Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Atak na młyn - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Atak na młyn - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 173 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

W ten pięk­ny let­ni wie­czór młyn sta­re­go Mer­lier przy­brał od­święt­ny wy­gląd. Na po­dwó­rzu trzy ze­sta­wio­ne ra­zem sto­ły cze­ka­ły na­kry­te na go­ści. Wszy­scy w oko­li­cy wie­dzie­li, iż tego dnia mają się od­być za­rę­czy­ny cór­ki mły­na­rza, Fran­cisz­ki, z Do­mi­ni­kiem, chło­pa­kiem, któ­re­mu za­rzu­ca­no wpraw­dzie próż­niac­two, ale tak był przy­stoj­ny, że na jego wi­dok wszyst­kim ko­bie­tom w pro­mie­niu trzech mil błysz­cza­ły oczy.

Młyn sta­re­go Mer­lier wy­glą­dał jak sama ra­dość. Znaj­do­wał się aku­rat w środ­ku Ro­creu­se, w miej­scu, gdzie go­ści­niec two­rzy za­kręt. Wieś ma tyl­ko jed­ną uli­cę, uję­tą w dwa sze­re­gi cha­łup; lecz tam, przy za­krę­cie, łąki roz­po­ście­ra­ją się sze­ro­ko, a wy­nio­słe drze­wa ro­sną­ce wzdłuż nur­tu Mo­re­li rzu­ca­ją na do­li­nę hoj­ny cień. W ca­łej Lo­ta­ryn­gii nie znaj­dziesz bar­dziej roz­kosz­ne­go za­kąt­ka. Na lewo i na pra­wo wy­so­ko­pien­ne lasy, gę­ste bory wspi­na­ją się po ła­god­nych zbo­czach, wy­peł­nia­ją wid­no­krąg mo­rzem zie­lo­no­ści, na po­łu­dnie zaś cią­gnie się cu­dow­nie uro­dzaj­na rów­ni­na roz­ta­cza­jąc w bez­kres po­let­ka po­prze­ci­na­ne ży­wo­pło­ta­mi. Naj­więk­szym jed­nak uro­kiem Ro­creu­se jest chłód, jaki daje owa ob­fi­tość zie­le­ni w skwar­ne dni lip­ca i sierp­nia. Mo­re­la spły­wa z la­sów Ga­gny i zda­je się, jak­by ten chłód czer­pa­ła z li­sto­wia, pod któ­rym to­czy się ca­ły­mi mi­la­mi, nio­sąc z sobą szme­ry i sze­le­sty, lo­do­wa­ty, skon­den­so­wa­ny cień la­sów. Nie ona jed­na do­star­cza ochło­dy: wsze­la­kie­go ro­dza­ju zdro­je gwa­rzą wśród drzew, co krok try­ska źró­dło. Gdy idziesz wą­ski­mi ścież­ka­mi, czu­jesz, jak­by pod­ziem­ne je­zio­ra prze­bi­ja­ły się przez mech, ko­rzy­sta­jąc z naj­mniej­szych szcze­lin u stóp drzew i mię­dzy ska­ła­mi, by roz­lać się krysz­ta­ło­wą kry­ni­cą. Szep­ty i plu­ski stru­my­ków są tak mno­gie i gło­śne, że za­głu­sza­ją śpiew gi­lów. Zda się, że to park za­cza­ro­wa­ny, gdzie ze wszyst­kich stron biją ka­ska­dy. Łąki w do­li­nie na­sy­co­ne są wil­go­cią. Ol­brzy­mie kasz­ta­ny rzu­ca­ją tu mrocz­ny cień. Na skra­ju łęgu usta­wio­ne sze­re­giem to­po­le zle­wa­ją się w jed­ną sze­lesz­czą­cą ko­ta­rę. Dwie ale­je wy­sa­dza­ne po­tęż­ny­mi pla­ta­na­mi pną się przez pola ku ru­inom zam­ku Ga­gny. Na tej zie­mi nie­ustan­nie zra­sza­nej ro­sną tra­wy nad­zwy­czaj wy­bu­ja­łe. Jest to jak gdy­by kwiet­ny ogród mie­dzy dwo­ma za­drze­wio­ny­mi sto­ka­mi, ogród na­tu­ral­ny, gdzie traw­ni­ka­mi są łąki, a ko­ro­ny roz­ro­słych drzew ko­lo­sal­ny­mi klom­ba­mi. W po­łu­dnie, gdy pro­mie­nie sło­necz­ne pa­da­ją pra­wie pro­sto­pa­dle, cie­nie błę­kit­nie­ją, a roz­pa­lo­ne tra­wy drze­mią w upa­le, pod li­sto­wiem prze­bie­ga lo­do­wa­ty dreszcz.

