Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja

Atferro łączy kontynenty - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 grudnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Atferro łączy kontynenty - ebook

W roku 1941 powstało lotnictwo transportowe RAF-u, zwane Transport Command, zaś organizacja ATFERRO, zajmująca się transatlantyckim przewozem samolotów, weszła w jego skład jako 45 grupa transportowa z siedzibą w Kanadzie, na lotnisku w Montrealu. 11 września tegoż roku sześciu najbardziej doświadczonych polskich pilotów komunikacyjnych otrzymało przydział do ATFERRO. Oto ich nazwiska: porucznik (później kapitan) K. Burzyński, porucznik K. Pustówka, chorąży W. Klisz, starszy sierżant R. Sławiec, sierżant G. Mitz i sierżant (później porucznik) S. Płonczyński. Nieco później w szeregach ATFERRO znaleźli się następni polscy piloci, nawigatorzy, radiooperatorzy i mechanicy pokładowi. W początkach roku 1943 organizacja posiadała pięć całkowicie polskich załóg, nie licząc polskich członków załóg mieszanych.

Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-11-17820-5
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TRASA PÓŁNOCNA

W obszer­nej sali odpraw per­so­nelu lata­ją­cego, zwa­nej _Brie­fing Room_, aż ciem­niało od tyto­nio­wego dymu, cho­ciaż pale­nie było surowo zabro­nione, a czer­wone litery licz­nych wywie­szek groź­nie oznaj­miały: NO SMO­KING. Któż jed­nak zwra­całby uwagę na tak nie­ży­ciowe zarzą­dze­nie, skoro trzeba skon­cen­tro­wać uwagę na ogrom­nej mapie ścien­nej, po któ­rej prze­su­wała się magiczna pałeczka ofi­cera nawi­ga­cyj­nego. Pałeczka ta wyczy­niała naj­prze­róż­niej­sze cuda, prze­ska­ki­wała bły­ska­wicz­nie z jed­nego miej­sca na dru­gie, zata­czała mikro­sko­pijne kółeczka, zatrzy­my­wała się w bez­ru­chu i nagle kre­śliła nową zde­cy­do­waną linię. Ofi­cer nawi­ga­cyjny, niski i otyły _squ­adron leader_¹, ocie­rał pot z czoła, maleń­kimi krocz­kami prze­su­wał się wzdłuż ściany, a jego pałeczka podą­żała dalej i dalej w prawo, aż ku krań­co­wemu obiek­towi, ozna­czo­nemu na mapie minia­tu­rową syl­wetką samo­lotu. Lot­ni­sko doce­lowe, kres wędrówki.

Na mapie w _Brie­fing Room_ sprawa przed­sta­wiała się łatwo i pro­sto. Start tutaj, wła­śnie w tym miej­scu, prze­lot dotąd – kółeczko – lądo­wa­nie, uzu­peł­nie­nie paliwa, nowy start – długa kre­ska – nowe lądo­wa­nie… Setki kilo­me­trów prze­kształ­cały się na mapie w cen­ty­me­try, tysiące w decy­me­try, dzie­siątki tysięcy w metry. Mroźne poła­cie nie­zmie­rzo­nych prze­strzeni prze­mie­niały się w nie­winny papier pod­kle­jony płót­nem. Kłęby tyto­nio­wego dymu sym­bo­li­zo­wały burze, mgły i chmury. Ot, pro­sta sprawa, dwa lub trzy dni, w naj­gor­szym razie cztery i po wszyst­kim.

– Po wszyst­kim, cho­lerny świat. Niech­by on sam tak poska­kał, jak jego pałka – mruk­nął siwo­włosy pilot, zapa­la­jąc kolej­nego play­ersa.

– Aku­rat! – mruk­nął jego nawi­ga­tor. – Poska­cze sobie, ale do baru na szkla­neczkę whi­sky. _Blo­ody hell²_, we łbie mi się kręci od tych kur­sów, cza­sów i punk­tów orien­ta­cyj­nych!

– A mnie od sygna­łów, kodów i czę­sto­tli­wo­ści – dorzu­cił radio­ope­ra­tor i nagle zaklął gło­śno – niech pie­kło pochło­nie Mar­co­niego!

Otyły _squ­adron leader_ obró­cił się w jego stronę.

– Czy pan coś mówił, _fli­ght ser­ge­ant_³ Lind­say?

