.
Halford kontynuował:
– Próbowaliśmy zwodować większe łodzie. Zardzewiałe kabestany i przegniłe liny… Mówiąc krótko, z szalup nie będzie użytku. Dwóch nie możemy opuścić przez zniszczone kabestany, a trzecia poszła na dno, gdy lina się zerwała.
– Ani jednej? – Simeon nie wiedział, co powiedzieć. Szalupy pomieściłyby dziesiątki, może nawet setki ludzi.
– Cała reszta ma zostać na pokładzie i wypompowywać wodę. – Halford zrobił pauzę. – Jak myślisz, czy… czy twoim zdaniem to dobry pomysł?
Simeon próbował zebrać myśli. Był przemoczony i zmarznięty, a jego ramiona nie przestawały dygotać.
Okręt zadrżał i poruszył się do tyłu, usłyszeli znany im już zbyt dobrze chrobot i jazgot żelaza trącego o skałę, trzask pękającego drewna. Statek przechylił się do tyłu, woda chlusnęła do wnętrza kadłuba przez nowy otwór, tym razem w rufie.
W ich stronę zmierzał kapitan Salmond. Poruszał się pewnym krokiem, do którego na mokrym pokładzie kołyszącego się okrętu był zdolny tylko prawdziwy wilk morski. Jego ciemne włosy były kompletnie zmierzwione, a z oczu, równie ciemnych, biło rozgorączkowanie.
– Idziemy na dno – oznajmił. – Kto umie pływać, niech się ratuje.
Odpowiedziało mu jedno czy dwa „tak jest”, kilku mężczyzn popędziło, by znaleźć miejsce, z którego można wyskoczyć za burtę. Halford i Simeon wdrapali się na pokład rufowy i kurczowo chwycili reling. Wybity z równowagi okręt bujał jak oszalały: w jednej chwili morze znajdowało się jard od nich, a w kolejnej o wiele, wiele dalej. Perspektywa zanurkowania była przerażająca, ale kapitan miał rację. Jeśli zostaną na pokładzie, tonący okręt zassie ich pod wodę albo zaplątają się w liny i na pewno nie dopłyną do brzegu ani nie przeżyją wystarczająco długo, by ktoś ich uratował.
Wspięli się po relingu jak po drabinie. Simeon zaczął się zastanawiać, czy nie zdjąć przemoczonej odzieży, ale uznał, że tu, na wybrzeżu Przylądka, przypłaci to koszmarnymi oparzeniami słonecznymi. Jeśli w ogóle przeżyje. Wpuścił więc koszulę głęboko w spodnie, żeby nie kłębiła się i nie stawiała oporu w wodzie.
– Wszyscy na stanowiska! – dobiegł krzyk zza ich pleców. – Wszyscy na stanowiska!
Odwrócili się i zobaczyli, że porucznik Grimes i ocaleli żołnierze, niektórzy w mundurach, a pozostali w koszulach nocnych, wylegli na kołyszący się pokład i próbowali utrzymać się na nogach.
Przyjąłeś królewski szyling, powiedział nieznajomy. Simeonem kierowało pragnienie anonimowości, spokojnego zarabiania na życie jako niewyróżniający się z tłumu człowiek. Miał do wyboru albo pojechać na północ do Manchesteru i zatrudnić się w fabryce, albo zaciągnąć się do wojska, i tę drugą opcję uznał za mniej ryzykowną dla zdrowia. Chciał przestać myśleć, przestać podejmować najgorsze możliwe decyzje. Chciał przestać podejmować decyzje w ogóle.
Jednak tamtego dnia, po drugiej stronie świata, w świetle gwiazd, na pokładzie rozsypującego się okrętu pełnego potopionych ludzi, usta Simeona otworzyły się i rzekły:
– Kapitan rozkazał płynąć do brzegu.
– A ja rozkazuję zająć stanowiska, do cholery! – Grimes postąpił kilka niepewnych kroków w ich stronę i cichym, niemal poufałym tonem, jakby dawał do zrozumienia, że okazuje ogromną cierpliwość niesubordynowanemu starszemu szeregowemu, powiedział: – Jeśli pozwolę tym ludziom płynąć, popłyną w stronę dwóch szalup ratunkowych pełnych kobiet i dzieci. Będą próbowali dostać się na nie i je zatopią.
– Albo – wycedził Simeon przez zęby – zachowają się inaczej, bo nie są potworami. Jeśli pozwoli im pan płynąć, będą mieli szansę się uratować.
Porucznik obrócił się na pięcie i krzyknął:
– Wszyscy na stanowiska! Nie ustępować, za Jej Wysokość! Ludzie, możecie być dumni z tej chwili. Wykonaliście swoje rozkazy ze spokojem. Wszystko odbyło się w idealnym porządku.
Halford zsunął się z relingu i podążył za porucznikiem ku zebranym żołnierzom, którzy faktycznie stali w rzędach, w milczeniu, ociekając wodą i wpatrując się przed siebie.
– W idealnym porządku – powtórzył porucznik, po czym okręt przełamał się na pół.
To było jak wystrzał z działa, jak trzęsienie ziemi. Potężny czarny komin runął na kilku żołnierzy, w tym szeregowego Halforda. Simeon zerwał się na ratunek, ale kiedy wyciągnął ręce, żeby odciągnąć Halforda, ciało szeregowego osunęło się po rozkołysanym pokładzie i zatrzymało u stóp porucznika. Martwe oczy spoglądały w górę, a z roztrzaskanej głowy lała się krew. Halford nie musiał już niepokoić się o to, że przyjdzie mu kogoś zabić.
Krzyki i jęki ustały. Ocalali członkowie oddziału trzymali się z całych sił i wpatrywali w siebie. Świat ucichł na moment.
– Wszyscy na stanowiska! – wrzasnął po raz kolejny porucznik, a dwie połowy okrętu, wśród jęków nadwyrężanego drewna, oddaliły się od siebie i rozpoczęły podróż ku dnu. Ludzie rozpaczliwie chwytali się rei, masztów, czegokolwiek. – Wszyscy na stanowiska!
* W. Shakespeare, _Król Ryszard II,_ tegoż, _Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare w dwunastu tomach_, t. 1, tłum. L. Urlich, Kraków 1895.
** Tamże.ROZDZIAŁ 1
Złote latarnie gazowe otaczające hipodrom obramowywały niebo barwy indygo. Pierrette uwielbiała wczesne godziny wieczorne, podczas których odnosiło się wrażenie, że ludzie i bogowie konkurują ze sobą w sztuce rozświetlania nocy. A co tam, pomyślała, niech pokazują, na co ich stać. Ona lada chwila i tak przyćmi ich wszystkich.
Tego wieczora miała wykonać najbardziej niebezpieczny i oszałamiający numer w repertuarze trupy cyrkowej, do której należała. Nie nazwałaby towarzyszącej jej emocji wdzięcznością, że akrobata, któremu zwykle przypadało to zadanie, złamał obojczyk i oświadczył, iż raz na zawsze kończy z karierą cyrkowca. Skoro jednak tak wyglądała jej szansa na lepszą przyszłość, to nie zamierzała jej zmarnować.
Major Wallin nie podzielał tego entuzjazmu i nie zmienił zdania, mimo że orkiestra już grała, a widownia była pełna. Pełna jak zawsze. Nowy hipodrom w Kensington Gardens znajdował się ledwie kilka kroków od imponującego Pałacu Kryształowego, w którym odbywała się Wielka Wystawa pełna cudów z całego świata. Nie było w historii lepszego miejsca ani czasu, by być artystą estradowym, niż Londyn latem 1851 roku. Zainteresowanie było tak ogromne, że na hipodromie swoje umiejętności prezentowało kilka trup. Owalną nawierzchnię dopiero co zamieciono ze strusiego guana i bruzd po kołach rydwanów, pozostałości po popołudniowym występie „Niesamowitej Starożytności”, a widownia już wypełniała się chętnymi, by obejrzeć pokaz woltyżerki.