W tym wła­śnie miej­scu młyn sta­re­go Mer­lier roz­we­se­lał swym ter­ko­tem za­ką­tek buj­nej zie­le­ni. Bu­dow­la, skle­co­na z gip­su i drze­wa, wy­da­wa­ła się sta­ra jak świat. Pod­my­wa­ły ją do po­ło­wy wody Mo­re­li, roz­le­wa­ją­ce się tu­taj w przej­rzy­sty ba­sen. Spię­trzo­na ślu­zą woda spa­da­ła z wy­so­ko­ści kil­ku me­trów na młyń­skie koło, któ­re ob­ra­ca­ło się z trzesz­cze­niem przy­po­mi­na­ją­cym ast­ma­tycz­ny ka­szel sta­rej, wier­nej słu­żą­cej. Gdy ra­dzo­no mły­na­rzo­wi, by je zmie­nił, po­trzą­sał gło­wą, mó­wiąc, że nowe koło by­ło­by bar­dziej le­ni­we i nie zna­ło­by się tak do­brze na ro­bo­cie. I ła­tał sta­ro­wi­nę, czym się dało: klep­ką becz­ko­wą, za­rdze­wia­łym że­la­stwem, cyn­kiem, oło­wiem. A koło, któ­re­go pro­fil wy­glą­dał co­raz dzi­wacz­niej, ob­ra­ca­ło się jak­by we­sel­sze w swym pió­ro­pu­szu z ziel­ska i mchu. Gdy woda spa­da­ła na nie sre­brzy­stym stru­mie­niem, okry­wa­ło się per­ła­mi, a spod tej mie­nią­cej się tę­czo­wo sza­ty prze­zie­rał jego cu­dacz­ny szkie­let.

Część mły­na za­nu­rzo­na w Mo­re­li wy­glą­da­ła niby arka pier­wot­na, osia­dła na mie­liź­nie. Wię­cej niż po­ło­wa do­mo­stwa zbu­do­wa­na była na pa­lach. Woda pod­cho­dzi­ła pod samą pod­ło­gę; w dziu­rach, do­brze zna­nych ca­łej oko­li­cy, ło­wio­no wę­go­rze i ogrom­ne raki. Po­ni­żej wo­do­spa­du toń mia­ła przej­rzy­stość zwier­cia­dła, a gdy nie mą­ci­ła jej spa­da­ją­ca z koła pia­na, wi­dać było ła­wi­ce wiel­kich ryb, po­wol­ne w ru­chach niby eska­dra. Sfa­ty­go­wa­ne schod­ki pro­wa­dzi­ły do rze­ki nie opo­dal pola, gdzie przy­wią­za­na była bar­ka. Po­nad ko­łem młyń­skim bie­gła drew­nia­na ga­le­ryj­ka. Wy­cho­dzą­ce na tę stro­nę okna roz­miesz­czo­ne były nie­re­gu­lar­nie. La­bi­rynt za­ka­mar­ków, przy­mur­ków i do­bu­dó­wek, be­lek i dasz­ków nada­wał mły­no­wi wy­gląd sta­rej, na poły zbu­rzo­nej for­tecz­ki. Ale blusz­cze i roz­ma­ite inne pną­ce ro­śli­ny za­sła­nia­ły co więk­sze szczer­by i okry­wa­ły sta­re do­mo­stwo zie­lo­nym płasz­czem. Prze­by­wa­ją­ce w tych stro­nach pa­nien­ki ry­so­wa­ły w swych al­bu­mach młyn sta­re­go Mer­lier. Od stro­ny dro­gi dom zbu­do­wa­ny był so­lid­niej. Przez ka­mien­ną bra­mę wcho­dzi­ło się na ob­szer­ne po­dwó­rze, oto­czo­ne z le­wej z pra­wej szo­pa­mi i staj­nia­mi. Ogrom­ny wiąz obok stud­ni osła­niał swym cie­niem po­ło­wę po­dwó­rza. W głę­bi wid­niał dom z czte­re­ma okna­mi pierw­sze­go pię­tra, nad któ­rym gó­ro­wał go­łęb­nik. Je­dy­na próż­ność sta­re­go Mer­lier po­le­ga­ła na tym, że raz na dzie­sięć lat na­ka­zy­wał wy­pędz­lo­wać tę fa­sa­dę. Była wła­śnie świe­żo po­bie­lo­na i kie­dy po­łu­dnio­we słoń­ce świe­ci­ło wprost na nią, olśnie­wa­ła całą wieś.