– Nie… nic…

– Dla­czego Mar­coni? Kto to taki? – zain­te­re­so­wał się nawi­ga­tor, ale prze­zor­nie nie pod­no­sił głosu.

– Maka­ro­niarz. Radio wykom­bi­no­wał, idiota.

Gruby ofi­cer nawi­ga­cyjny znów otarł pot z czoła i zwró­cił się do siwo­wło­sego pilota:

_– Your turn, fli­ght lieu­te­nant_ Burzyń­ski⁴

Polak ski­nął głową. Wie­dział już, że jego mie­szana pol­sko-angiel­sko-austra­lij­ska załoga poleci trasą pół­nocną, naj­mroź­niej­szą i praw­do­po­dob­nie naj­nie­bez­piecz­niej­szą. Zresztą licho wie, która trasa gor­sza – prze­bie­gło mu przez myśl – i tu źle, i tam nie za dobrze. Tyle że ma się tę wprawę i doświad­cze­nie po tylu latach spę­dzo­nych za ste­rami samo­lotu, wie się, co i kiedy trzeba zro­bić, a czego nie trzeba.

W pół godziny póź­niej kapi­tan Kazi­mierz Burzyń­ski wraz z porucz­ni­kiem Joh­nem Alcoc­kiem i star­szym sier­żan­tem Geof­freyem Lind­sayem opusz­czali zady­miony _Brie­fing Room_. W trzy godziny póź­niej, opa­tu­leni w futrzane kurtki, spodnie, buty i komi­niarki, z potrój­nymi ręka­wi­cami na dło­niach, zaj­mo­wali na lot­ni­sku Dorval miej­sca we wnę­trzu dwu­sil­ni­ko­wego Bostona.

Kolejne próby sil­ni­ków, usu­nię­cie pod­sta­wek sprzed kół przez zzięb­nię­tych mecha­ni­ków. Bom­bo­wiec, obcią­żony dodat­ko­wym pali­wem, ocię­żale poto­czył się po śnież­nym pasie i z tru­dem ode­rwał od ziemi przy końcu lot­ni­ska.

Mont­real nik­nie za ogo­nem maszyny. W zamglo­nej bieli roz­pływa się wielka kopuła kate­dry i mury uni­wer­sy­te­tów McGill oraz Mont­real. Pozo­stają w tyle skute lodami rzeki Ottawa i St. Law­rence. Pilot wypro­wa­dza samo­lot nad ogromne tery­to­rium pół­wy­spu Labra­dor i wytrwale trzyma się pół­noc­nego kie­runku. Nawi­ga­tor, zamknięty w cia­snej kuli swej kabinki, nachyla się nad mapami i od czasu do czasu stara się wypa­trzeć w śnież­nym pust­ko­wiu w dole cho­ciaż jeden z punk­tów orien­ta­cyj­nych, z taką non­sza­lan­cją wska­zy­wa­nych przez pałeczkę ofi­cera nawi­ga­cyj­nego na odpra­wie. Radio­ope­ra­tor sys­te­ma­tycz­nie wystu­kuje swoje ti-taa-taa-taa i pil­nie wsłu­chuje się w podobne sygnały napły­wa­jące ze świata.

Pierw­sza godzina lotu. Insta­la­cja ogrze­wa­nia kabin nie­spo­dzie­wa­nie prze­staje dzia­łać, nikt nie zna przy­czyny awa­rii i spo­sobu jej usu­nię­cia. Słu­pek rtęci w wewnętrz­nym ter­mo­me­trze powoli opada, ter­mo­metr zewnętrzny bez­czel­nie wska­zuje 40 stopni mrozu. W kabi­nie jest coraz zim­niej i Alcock, choć rodo­wity lon­dyń­czyk, niczym war­szaw­ski doroż­karz „zabija” ręce i wście­kle przy­tu­puje nogami. Lind­say ze sło­necz­nego Syd­ney dziel­nie mu wtó­ruje, ale Burzyń­ski sie­dzi za ste­rami jak posąg, bowiem każdy jego gwał­tow­niej­szy ruch mógłby wytrą­cić maszynę z kursu.

Druga godzina lotu. Kra­jo­braz w dole nie zmie­nia się zupeł­nie, wła­ści­wie trudno mówić o jakim­kol­wiek kra­jo­bra­zie. Mono­tonna, wylud­niona prze­strzeń, ani śladu ludz­kiego życia, brak miast, osie­dli i nawet poje­dyn­czych fak­to­rii. Cóż, obszar ten, o powierzchni nie­mal dorów­nu­ją­cej Euro­pie, liczy sobie zale­d­wie kilka tysięcy miesz­kań­ców, włącz­nie – zda­niem Alcocka – z jesz­cze nie­na­ro­dzo­nymi dziećmi. Gdyby zejść z kursu nieco w lewo, można by dole­cieć aż do Zatoki Hud­sona, a raczej ugrzę­znąć w śnie­gach w jej pobliżu z braku paliwa. W takim przy­padku ist­niała szansa jedna na milion, że jakiś zabłą­kany wędro­wiec zauwa­żyłby skrak­so­wany samo­lot. Zbo­cze­nie w prawo było mniej groźne. Osta­tecz­nie Rzeka St. Law­rence, a wła­ści­wie Rzeka Świę­tego Waw­rzyńca, dopro­wa­dzi­łaby jakoś do Zatoki tegoż świę­tego, a póź­niej do Nowej Fun­dlan­dii. Naj­le­piej jed­nak – decy­duje Burzyń­ski – wcale z kursu nie zba­czać.

Tem­pe­ra­tura wewnątrz samo­lotu zrów­nuje się z tem­pe­ra­turą zewnętrzną, co oczy­wi­ście ozna­cza 40 stopni poni­żej zera w kabi­nie. Nie na wiele przy­dają się futra i potrójne ręka­wice. Mróz gry­zie, wdziera się wszę­dzie. Stopy i końce pal­ców u rąk tracą czu­cie.

– Radio wysia­dło – mel­duje przez pokła­dowy tele­fon, tak zwany inter­com⁵, radio­ope­ra­tor Lind­say. – Chyba za duży mróz. Co robić, _Skip­per_?⁶– Wysiąść i wymó­wić pracę, ewen­tu­al­nie zamó­wić w naj­bliż­szym skle­pie nową radio­sta­cję – odpo­wiada żar­to­bli­wie kapi­tan Burzyń­ski, cho­ciaż by­naj­mniej na żarty mu się nie zbiera. – _Don’t werry Geoff, we’ll manage some­how⁷_ – angielsz­czy­zna pilota jest cał­kiem poprawna. Tak jak wszy­scy pol­scy lot­nicy w RAF-ie uży­wał angiel­skich zwro­tów nawet w roz­mo­wach z roda­kami. Było to w tam­tych warun­kach rze­czą nie­unik­nioną.

Prawdę mówiąc obaj Bry­tyj­czycy nie­zbyt się oba­wiają. Nie pierw­szy raz lecą z pol­skim pilo­tem, mają do siwo­wło­sego kapi­tana bez­gra­niczne zaufa­nie. Wie­dzą dosko­nale, że jeśli tylko będzie to w ludz­kiej mocy, Burzyń­ski dopro­wa­dzi Bostona do celu. Nawet bez pomocy radia. Nawet bez punk­tów orien­ta­cyj­nych. Jeżeli nic nie­prze­wi­dzia­nego się nie wyda­rzy.

Maszyna leci po kur­sie jak po sznurku, sil­niki grają, wskaź­niki tem­pe­ra­tury i ciśnie­nia oleju tkwią na wła­ści­wych pozy­cjach, paliwa nie brak­nie. Ale co będzie, jeżeli któ­ryś z sil­ni­ków zachły­śnie się nagle, prze­sta­nie dzia­łać? Co się sta­nie, jeśli trzeba będzie zejść w dół, lądo­wać? W dole czy­hała biała śmierć. Szcze­rzyła ku śmiał­kom lodo­wate zęby, wycią­gała śnieżne ramiona, by objąć ich, przy­gar­nąć i utu­lić w wie­czy­stym śnie. Mało to załóg wyko­nało nad tymi prze­klę­tymi prze­strze­niami swój ostatni prze­lot? Cza­sem otrzy­my­wano od nich roz­pacz­liwe woła­nia o pomoc, cza­sem woła­nia ury­wały się w pół zda­nia, cza­sem nie zdo­łano ich wcale wysłać…

Trze­cia godzina lotu. Pilot orien­tuje się dosko­nale, że wycho­dzi nad morze, ale pod sobą widzi wciąż tę samą pustkę. Zarówno Zatoka Świę­tego Waw­rzyńca, jak wyspy Księ­cia Edwarda i Piękne, są jed­na­kowe – gład­kie, białe. Wszystko ścięte mro­zem.

Gdzieś z przodu, na wybrze­żach Labra­doru, leży Goose Bay i lot­ni­sko – kres pierw­szego etapu. Ale gdzie? Jak je odna­leźć bez radio­wych namia­rów, bez jakich­kol­wiek śla­dów na ziemi? Może prze­le­cieli w pobliżu, może pchają się teraz na oślep w głąb oce­anu?

Burzyń­ski wzru­szył ramio­nami i siłą woli odpę­dził ponure myśli. Nie w takich tara­pa­tach znaj­do­wał się już w swej dłu­giej karie­rze lot­ni­czej, nie z takich sytu­acji wycho­dził obronną ręką. Zresztą – czy rze­czy­wi­ście ist­niało jakie­kol­wiek nie­bez­pie­czeń­stwo? Nerwy należy trzy­mać w gar­ści i tyle. O wła­śnie! Są już ciem­niej­sze plamy lasów, jest i rzeka, którą wprawne oko potrafi wyśle­dzić w pozor­nie jed­no­li­tej bieli. Teraz lekki zakręt, rzeka sama dopro­wa­dzi do celu. Gdyby tylko prze­klęty mróz tak nie kąsał!

Alcock, który dawno zre­zy­gno­wał z bez­na­dziej­nego nawi­go­wa­nia, zaj­rzał do kabiny pilota trzy­ma­jąc obu­rącz kubek gorą­cej kawy. Burzyń­ski ode­rwał na chwilę dłoń od ste­row­nicy, zgra­bia­łymi pal­cami ujął kubek, wypił jego zawar­tość i podzię­ko­wał ski­nie­niem głowy.

– Dobre – stwier­dził lako­nicz­nie.

Alcock ode­brał kubek, ale nie opusz­czał kabiny, prze­stę­po­wał z nogi na nogę.

– _Skip­per_… – rzu­cił wresz­cie z waha­niem. – Długo jesz­cze? To zna­czy… wszystko w porządku? – jąkał się, nie potra­fił zapa­no­wać nad ner­wami.

Burzyń­ski uśmiech­nął się pogod­nie. Ci, któ­rzy znali go bli­żej, a było takich wielu, wie­dzieli dobrze, iż uśmiech rzadko scho­dził z warg siwo­wło­sego pilota, że trudno było wytrą­cić go z rów­no­wagi.

– W porządku? – udał zdzi­wie­nie. – A dla­czego coś mia­łoby być nie w porządku? Patrz, John, tam…

Na hory­zon­cie uno­sił się wysoki słup dymu. Naj­lep­szy punkt orien­ta­cyjny, dro­go­wskaz. Był to nie­chybny znak, iż kapi­tan Burzyń­ski nie zszedł z kursu, nie pomy­lił się ani o kilo­metr. Gdy pod­le­cieli bli­żej, dostrze­gli pokryte śnie­giem han­gary i inne zabu­do­wa­nia. Pas lądo­wa­nia wyty­czony był czer­wo­nawą linią z wysy­pa­nej na śniegu glinki.

Pilot spraw­nie posa­dził maszynę na bia­łym ubi­tym pasie, pod­ko­ło­wał pod jeden z han­ga­rów i wyłą­czył sil­niki. Z tru­dem opu­ścił kabinę, bo zesztyw­niałe nogi odma­wiały posłu­szeń­stwa, potknął się i zaklął pod nosem, ale roze­śmiał się natych­miast na widok Lind­saya, któ­rego mecha­nicy musieli wyno­sić z maszyny, a po wynie­sie­niu z całych sił natarli śnie­giem.

– Czczy u cccie­bie w Pppol­sce też tak zzzimno? – wybą­kał radio­ope­ra­tor uwol­niw­szy się z objęć czu­łych opie­ku­nów.

– Phi, u nas, synu, takie mrozy, że zanim jesz­cze splu­niesz, ślina ci w gębie zama­rza!

Pobieżne oglę­dziny lekar­skie i załoga Burzyń­skiego prze­spa­ce­ro­wała się do pobli­skiej mesy, prze­zor­nie loku­jąc się w pobliżu wiel­kiego kominka, na któ­rym pło­nęły kłody drewna. Teraz można zapo­mnieć o tru­dach prze­lotu, odprę­żyć nerwy, wycią­gnąć się w wygod­nych fote­lach. Kola­cja, gorąca kawa, szkla­neczka szkoc­kiej whi­sky.

Burzyń­ski pod­niósł się z ocią­ga­niem, spoj­rzał na zega­rek i skie­ro­wał do wyj­ścia. Jego obo­wiązki dowódcy załogi jesz­cze się nie skoń­czyły.

Po godzi­nie wró­cił i ponow­nie zapadł w fotel przy kominku.

– Byłeś w _Ops Room_⁸? – spy­tał Alcock.

– Mhm. Nic cie­ka­wego. Pogoda się psuje. Inne załogi wró­ciły z trasy do Dorval. Nas też wzy­wali, ale radio na szczę­ście nawa­liło.

– Na szczę­ście?

– No pew­nie, gdy­by­śmy zawró­cili, nie byli­by­śmy tutaj, to chyba jasne. Pierw­szy skok za nami.

– A co przed nami?

– Kiep­ska pogoda, ale my – pod­kre­ślił ten wyraz, a oczy mu zabły­sły – my star­tu­jemy z samego rana, John.

– Nie lepiej odcze­kać tro­chę?

– Nie. Pamię­taj, że te maszyny idą na front, są tam potrzebne jak cho­lera. Każdy dzień zwłoki to kilka ton pigu­łek mniej na głowę Adolfa, kapu­jesz?! Prze­cież nie latamy dla przy­jem­no­ści ani dla tury­styki!

– _Yes, yes,_ kapuję – Alcock przy­swa­jał sobie nowy pol­ski wyraz. – _Yes, I under­stand, Papa._

– Kurs zero sie­dem osiem, _Skip­per_.

– Jest zero sie­dem osiem.

Roz­po­czyna się następny odci­nek gigan­tycz­nej trasy, gigan­tycz­nej dla ówcze­snych, śmi­gło­wych samo­lo­tów, bowiem dla super­no­wo­cze­snych odrzu­tow­ców, uży­wa­nych w ćwierć wieku póź­niej, trans­atlan­tyc­kie prze­loty stały się nie tylko naj­zwy­klej­szą rze­czą w świe­cie, ale rów­nież trwały o wiele kró­cej. W niczym nie pomniej­sza to jed­nak wysiłku i poświę­ce­nia tam­tej­szych załóg ani też zna­cze­nia orga­ni­za­cji ATFERRO, czyli Atlan­tic Ferry Trans­port Orga­ni­za­tion (Orga­ni­za­cja Prze­wozu Atlan­tyc­kiego).

Ten odci­nek miał różne warianty. Wiel­kie czte­ro­sil­ni­kowe maszyny dale­kiego zasięgu wyko­ny­wały jeden bez­po­średni „skok” z Gan­der wprost do Pre­stwick w Szko­cji, ewen­tu­al­nie z Nowej Fun­dlan­dii na to wła­śnie lot­ni­sko. Samo­loty mniej­sze, takie jak dwu­sil­ni­kowy Boston kapi­tana Burzyń­skiego, musiały wyko­ny­wać parę mię­dzy­lą­do­wań. Z lot­ni­ska Goose Bay leciało się w poprzek Cie­śniny Davisa do przy­lądka Farvell w Gren­lan­dii, a po uzu­peł­nie­niu paliwa na lot­ni­sko Rey­kja­vik w Islan­dii i wresz­cie dalej, do samego Pre­stwick. W zależ­no­ści od sytu­acji, a głów­nie od warun­ków mete­oro­lo­gicz­nych, można było pomi­nąć bądź Gren­lan­dię, bądź też Islan­dię, skra­ca­jąc cały prze­lot do trzech „sko­ków”, ale nara­ża­jąc się na eks­tra trudy i zmę­cze­nie. Burzyń­ski wespół z ofi­ce­rem nawi­ga­cyj­nym w Goose Bay, zasię­gnąw­szy porady dyżur­nego syn­op­tyka i prze­stu­dio­waw­szy wszel­kie moż­liwe mapy pogody, zde­cy­do­wał się na prze­lot do Gren­lan­dii, cho­ciaż Papa dobrze znał wyni­ka­jące stąd kło­poty.

Ten prze­lot nie róż­nił się wiele od poprzed­niego, tyle że śnieżną biel lądu zastą­piła… śnieżna biel zmar­z­nię­tego oce­anu, jako że więk­sza część trasy wio­dła poza gra­nicą lodu polar­nego. Nato­miast łatwiej było znieść dłu­żące się godziny, bo ogrze­wa­nie kabin dopro­wa­dzono do porządku i wewnętrzne ter­mo­me­try wska­zy­wały „tylko” osiem stopni mrozu. No i pokła­dowa radio­sta­cja znów dzia­łała, więc _fli­ght ser­ge­ant_ Lind­say był w sta­nie wystu­ki­wać swoje ti-taa-taa- -taa. Na mapie Alcocka poja­wiały się kolejne kółeczka, które wyzna­czały bieg trasy.

Czasu było aż za wiele. Mono­to­nia lotu męczyła, oczy bolały od olśnie­wa­ją­cego bla­sku, bo postrzę­pione cumu­lusy nie róż­niły się kolo­rem i natę­że­niem świa­tła od powierzchni zamar­z­nię­tego oce­anu.

Burzyń­ski wypił kolejny kubek kawy, zapa­lił papie­rosa, cho­ciaż prze­pisy surowo zabra­niały pale­nia pod­czas lotu. Któż by jed­nak w takich oko­licz­no­ściach myślał o prze­pi­sach? Skoro palono w _Brie­fing Room_ pod Mont­re­alem, z pew­no­ścią można palić i tutaj w kabi­nie – „grat” nie sta­nie w pło­mie­niach.

Myśli siwo­wło­sego pilota bie­gły wstecz, cofały się o mie­siące i lata, prze­su­wały w zupeł­nie inne strony. Jakże od nich daleko, któż by przy­pusz­czał, że on teraz tutaj, nad polar­nymi bez­kre­sami… Pol­ska, War­szawa – odle­głe o tysiące kilo­me­trów, a jakże bli­skie! Żona pozo­sta­wiona w sto­licy. Brak od niej jakich­kol­wiek wia­do­mo­ści, cho­ciaż już trzeci rok wojny, a kole­dzy – ci szczę­śliwsi – otrzy­mują listy z kraju za pośred­nic­twem Czer­wo­nego Krzyża. Czy żyje? Jak jej się powo­dzi, jak sobie radzi?

Z podob­nymi myślami trzeba wal­czyć, odsu­wać je od sie­bie, bo demo­bi­li­zują i szar­pią nerwy. Wysił­kiem woli odpy­cha obraz żony, ale natych­miast poja­wiają się inne wspo­mnie­nia. XII Wiel­ko­pol­ska Eska­dra… To było tak dawno. Pierw­sze wra­że­nia z pracy w lot­nic­twie komu­ni­ka­cyj­nym. W któ­rym to było roku? Ależ oczy­wi­ście w 1923. Taak… kolejno „Aerol­loyd”, potem „Aero­lot” i „Aero”, wresz­cie od 1929 roku Pol­skie Linie Lot­ni­cze LOT. Już wtedy został pierw­szym pol­skim „milio­ne­rem powietrz­nym”. Trudno uwie­rzyć, iż było to trzy­na­ście lat temu. Pilo­to­wał Jun­kersy i Fok­kery, latał na nowo­cze­snych Loc­khe­edach i Dougla­sach. Prze­mie­rzał wszyst­kie ówcze­sne trasy kra­jowe, woził pasa­że­rów do Rzymu, Hel­si­nek, Aten i Jero­zo­limy. Latał i ni­gdy nie zawo­dził.

W nie­prze­rwa­nej dotych­czas bieli lodo­wego oce­anu poczęły two­rzyć się wyrwy i stop­niowo cała powierzch­nia zmie­niła barwę, prze­mie­nia­jąc się w zie­lon­kawą płasz­czy­znę, po któ­rej prze­su­wały się wysepki wiel­kich brył kry. Radio oży­wiło się, a Lind­say zamel­do­wał przez pokła­dowy tele­fon:

– Mam kon­takt z Gren­lan­dią.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. _Squ­adron leader_ – sto­pień odpo­wia­da­jący pol­skiemu stop­niowi majora.

2. _Blo­ody hell_ – prze­kleń­stwo angiel­skie, dosłow­nie: krwawe pie­kło.

3. _Fli­ght ser­ge­ant_ – sto­pień odpo­wia­da­jący pol­skiemu stop­niowi star­szego sier­żanta.

4. Pań­ska kolej, kapi­ta­nie Burzyń­ski.

5. Inter­com – skrót od _inter­com­mu­ni­ca­tion_.

6. _Skip­per_ – (tutaj) dowódca statku powietrz­nego.

7. Nie oba­wiaj się Geoff, jakoś sobie pora­dzimy.

8. _Ops Room_ – skrót od _Ope­ra­tions Room_, sta­no­wi­sko dowo­dze­nia naziem­nego.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: