- nowość
- W empik go
Atlas dźwięków odległych - ebook
Atlas dźwięków odległych - ebook
Atlas dźwięków odległych
Pieśni morza, lodu, pustyni i gwiazd. Jak brzmi muzyka z najdalszych zakątków Ziemi?
Miasto duchów, w którym narodziła się ABBA, zaginione pieśni z wulkanicznej wyspy, hawajskie echa, które uwiodły Elvisa, fortepianowa elegia Einaudiego dla topniejącej Arktyki, elektryczny blues afrykańskiej pustyni, śpiew joik, który zainspirował Björk, muzyka podróżująca w przestrzeni międzygwiezdnej.
Ta literacka medytacja nad samą istotą słuchania skłania do głębszego i uważniejszego spojrzenia na otaczający nas świat – na dźwiękowe pejzaże jego różnych stron, od szumu stepów Azji po śpiew amazońskich ptaków. Terrazas z pasją dokumentuje, jak te ulotne odgłosy kształtują tożsamość ludzi i miejsc. Odkrywa przed nami bogactwo brzmień, często umykających naszej uwadze – a niekiedy będących wołaniem o ocalenie znikających kultur i ekosystemów.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8360-138-0 |
Rozmiar pliku: | 26 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jak co rano w niedzielę zmierzałem – ze słuchawkami na uszach – do budynku, w którym pełnię obowiązki konsjerża. Słuchałem Café del Sur, audycji muzycznej w Radio 3, prowadzonej przez Włocha Dimitriego Papanikasa. Temat, który tego dnia poruszał, był intrygujący: „Ślady piosenki: muzyczne instrukcje odczytywania starodawnych map i globusów oraz zwiedzania świata bez przewodników”. Raje, obietnice, miejsca – prawdziwe lub fikcyjne – do których można uciec, terytoria do podbicia, śpiewy syren, podróże w poziomie i w pionie...
Wkrótce prowadzący pożegnał się ze słuchaczami. To już? Koniec audycji? Poczułem się dziwnie, jakby ktoś mnie opuścił. Potrzebowałem więcej. Zrezygnowany – po tych 60 minutach, które przeleciały tak szybko, jakby było ich ledwie 10 – przez cały dzień nie mogłem się opędzić od chodzącego mi po głowie pytania: jakie miejsce na świecie jest najbardziej odległe od tego, w którym się w tej chwili znajduję? Gdzie są antypody madryckiej dzielnicy Argüelles?
Gdy tylko wróciłem do domu, natychmiast otworzyłem laptopa, włączyłem Google Street View i zacząłem szukać. Tak odkryłem Takapau – miejscowość zamieszkaną przez jakieś 500 osób, w której nigdy nie byłem i z całą pewnością nigdy nie będę. Przechadzałem się po jej ulicach i sklepach, przemknąłem Charlotte Street, główną arterią miasteczka zbudowanego na planie szachownicy. Kilka razy wymówiłem na głos jego nazwę. „Takapau. Takapau. Takapau”. Jej dźwięczność wprowadzała mnie w trans.
Takapau materializowało się przed moimi oczami niczym odwrócone odbicie zabieganej metropolii, w której mieszkam. A jednak w tej skromnej i niepozornej chyba mieścinie – położonej na Wyspie Północnej w Nowej Zelandii, ponad 20 tysięcy kilometrów stąd, trzy godziny jazdy samochodem z Wellington i sześć z Auckland – czekała na mnie niespodzianka.
Podążając na południe szosą łączącą miasteczko z sąsiednim Ormondville, natrafiłem na ocieniony drzewami zakątek o tajemniczej nazwie: Sanctuary Sounds. To zagadkowe miejsce miało nawet własną stronę internetową. Wyglądało na to, że od ponad 20 lat, zawsze w pierwszy weekend grudnia, mieszkańcy Takapau organizują tam festiwal, na którym dziesiątki niezależnych zespołów z całej Nowej Zelandii i zagranicy spotykają się, by wspólnie, pod gołym niebem, tańczyć, grać muzykę i cieszyć się życiem.
Moja fascynacja rosła w miarę, jak oglądałem kolejne zdjęcia i nagrania z minionych edycji festiwalu. Za scenę służyła skromna drewniana chatka. Uczestnicy biwakowali w namiotach w środku lasu. W ciągu trzech dni imprezy odbywały się występy cyrkowe i mnóstwo koncertów, urządzano bale przebierańców, gotowano domowe posiłki. Gdy zapadał zmierzch, na środku rozpalano ognisko, a dzieciaki biegały i tańczyły na bosaka wokół płomieni. Przypominało to miniaturowy Woodstock, pozbawiony jakichkolwiek ambicji zarobkowych. Doroczne wydarzenie niezastąpione dla całej społeczności. Spotkanie przyjaciół połączonych miłością do muzyki.
Takapau stało się konkretnym miejscem na mapie, a pytanie, które sobie początkowo zadawałem, potężniało i zataczało w mojej głowie coraz szersze kręgi. Mijały dni, tygodnie i miesiące, a ja rozmyślałem, czy w innych odludnych zakątkach świata dzieją się podobne rzeczy. Czy w równie odizolowanych regionach muzyka także odgrywa tak ważną rolę? Zacząłem interesować się rytmami, melodiami, instrumentami mieszkańców tych niedostępnych miejsc. Jak może brzmieć muzyka wspólnoty żyjącej pośrodku pustyni? Albo na wyspie zagubionej gdzieś na Atlantyku? I czego słucha się w osadzie na rozległym azjatyckim stepie? Każdy znak zapytania jeszcze bardziej rozpalał moją ciekawość, a ja zanurzałem się coraz głębiej w nieskończoną różnorodność muzyczną świata.
Na jednej z kart W poszukiwaniu straconego czasu Marcel Proust zanotował zdanie, które towarzyszyło mi nieustannie w trakcie pisania Atlasu dźwięków odległych: „Jedyną prawdziwą podróżą byłoby nie iść ku nowym krajobrazom, ale mieć inne oczy, widzieć wszechświat oczami kogoś innego” . Nowe spojrzenie i dostęp do internetu były wszystkim, czego potrzebowałem, by przedzierzgnąć się w odkrywcę nieznanego, by odczytywać mapy, które nie tylko opisują nasz świat, lecz także portretują nas samych. Te próżne przestrzenie pełne rozkosznej tajemnicy, jak napisał Joseph Conrad .
Mapy i muzyka mówią o nas więcej, niż sądzimy. Są czymś znacznie więcej niż tylko płaszczyzną lub spektrum dźwiękowym, na których się umiejscawiamy. Pokazują, jak arbitralne potrafią być granice, ale też jak jesteśmy sobie bliscy i jedni z drugimi połączeni.
Ta książka narodziła się z zaciekawienia owym tajemniczym, nieznanym mi światem. W Atlasie dźwięków odległych muzyka jest niczym kompas. Moimi przewodnikami są bezimienni nieznajomi i kultowe artystki, antropolodzy i socjolożki, dziennikarki radiowe i lokalni muzycy, archiwistki i aktywistki, sprzedawcy płyt winylowych i kolekcjonerzy. Ich perypetie, pełne triumfów i porażek, eksplorują przeszłość, kwestionują teraźniejszość i nadają kształt przyszłości. Wiele i wielu z nich nie pojawia się w wielkich encyklopediach muzyki; zwykle stoją gdzieś w drugim rzędzie, niewidoczni i pomijani. Ale to dzięki nim muzyka zachowuje swój puls i nadal rozbrzmiewa w regionach, w których się narodziła.
Nigdy nie byłem w Takapau; moja noga nie postała też w żadnym z wymienionych w tej książce miejsc. Ale do każdego z nich wybrałem się w podróż – do odległych miasteczek, wsi i krajów, których pieśni opowiadają o rzeczywistości w istocie nie tak odległej od życia mojej dzielnicy. Muzyka przybiera nieskończenie różne formy – czy to saamski śpiew joik, czy syberyjski punk z Jakucji, kolumbijska champeta, popowe kawałki Beatlesów czy steelbandy z Trynidadu i Tobago – ale wszyscy śpiewamy o tym samym. Sięgamy po muzykę, by podzielić się swymi radościami i lękami, naszą historią i naszą przyszłością.
VÍCTOR TERRAZAS
.
1
SVALBARD
78° 09’ 25” N 15° 51’ 51” E
61 045 km²
2856 mieszkańców
Norwegia
Stolica: Longyearbyen
Ścieżka dźwiękowa
16 min 39 s
Muzyka
w wiecznej zmarzlinie
Z tuzinem marynarzy, grupką aktywistów klimatycznych i fortepianem na pokładzie Arctic Sunrise odbija w czerwcu od brzegów Holandii i obiera kurs na Svalbard, wysunięty najdalej na północ archipelag Norwegii. Po drodze statek cumuje na kilka dni w porcie Longyearbyen, gdzie do załogi dołącza uznany włoski kompozytor Ludovico Einaudi. Gdy jednostka dociera wreszcie do celu – naprzeciw lodowca – aktywiści opuszczają fortepian na pływającą platformę o wadze dwóch ton, zbudowaną z ponad 300 białych trójkątów z drewna.
Przy wtórze pękającego lodu Einaudi po raz pierwszy wykonuje Elegy for the Arctic, melodię skomponowaną specjalnie na tę chwilę – i przyprawia wszystkich załogantów i pasażerów o gęsią skórkę. Przez dwa kolejne dni działacze Greenpeace’u kręcą w trudnych warunkach film – niskie temperatury, oberwania lodowych brył i obecność niedźwiedzi to nieodłączne, a także niebezpieczne elementy arktycznej przygody. Jej efekt – spektakularne, zaledwie trzyminutowe nagranie – zostaje wkrótce upubliczniony, w konkretnym celu: aby zwrócić uwagę rządów wszystkich krajów świata na szkody powodowane przez wydobycie ropy naftowej i połowy na Oceanie Arktycznym, a także domagać się podjęcia działań, które ochronią region przed zmianami klimatu.
Głosy dla Arktyki nie były jedyną muzyczną kampanią zrealizowaną przez organizację proekologiczną na Svalbardzie. Trzy lata później, wiosną 2019 roku, pośród lodowych pejzaży wyspy Spitsbergen Terje Isungset (norweski perkusista i szef All Ice Records, wytwórni płytowej, która nagrywa wyłącznie we wnętrzu igloo) wraz z zespołem lokalnych muzyków wykonuje utwór Ocean Memories – w temperaturze 11 stopni poniżej zera i miękkim świetle północy. Grają na nietypowych instrumentach, wyrzeźbionych z arktycznego lodu: dzwonkach, trąbkach, lodofonie, perkusji, a nawet wiolonczeli.
Te dwa utwory witają nas w wysuniętym najdalej na północ zamieszkanym miejscu na Ziemi. Archipelag Svalbard to garść wysp i wysepek rozsianych pomiędzy Morzem Grenlandzkim a Morzem Barentsa. Spośród kilkudziesięciu składających się nań skrawków lądu na stałe zasiedlone są tylko trzy, z czego dwa – położone najbliżej brzegów Norwegii – przez niespełna 10 wyspiarzy każdy.
Ludność Svalbardu, mierzącego około 61 tysięcy kilometrów kwadratowych, liczy zaledwie trzy tysiące osób, skupionych w większości w Longyearbyen. Miasto to utrzymuje jako taką łączność z innymi siedzibami ludzkimi, jak Sveagruva i Barentsburg, niesłużącymi do niczego poza wydobyciem węgla.
Mimo zimna i małej ilości światła (od połowy listopada do końca stycznia życie miasta toczy się w kompletnej ciemności) mieszkańcy Longyearbyen cieszą się wszelkimi wygodami współczesnego świata: restauracjami, piwiarniami, hotelami, muzeum, ośrodkiem kultury, uniwersytetem, kinami, a nawet lotniskiem. Dwie rzeczy są jednak w Longyearbyen i na całym Svalbardzie zabronione: nie wolno się tu urodzić ani umrzeć.
Kilka tygodni przed porodem kobiety w ciąży powinny wyjechać na kontynent – na Svalbardzie nie ma bowiem szpitala wyposażonego tak, by zapewnić im odpowiednią opiekę (podobnie jak ciężko chorym). Drugi zakaz wprowadzono w myśl przepisów z 1950 roku, ze względu na zimno, które uniemożliwiłoby rozłożenie się zwłok pogrzebanych w wiecznej zmarzlinie. Temperatury potrafią tu bowiem spaść do 46 stopni poniżej zera, a rekord ciepła z ostatnich 20 lat to odnotowane w czerwcu niespełna 18 stopni na plusie. W szczątkach mogły przetrwać wirusy (chociażby grypy hiszpanki, na którą w 1918 roku zmarło kilkunastu górników), a w razie rozmrożenia się ciał istniałoby ryzyko ponownego rozprzestrzenienia się choroby.
Przez długie lata arktyczny archipelag pozostawał ziemią niczyją. Nie posiadał rdzennych mieszkańców; nie licząc prawdopodobnych wizyt wikingów, został oficjalnie odkryty pod koniec XVI wieku przez holenderskiego żeglarza Willema Barentsa – jego imieniem nazwano jedno z omywających owe wyspy mórz. Pierwszymi stałymi osadnikami byli rosyjscy Pomorcy, przybyli z ziem nad Morzem Białym i polujący na dzikie zwierzęta, których mimo niegościnnego klimatu nie brakowało w tych stronach. Były to czasy, gdy ściągali tu żeglarze z całej Europy, wiedzeni nienasyconym apetytem kontynentu na wielorybi tłuszcz – obsesją, która doprowadziła niemalże do wybicia tych morskich ssaków. Trzeba było kolejnych 150 lat, by wyspy zostały zasiedlone na dobre. Przedstawiciele wielu narodów pozakładali na nich bazy i obozowiska, by eksploatować tutejsze bogactwa mineralne – złoża węgla.
W 1925 roku zwierzchność nad archipelagiem uzyskała Norwegia – pod warunkiem zagwarantowania praw rozmaitym narodom, które miały tu już przyczółki, takie jak na przykład Pyramiden, dawna radziecka kolonia górnicza, dziś opustoszała i zamieniona w atrakcję dla turystów gustujących w zwiedzaniu miasteczek widm. Izolacja Svalbardu prowadziła niekiedy do niezwykłych zdarzeń, choćby w czasach II wojny światowej: nazistowski oddział, który okupował archipelag i wykorzystywał go jako stację meteorologiczną, złożył broń jako ostatni. O kapitulacji Niemiec żołnierze dowiedzieli się, niemalże przypadkiem, cztery miesiące po fakcie.
Dziś dotarcie na Svalbard nie jest już tak trudne – codziennie latają tu samoloty z Oslo i Tromsø, są też połączenia morskie. Głównym źródłem dochodów stała się turystyka. Jeśli wierzyć uznanemu wydawcy przewodników Lonely Planet, osobom, które marzą o zobaczeniu bieguna północnego, Svalbard oferuje warunki najbliższe powszechnym wyobrażeniom o tym miejscu. Mimo położenia pośród Oceanu Arktycznego Longyearbyen przyjmuje więc co roku mnóstwo gości. Turystyka pozostaje tu, jak na razie, zrównoważona.
W kulturze archipelagu położonego na 78 równoleżniku muzyka odgrywa fundamentalną rolę. W ciągu całego roku organizowane są tu różne festiwale i koncerty. Wszystkie – jakżeby inaczej – są wysunięte najdalej na północ na świecie. Do najstarszych festiwali należy Polar Jazz; odbywa się w pierwszy lutowy weekend, by uczcić powrót słońca, a występują na nim zarówno artyści norwescy, jak i zagraniczni. Ale i nastanie ciemności daje sposobność do świętowania. Dark Season Blues, popularny festiwal bluesowy, przypada na koniec października, gdy światło załamuje się w atmosferze i zabarwia krajobraz na arktyczny błękit. Nieco świeższa inicjatywa, Arctic Chamber Music Festival, oferuje koncerty o bardziej klasycznym charakterze (choć okraszone prowadzonymi przez didżejów afterparty i koktajlami w popularnym Svalbarze) w wykonaniu Arktycznej Orkiestry Filharmonicznej i wielu solistów, zarówno norweskich, jak i z zagranicy. Najbardziej oryginalny jest chyba jednak Isfjord Radio Music Festival, urządzany w budynku dawnej stacji radiowej, przekształconej obecnie w hotel, położonej 90 kilometrów na zachód od stolicy – uczestnictwo w nim to prawdziwe muzyczne przeżycie na łonie przyrody. Organizatorzy – poza koncertami akustycznymi na pokładzie statku – zapraszają na przeróżne zajęcia grupowe takie jak kąpiele w lodowatym morzu czy kolacje przy ognisku.