Od dwu­dzie­stu lat sta­ry Mer­lier był me­rem Ro­creu­se. Cie­szył się po­wa­ża­niem dla ma­jąt­ku, któ­ry po­tra­fił zgro­ma­dzić. Sza­co­wa­no go na ja­kieś osiem­dzie­siąt ty­się­cy fran­ków, ciu­ła­nych grosz do gro­sza. Za­ślu­bia­jąc Mag­da­le­nę Gu­il­lard, któ­ra ten młyn wnio­sła mu w po­sa­gu, nie miał nic, tyl­ko dwo­je rąk do ro­bo­ty. Ale tak dziel­nie umiał go­spo­da­rzyć, że Mag­da­le­na nig­dy nie ża­ło­wa­ła swe­go wy­bo­ru. Te­raz był wdow­cem, po­zo­sta­ła mu tyl­ko cór­ka, Fra­nu­sia. Bo­giem a praw­dą mógł­by już od­po­cząć, po­zwo­lić, by młyń­skie koło omsza­ło w bez­ru­chu, przy­krzy­ło­by mu się jed­nak, a dom zda­wał­by się wy­mar­ły. Pra­co­wał więc da­lej dla czy­stej przy­jem­no­ści. Mer­lier był w owym cza­sie wy­so­kim, mil­czą­cym star­cem o po­cią­głym ob­li­czu. Nig­dy się nie śmiał, lecz miał w so­bie wie­le we­wnętrz­nej po­go­dy. Wy­bra­no go na mera z ra­cji ma­jąt­ku, a tak­że z uwa­gi na peł­ną god­no­ści minę, jaką umiał przy­brać, kie­dy da­wał ślub.

Fran­cisz­ka Mer­lier skoń­czy­ła wła­śnie osiem­na­ście lat. Jako że była wą­tłej bu­do­wy, nie ucho­dzi­ła za jed­ną z tu­tej­szych pięk­no­ści. Do pięt­na­ste­go roku ży­cia była na­wet brzyd­ka. Nikt w Ro­creu­se nie mógł po­jąć, dla­cze­go cór­ka ta­kich ro­dzi­ców – obo­je Mer­lier byli ro­śli – roz­wi­ja się mar­nie i mi­zer­nie wy­glą­da. Gdy osią­gnę­ła pięt­na­sty rok ży­cia, cho­ciaż nadal de­li­kat­na, na­bra­ła prze­ślicz­nych kształ­tów. Mia­ła kru­cze wło­sy, czar­ne oczy, a przy tym była ró­żo­wiut­ka. Bu­zia za­wsze uśmiech­nię­ta, doł­ki w po­licz­kach, ja­sne czo­ło, jak­by pro­mie­nie­ją­ce słoń­cem. Szczu­pła jak na tu­tej­sze gu­sta, by­najm­niej nie była chu­da; tyle tyl­ko, że nie mo­gła­by dźwi­gnąć wor­ka ze zbo­żem. Z wie­kiem sta­wa­ła się co­raz pulch­niej­sza, za­po­wia­da­ła się na dziew­czę okrą­glut­kie i sma­ko­wi­te jak prze­pió­recz­ka. Mil­czą­ce uspo­so­bie­nie ojca spra­wi­ło jed­nak, że na­wet we wcze­snej mło­do­ści nie była trzpiot­ką. Je­że­li uśmie­cha­ła się sta­le, to po to, by in­nym zro­bić przy­jem­ność. W grun­cie rze­czy była po­waż­na.

Ła­two zro­zu­mieć, że wszy­scy na­oko­ło za­le­ca­li się do niej, wię­cej jesz­cze dla jej for­tu­ny niż dla wdzię­ków. Wy­bór, któ­re­go wresz­cie do­ko­na­ła, wy­wo­łał zgor­sze­nie w ca­łej oko­li­cy. Po dru­giej stro­nie Mo­re­li miesz­kał mło­dzie­niec na­zwi­skiem Do­mi­nik Pen-quer. Nie po­cho­dził z Ro­creu­se. Dzie­sięć lat temu przy­był z Bel­gii, by ob­jąć w spad­ku po wuju małą go­spo­dar­kę na skra­ju lasu Ga­gny, po­ło­żo­ną wprost mły­na, na od­le­głość kil­ku strza­łów. Przy­je­chał, by sprze­dać tę po­sia­dłość, jak mó­wił, i wró­cić do sie­bie. Oko­li­ca mu­sia­ła go jed­nak ocza­ro­wać, bo już się stąd nie ru­szył. Wi­dzia­no, jak upra­wiał swój za­gon i zbie­rał ja­rzy­ny, któ­ry­mi się ży­wił. Ło­wił ryby, po­lo­wał, mało bra­ko­wa­ło, a nie­raz ga­jo­wi przy­ła­pa­li­by go i spi­sa­li pro­to­kół. Tu­tej­si chło­pi nie bar­dzo wie­dzie­li, na ja­kich za­so­bach opie­ra swą ni­czym nie skrę­po­wa­ną eg­zy­sten­cję, co w re­zul­ta­cie uro­bi­ło mu złą opi­nię. Po­dej­rze­wa­no, że zaj­mu­je się kłu­sow­nic­twem. W każ­dym ra­zie był próż­nia­kiem, bo czę­sto wi­dy­wa­no, jak spał na łące w po­rze, kie­dy po­wi­nien był pra­co­wać. Tak­że ru­de­ra, w któ­rej miesz­kał pod la­sem, nie wy­glą­da­ła na do­mo­stwo po­rząd­ne­go czło­wie­ka. Wca­le by się nie zdzi­wi­ły sta­re bab­ska, gdy­by miał kon­szach­ty z wil­ka­mi gnież­dżą­cy­mi się w ru­inach zam­ku Ga­gny. Jed­nak­że dziew­czę­ta od­wa­ża­ły się nie­kie­dy brać w obro­nę po­dej­rza­ne­go mło­dzia­na, po­nie­waż był nad po­dziw do­rod­ny: smu­kły, wy­so­ki jak to­po­la, miał bar­dzo bia­łą cerę, ja­sną bro­dę i wło­sy, któ­re w słoń­cu mie­ni­ły się zło­tem. I oto pew­ne­go ran­ka Fra­nu­sia oświad­czy­ła ojcu, że ko­cha Do­mi­ni­ka i nig­dy nie zgo­dzi się wyjść za in­ne­go.

Moż­na so­bie wy­obra­zić, że sta­re­go Mer­lier jak­by kto pał­ką po gło­wie zdzie­lił. Swo­im zwy­cza­jem nie rzekł ni sło­wa. Miał jak za­wsze twarz sku­pio­ną, tyl­ko oczy nie błysz­cza­ły już tą jego we­wnętrz­ną po­go­dą. Dą­sa­li się na sie­bie przez ty­dzień. Fran­ka rów­nież była bar­dzo po­waż­na. Naj­wię­cej drę­czy­ło mły­na­rza, ja­kim cu­dem ten hul­taj kłu­sow­nik po­tra­fił zba­ła­mu­cić mu cór­kę: nig­dy prze­cież nie był w mły­nie. Mer­lier za­cza­ił się i wy­pa­trzył ga­lan­ta na dru­gim brze­gu Mo­re­li, jak le­żąc w tra­wie, uda­wał, że śpi. Fran­ka mo­gła go wi­dzieć ze swe­go po­ko­ju. Było ja­sne: mu­sie­li się za­ko­chać ro­biąc do sie­bie słod­kie oczy po­nad młyń­skim ko­łem.

Upły­nął na­stęp­ny ty­dzień. Fra­nu­sia sta­wa­ła się co­raz po­waż­niej­sza. Sta­ry Mer­lier nadal się nie od­zy­wał. Aż pew­ne­go wie­czo­ra, bez sło­wa, sam przy­pro­wa­dził Do­mi­ni­ka. Fran­ka na­kry­wa­ła wła­śnie do sto­łu. Nie wy­da­wa­ła się zdzi­wio­na, do­da­ła po pro­stu jed­no na­kry­cie, tyl­ko doł­ki uka­za­ły się zno­wu na jej po­licz­kach, któ­re okra­sił daw­ny uśmiech. Ran­kiem sta­ry Mer­lier wy­brał się był do ru­de­ry Do­mi­ni­ka sto­ją­cej na skra­ju lasu. Roz­ma­wia­li przez trzy go­dzi­ny przy za­mknię­tych drzwiach i oknach. Nikt nie do­wie­dział się nig­dy, co mo­gli byli so­bie po­wie­dzieć. Jed­no tyl­ko jest pew­ne, że wy­cho­dząc Mer­lier trak­to­wał już Do­mi­ni­ka jak syna. Wi­docz­nie sta­ry prze­ko­nał się, że w tym próż­nia­ku, wy­le­gu­ją­cym się na łące, by za­wra­cać w gło­wie dziew­czę­tom, tkwi przy­zwo­ity chło­pak.

Cała wieś plot­ko­wa­ła. Na pro­gach do­mów ko­bie­ty nie prze­sta­wa­ły ga­dać o sza­leń­stwie sta­re­go, któ­ry brał pod swój dach nic­po­nia. Mer­lier pusz­czał to mimo uszu. Przy­po­mniał so­bie może wła­sne mał­żeń­stwo. On tak­że nie miał zła­ma­ne­go gro­sza, gdy po­ślu­bił Mag­da­le­nę i jej młyn, a nie prze­szko­dzi­ło mu to prze­cież być do­brym mę­żem. Zresz­tą Do­mi­nik sam za­mknął usta plot­ce, za­bie­ra­jąc się do ro­bo­ty tak dziar­sko, że cała oko­li­ca nie mo­gła wyjść z po­dzi­wu. Wła­śnie po­moc­nik mły­nar­ski po­wo­ła­ny zo­stał do woj­ska i Do­mi­nik za nic nie chciał się zgo­dzić, aby przy­ję­to do służ­by in­ne­go. Dźwi­gał wory, fur­ma­nił, mo­co­wał się ze sta­rym ko­łem, kie­dy trze­ba je było pro­sić, aby się krę­ci­ło; wszyst­ko to ro­bił z ta­kim za­pa­łem, że lu­dzie dla przy­jem­no­ści przy­cho­dzi­li nań po­pa­trzeć. Mer­lier uśmie­chał się w mil­cze­niu, dum­ny, że po­znał się na chło­pa­ku. Bo też nic tak jak mi­łość nie do­da­je ener­gii mło­dym lu­dziom.

W ko­ło­wro­cie cięż­kiej pra­cy Fran­ka i Do­mi­nik uwiel­bia­li się. Nie roz­ma­wia­li z sobą wca­le, tyl­ko spo­glą­da­li na sie­bie uśmiech­nię­ci, oczy­ma peł­ny­mi sło­dy­czy. Do­tych­czas Mer­lier nie wspo­mniał sło­wem o mał­żeń­stwie; obo­je sza­no­wa­li jego mil­cze­nie cze­ka­jąc, aż wy­ra­zi swą wolę. I oto pew­ne­go dnia, gdzieś w po­ło­wie lip­ca, ka­zał na­kryć trzy sto­ły na po­dwó­rzu, pod wiel­kim wią­zem, i za­pro­sił przy­ja­ciół z Ro­creu­se, by przy­szli wie­czo­rem na szklan­kę wina. Gdy po­dwó­rze za­peł­ni­ło się, a każ­dy miał w ręku szkla­ni­cę, sta­ry Mer­lier wzniósł swą wy­so­ko i rzekł:

– A więc mam przy­jem­ność oznaj­mić wam, że za mie­siąc, na świę­te­go Lu­dwi­ka, Fran­cisz­ka za­ślu­bi tego oto zu­cha.