Mimo to major Wallin, przełożony trupy konnej „Aurora”, zauważalnie się denerwował. Stał pod wejściem dla wykonawców w świeżo wyprasowanej granatowo-złotej marynarce udającej mundur majora szwedzkiej kawalerii, który nosił w swoim poprzednim życiu. Przyglądał się Pierrette sceptycznie.
– Wiesz, że sobie poradzę – oznajmiła. Po francusku, bo w tym języku rozmawiała z Wallinem. – Na próbach robiłam to kilkanaście razy.
– Ale wszyscy będą oczekiwali mężczyzny! – Wallin podrapał się po siwiejącym bokobrodzie. – Mazepę zawsze gra mężczyzna. I tylko wtedy ma to sens, bo w wierszu Byrona Mazepę przywiązano do galopującego konia, żeby ukarać go za romans z hrabiną. Nie możesz zagrać tej roli.
– Sądzisz, że ludzie nie uwierzą, że mogłabym uwieść hrabinę? – Pierrette oparła dłoń o biodro. Jednoczęściowy kostium, który Nell przygotowała dla niej pośpiesznie tego dnia, był w tym samym różowawym odcieniu co jej skóra.
Kokietowała, a Wallin się zarumienił. Szwedzki major wraz ze świętej pamięci żoną, Włoszką (Aurorą, która podarowała swoje imię trupie), trzy lata wcześniej zabrał Pierrette, gdy razem opuszczali Francję po krwawym powstaniu paryskim, w którym zginęli rodzice dziewczyny. Traktowała majora Wallina jak swojego drugiego ojca i szanowała jego zdanie. Był koniuszym trupy i to do niego należały wszystkie ostateczne decyzje.
Pierrette miała już jednak prawie dziewiętnaście lat – wystarczająco, żeby wiedzieć, na czym jej zależy i że nie tylko sobie poradzi, ale po występie będzie na ustach wszystkich. Musiała __ to zrobić. Jej przeznaczenie czekało w świetle lamp, w powietrzu. Nie mogła ujawnić światu swojego talentu, póki wykonywała te same akrobacje co wszystkie amazonki: salta, jazdę na stojąco bez siodła, skoki. Każda z tych sztuczek bywała niebezpieczna i każda wymagała ogromnych umiejętności, ale widzowie pragnęli czegoś więcej. Spektaklu. Fabuły. Ujadania wilków, ryku grzmotów i widoku rozszalałego galopującego konia toczącego pianę z pyska (albo przynajmniej sprawiającego wrażenie, jakby był w takim stanie, nie zamierzali krzywdzić starego, kochanego Attyli). Musiała dać występ, który sprawi, że świat zwróci na nią uwagę.
Uśmiechnęła się serdecznie do majora i powiedziała:
– Mazepa od lat nie ma nic wspólnego z wierszem. Chodzi o to, żeby przywiązać kogoś do konia, który pogalopuje między skałami, wymknie się wilkom i wbiegnie na rampę. Wyobraź sobie, jak niesamowicie wzrośnie reputacja naszej trupy, kiedy rozejdzie się wieść, że to kobieta odegrała rolę Mazepy! W dodatku inaczej niż ktokolwiek inny, bo przecież odbieram trofeum po swoim numerze na obręczach.
Major zamruczał pod nosem.
– Tradycja też ma jakąś wartość. Nie dajemy zwykłego spektaklu. Jesteśmy artystami. – Pouczał innych w ten sposób już tyle razy, że nudził nawet sam siebie, a poza tym przyglądał się zgromadzonym tłumom.
– Tradycja jest taka, że na zakończenie widowiska ktoś odgrywa rolę Mazepy. Wszyscy będą tego oczekiwali. A ja jestem dzisiejszego wieczora jedynym członkiem trupy, który ma do tego kwalifikacje.
Major przegrał i o tym wiedział. Westchnął, a jego ostatnią salwą były słowa:
– Obiecałem twoim rodzicom, że zadbam o twoje bezpieczeństwo. Mazepa jest przeciwieństwem bezpieczeństwa.
Pierrette miała na podorędziu własną artylerię. Odgarnęła za ucho jeden ze swoich ciemnych loków i zacytowała dwie linijki z wiersza Byrona:
– „Lecz mniejsza o to: kto tylekroć czoła nadstawił śmierci, ten zadrżeć nie zdoła”*.
Orkiestra dęta uderzyła w basowe nuty, waltornie ucichły, a dudnienie bębnów przedłużało suspens. Rozpoczęły się wstępy zaplanowane na ten wieczór. Pierwszy przed widownią pojawił się Afrykański Herkules – w rzeczywistości Hugh Robinson z Manchesteru – który jeździł wokół areny, stojąc na dwóch koniach, po jednej stopie na każdym grzbiecie. Oprócz Pierrette zza kulis obserwowała go jego żona z rękami skrzyżowanymi na piersi, odziana w obcisły niebieski kostium z perłowymi guzikami. Nell Robinson pełniła w trupie funkcję rachmistrzyni i zarządczyni. Major Wallin prosił ją wielokrotnie, żeby zaczęła udzielać się na scenie, ale za każdym razem słyszał tę samą odpowiedź: Nell widziała w życiu zbyt wiele czarnoskórych kobiet odzianych w skąpe futerka, występujących jako _femmes sauvages_, żeby brać taką możliwość pod uwagę. Nie miała zamiaru o tym więcej dyskutować.
Następny wystąpił linoskoczek, piękny i zgrabny Ariel Fine – „Ani mężczyzna, ani kobieta, lecz Duszek Powietrza”, informował afisz – wykonując misterne kroki na nieco luźnej linie i utrzymując równowagę za pomocą tyczki trzymanej w dłoniach.
Muzyka nabrała wojskowego charakteru dla Tillie Wallin, ośmioletniej córki majora i jej ślicznej klaczy. Tillie niezawodnie oczarowywała publiczność złotymi loczkami, a na arenie radziła sobie równie dobrze jak znani Pierrette dorośli. Major był niezwykle dumny z córki i szkolił ją w tradycyjnej sztuce ujeżdżania koni, która wymagała ogromnej staranności podczas wykonywania manewrów i skoków.
Jovita Ferreira, Brazylijka, która rzuciła męża i dosłownie uciekła do cyrku, zastąpiła Pierrette w jej zwyczajowej roli. Dała pokaz woltyżerki, na który składały się najróżniejsze salta, skoki i inne wyczyny.
A potem nadeszła kolej Pierrette. Ruszyła pewnym krokiem ku środkowi areny i w tym samym czasie mechaniczne pokrywy przyciemniły światło latarni gazowych. Major Wallin przywiązał dziewczynę do szerokiego grzbietu Attyli, skąd wpatrywała się w czerniejące niebo. Widownia nie została poinformowana o zmianie wykonawcy, więc kiedy znów odsłonięto lampy, z przednich rzędów dało się słyszeć podekscytowane szepty.
Za chwilę Pierrette Arnaud pokaże światu, na co ją stać.
Była Mazepą, bohaterem poematu skazanym na koszmarną podróż przez Europę Wschodnią. Najpierw Attyla przedostał się między gipsowymi skałami. Potem spuszczono psy, które go goniły, mimo że po tylu wspólnych występach był ich dobrym przyjacielem.
Instrumenty dęte imitowały najlepiej jak tylko się dało wilki i dzikie konie, podczas gdy Attyla trzykrotnie okrążał arenę. Wiersz, który przeczytała wyłącznie po to, żeby znaleźć argument przeciwko stanowisku majora, podszeptywał w jej głowie: „Nieba się wielkiem kołem obracały i, jak pijane, drzewa taczać zdały”**.
Na terenie hipodromu nie było ani jednego drzewa, zaś pijaków – pod dostatkiem. Stanowili największe zagrożenie, bo żeby kosztem kilku niesprzedanych miejsc dać widowni dreszczyk emocji, numer z Mazepą wymagał, by akrobata wjechał szybko na rampę ustawioną nad jednym z sektorów widowni. Przebywanie tak blisko widzów groziło, że ktoś pociągnie za liny albo chwyci wykonawcę za nogę.
W praktyce najbezpieczniej było pozwolić koniowi wbiec galopem na górę tak szybko, jak potrafił, a Attyla wiedział, co robi. Na ostatnim odcinku trasy pewnie niósł Pierrette po piasku areny. Był jednak spocony, podobnie jak ona. Nawet Londyn był upalny w lipcu. Pierrette czuła, że ślizga się po grzbiecie zwierzęcia pomimo lin. Jeśli wplącze się między jego nogi albo Attyla zachwieje się i przewróci, może ją zmiażdżyć. Niejeden akrobata zginął ciągnięty przez konia.
Pierrette powiodła kątem oka po widowni w poszukiwaniu potencjalnych wichrzycieli. Dostrzegła kobietę trzymającą w dłoniach lornetkę teatralną, a ponad jej ramieniem mężczyznę, który ją obserwował. Prawdopodobnie kieszonkowiec, ale był zbyt daleko, żeby sprawić kłopot Attyli albo Pierrette.
W górę, w górę, spojrzała ostatni raz na purpurowiejące niebo widoczne przez centralny otwór w dachu areny. Nie mogła w ogóle kierować koniem, nie w tej pozycji, rozciągnięta na jego grzbiecie, ze skrępowanymi rękami i nogami. Ale ludzie wiwatowali. To było jak ryk w jej uszach.
I wtedy Attyla stanął dęba, zarzucając Pierrette do tyłu, a widownia wstrzymała oddech.
To była część widowiska. Sposób, by Attyla mógł się zatrzymać i dostać marchewkę. W ciemności za kotarą zwisającą z dachu nad trybunami Tillie wręczyła Attyli przysmak, major Wallin przeciął więzy i Pierrette ukazała się ponownie w wielbiącym ją świetle lamp gazowych. Zataczała się, bo odgrywana przez nią postać została potraktowana brutalnie i wybudzała się z omdlenia. Ale również dlatego, że właśnie odwiązano ją z grzbietu wierzgającego konia.
Miała trzy oddechy, żeby odzyskać równowagę potrzebną do odegrania ostatniej części przedstawienia – odebrania trofeum z rąk pięknej kobiety. Widownia wpierw zareagowała na Pierrette, która, choć wolna i ocalała, niepewnie stawiała kolejne kroki, a dopiero chwilę później na tę piękną kobietę. Była nią Jovita w nowym kostiumie, na obręczy zwisającej z wysokiego żurawia, wtoczonego przez pomocników na środek hipodromu. Jovita znajdowała się wysoko w powietrzu, poza zasięgiem Pierrette. Rząd innych obręczy, po których Pierrette miała się wspiąć, umożliwiał wspinaczkę, by na koniec, zwisając na zgiętych kolanach z ostatniej obręczy, mogła złapać w locie trofeum rzucone przez Jovitę.
Kolejna obręcz zjechała spod zadaszenia nad trybunami i zatrzymała się przy podstawie rampy.
Pierrette dreptała chwiejnie w tym kierunku, czując, jak jej serce trzepocze z radości. Uwielbiała tę chwilę.
W międzyczasie na prawo od niej kobietę z lornetką otoczyło czterech mężczyzn, którzy teraz odwracali się ku swojej ofierze. Szerokie bary i meloniki przysłoniły ją prawie zupełnie. Czterej mężczyźni. To nie byli kieszonkowcy.
Skup się, rozkazała sobie Pierrette, i zbiegła po rampie w stronę obręczy. W ostatniej chwili wybiła się w górę i chwyciła ją dłońmi. Teraz musiała się rozhuśtać. Seria podciągnięć na rękach i obrotów tułowia sprawiła, że zaczęła się kołysać. Pozostało przefrunąć na kolejną obręcz i kolejną. Z ostatniej zwiesiła się na kolanach, skupiona na Jovicie i trofeum.
Była o krok od finału.
Tymczasem mężczyzna stojący za kobietą z lornetką nakrył jej usta dłonią w rękawicy. Przerażona dama otworzyła szeroko oczy i próbowała się wyrywać, ale pozostałe zbiry unieruchomiły jej ręce. Lornetka gdzieś zniknęła. Napastnicy zaczęli wycofywać się z nią przez trybuny i nikt z otoczenia nie zwracał na to najmniejszej uwagi – albo wszyscy mieli to gdzieś. Pomóżcie jej! – miała ochotę krzyczeć Pierrette. Za chwilę mężczyźni wyciągną kobietę poza widownię i uprowadzą, kto wie, w jakim celu.
Wszystkie oczy skupiły się na Pierrette. Tylko ona patrzyła gdzieś indziej. Cóż, skoro była jedynym świadkiem, nie miała wyboru. Musiała pomóc.
Zamiast się odwrócić i złapać trofeum, Pierrette ruszyła w stronę, z której przybyła, obręcz po obręczy, a potem zwiesiła się na kolanach nad widzami, którzy daremnie próbowali jej dotknąć, wiwatując głośno. Była już prawie wystarczająco nisko. Poradzi sobie.
Zaczęła kołysać obręczą niczym wahadłem, mocniej i mocniej. Jeszcze odrobina wysiłku i znajdzie się nad porwaną kobietą.
Opuściła się niżej, splotła stopy, żeby ustabilizować tułów, sięgnęła w dół i chwyciła nieznajomą za ramiona. To by nigdy nie zadziałało, ale jej nagłe pojawienie się zaskoczyło napastników tak bardzo, że poluźnili chwyt i uchylili się, jakby unikali ataków agresywnej mewy.
Pod rozkloszowaną zieloną suknią i żółtą peleryną kryła się maleńka koścista dama. Mimo mikrej postury była za ciężka dla Pierrette i pogarszała sytuację, wierzgając nogami i wyrywając się. Kostki Pierrette paliły. Jej ciało wyginało się nienaturalnie. Miała kilka sekund, w najlepszym razie. Kiedy obręcz, poruszająca się teraz po krótszym łuku, wychyliła się możliwie najdalej od widowni, Pierrette upuściła nieznajomą na rampę, po której wcześniej galopował Attyla. Chwilę później sama wylądowała obok, zdzierając sobie skórę z kolana i nadwyrężając nadgarstki. Jej nowa znajoma leżała bezwładnie twarzą do ziemi.
Pierrette zerknęła w górę na Jovitę, która zastygła w teatralnej pozie z zapomnianym trofeum w dłoni. Miała szeroko otwarte oczy, a drugą dłonią ściskała obręcz tak mocno, że ta zaczęła się obracać.
Każdy, kto mieszkał w Londynie w tamtych czasach, wiedział, że wiara w pomoc policji nie miała sensu. Większość funkcjonariuszy pozostawała w zmowie z jakimiś gangami i kryminalistami, a na pierwszy rzut oka ciężko było stwierdzić, którzy są tymi dobrymi, a którzy nie. Inna sprawa, że nie miało to znaczenia, bo tego wieczora na hipodromie nie było ani jednego policjanta, natomiast bez wątpienia obecna była czwórka mężczyzn, którzy postanowili dobrać się do nieszczęsnej kobiety.
Pierrette ujęła ją pod ramię, poderwała na nogi i szepnęła:
– Uciekamy.
Jedno ponaglenie wystarczyło. Koścista dama biegła jak przestraszony kot, zebrała nie wiadomo skąd siły, ujęła suknię w dłonie i w ślizgających się butach na obcasie wystrzeliła w dół rampy, przebiegła na drugą stronę areny i popędziła na zewnątrz przez wejście dla wykonawców.
A Pierrette, kierowana być może instynktem podpowiadającym artystom, jak widowiskowo zejść ze sceny, a być może brakiem wiary, że nieznajomej uda się samodzielnie uciec przez napastnikami, pobiegła za nią.
_Ciąg dalszy znajduje się w pełnej wersji książki._
* G.G. Byron, _Mazepa,_ tłum. F.D. Morawski, tegoż, _Powieści poetyckie_, Kraków 1924.
** Tamże_._