Fortepianowe nuty Einaudiego, klasyczne kompozycje Arktycznych Filharmoników czy melodyjny blues na powitanie mrocznych miesięcy toczą wspólną walkę: o ocalenie regionu, który – wedle wielu różnych badań – należy do najbardziej dotkniętych przez globalne ocieplenie. A gdy na tym odludnym skrawku lądu cofa się lodowiec, życie każdej i każdego z nas staje się ciut kruchsze.
Muzyczna arka 300 metrów pod ziemią
Wczesnym niedzielnym porankiem, 1 czerwca 2008 roku, remiza w Los Angeles otrzymała wezwanie: płonęła siedziba Universal Studios. Nim strażacy dojechali na miejsce, płomienie pochłonęły dwa zestawy scenografii, a ogień szybko się rozprzestrzeniał, trawiąc kolejne budynki z drewna i tektury. Koniec końców, dzięki wysiłkom trzech setek strażaków, pożar udało się opanować. Jak ogłosiła firma: „Szczęśliwie nie było ofiar”.
Prawdziwą skalę kataklizmu poznaliśmy 11 lat później, po śledztwie dziennikarzy „New York Timesa”: spłonęło około 500 tysięcy oryginalnych nagrań. Była to, jak napisała gazeta: „największa katastrofa w dziejach branży muzycznej”. Louis Armstrong, Duke Ellington, Billie Holiday, The Eagles, The Carpenters, R.E.M., Sonic Youth czy Tupac Shakur to tylko część artystów, których taśmy przepadły.
W tym samym roku wystąpił błąd podczas migracji danych z serwerów portalu społecznościowego MySpace – jednej z najpopularniejszych wówczas platform dla muzyków i zespołów, umożliwiających promowanie swoich utworów i docieranie do fanów. Utracono wszystkie kompozycje zamieszczone w serwisie przez użytkowników od 2003 do 2015 roku. 53 miliony plików przepadły na zawsze, a niezliczeni artyści mogli tylko z bólem stwierdzić, że efekty ich pracy i wysiłków po prostu wyparowały. Oba te wypadki udowodniły, jak kruchy bywa żywot piosenki.
W wyniku tych niefortunnych wydarzeń na przedmieściach Longyearbyen założono Arctic World Archive (Światowe Archiwum Arktyczne) – swego rodzaju kulturalną arkę Noego, urządzoną w dawnej kopalni, na głębokości 300 metrów pod ziemią. Pomysł narodził się po sukcesie Globalnego Banku Nasion, nazywanego kryptą zagłady – schronu, w którym zmagazynowane są nasiona z całego świata, by zachować różnorodność roślin na wypadek katastrofy naturalnej, choroby lub wybuchu wojny. On także znajduje się na archipelagu.
Na tej samej zasadzie powstaje obecnie przestrzeń przeznaczona wyłącznie dla dźwięków: Globalny Bank Muzyki. Nagrania pochodzące z całego świata będą przechowywane dla przyszłych pokoleń na płytkach ze szkła krzemionkowego o rozmiarach zdjęcia wykonanego polaroidem. Te dźwiękowe zbiory staną się nie tylko kapsułą czasu, lecz także żywym, pluralistycznym i ogólnodostępnym archiwum.
Płytka ze szkła krzemionkowego (zbudowana z tlenu i krzemu) o rozmiarach podstawki pod szklankę może przechować 100 gigabajtów danych w plikach o dowolnym formacie. Jest to tworzywo o niewielkiej rozszerzalności cieplnej i wysokiej odporności na nagłe zmiany temperatury oraz impulsy elektromagnetyczne.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------