W od­po­wie­dzi ha­ła­śli­wie trą­ca­no się szklan­ka­mi, roz­le­gły się śmie­chy. Lecz Mer­lier pod­no­sząc głos do­rzu­cił:

– Do­mi­ni­ku, po­ca­łuj swo­ją na­rze­czo­ną. Tak się na­le­ży. Po­ca­ło­wa­li się, spło­nie­ni, wśród do­no­śne­go śmie­chu ze­bra­nych.

Było to praw­dzi­we świę­to. Wy­su­szo­no całą be­czuł­kę. A kie­dy zo­sta­li już tyl­ko naj­bliż­si przy­ja­cie­le, ga­wę­dzo­no w spo­ko­ju. Za­pa­dła noc, gwiaź­dzi­sta i bar­dzo ja­sna. Do­mi­nik i Fra­nu­sia w mil­cze­niu sie­dzie­li obok sie­bie na ław­ce. Ja­kiś sta­ry wie­śniak pra­wił o woj­nie, któ­rą ce­sarz wy­po­wie­dział Pru­som. Wszyst­kich mło­dych ze wsi już za­bra­no. Wczo­raj zno­wu prze­cho­dzi­ło woj­sko. Bę­dzie z tego sro­ga bi­ja­ty­ka. W sta­rym mły­na­rzu ode­zwał się ego­izm czło­wie­ka szczę­śli­we­go:

– Cóż! Do­mi­nik jest cu­dzo­ziem­cem, nie we­zmą go… Gdy­by zaś przy­szli Pru­sa­cy, zo­sta­nie na miej­scu, by bro­nić swej żony.

Sama myśl, że Pru­sa­cy mo­gli­by przyjść, wy­da­wa­ła się po pro­stu żar­tem. Do­sta­ną so­lid­ne la­nie i na tym się skoń­czy.

– Wi­dzia­łem już ich, wi­dzia­łem… – po­wta­rzał sta­ry wie­śniak.

Za­pa­dło mil­cze­nie. Po­tem trą­co­no się raz jesz­cze. Fra­nu­sia i Do­mi­nik nie sły­sze­li ni­cze­go; wzię­li się de­li­kat­nie za ręce, z tyłu ław­ki, tak aby nikt ich nie wi­dział, i sie­dzie­li z ocza­mi utkwio­ny­mi w mrok. Było im tak do­brze!

Co za wspa­nia­ła, cie­pła noc! Po obu stro­nach bia­łej dro­gi wieś za­sy­pia­ła spo­koj­nym snem dziec­ka. Sły­chać było tyl­ko z rzad­ka pia­nie zbu­dzo­ne­go przed­wcze­śnie ko­gu­ta. Głę­bo­kie tchnie­nie po­bli­skich la­sów spły­wa­ło na da­chy ła­god­ną piesz­czo­tą. Łąki, po­grą­żo­ne w cie­niu, na­bie­ra­ły ta­jem­ni­czej, sku­pio­nej do­stoj­no­ści, wszyst­kie zaś źró­dła, wszyst­kie stru­mie­nie plu­ska­ją­ce w po­mro­ce były jak­by rześ­kim, ryt­micz­nym od­de­chem uśpio­nej na­tu­ry. Chwi­la­mi sę­dzi­we koło młyń­skie zda­wa­ło się bre­dzić przez sen jak sta­re psy po­dwó­rzo­we, co chra­piąc szcze­ka­ją; skrzy­pia­ło, gwa­rzy­ło, ko­ły­sa­ne przez wo­do­spad, któ­re­go sze­ro­ka stru­ga wy­da­wa­ła prze­cią­gły dźwięk pisz­czał­ki or­ga­no­wej. Nie było na świe­cie szczę­śliw­sze­go za­kąt­ka, po­grą­żo­ne­go w rów­nie głę­bo­kim spo­ko­ju.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: