- W empik go
Austerlitz - ebook
Austerlitz - ebook
Szkatułkowa opowieść o wyobcowaniu i walce z niepamięcią. U progu drugiej wojny światowej pięcioletni Jacques Austerlitz trafia do Wielkiej Brytanii, gdzie adoptuje go dwoje walijskich protestantów. Wkrótce chłopiec poznaje jednak swoje prawdziwe nazwisko i kraj pochodzenia, a po latach – jako dorosły mężczyzna – rozpoczyna długą wędrówkę, na końcu której spodziewa się znaleźć klucz do zrozumienia własnej tożsamości.
Na swój cichy, przesycony melancholią i ironią sposób ostatnia proza Sebalda należy do najważniejszych książek minionych dekad – pisze w posłowiu do książki Wojciech Nowicki. – Zawdzięcza to literackiej klasie, owej frazie, zdolnej unieść jej główne tematy: Zagładę, zagłady, niemożność dopasowania i pragnienie odosobnienia, potrzebę pamięci i niepamięć, świat ludzi wrogich wobec, jak uważają, istot niższych – ras podległych i zwierząt; te ostatnie Sebald przedstawia jako często zmartwiałe lub od dawna już martwe preparaty, podobnie zresztą jak ludzi, których nagrobki, kości i duchy pozbawione widomego znaku, porzucone, spalone, zwidują się bohaterowi książki.
Austerlitz to powieść na wskroś aktualna, ze zdwojoną siłą przypominająca wydarzenia, które zbyt łatwo ulatują z pamięci ludzkości. Mimo że w książce tej wszystko wydaje się nadzwyczaj zrozumiałe, przejrzysta proza Sebalda kluczy i zwodzi, odkrywając coraz to nowe światy: te rzeczywiste i te wyobrażone.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66267-46-6 |
Rozmiar pliku: | 7,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Poza tym zapamiętałem jeszcze tylko, że niektóre z zamieszkałych w noktoramie zwierząt miały uderzająco wielkie oczy oraz owo jawnie badawcze spojrzenie, jakie spotyka się u pewnych malarzy i filozofów, co za pomocą czystego oglądu i czystej myśli usiłują przeniknąć otaczający nas mrok.
Chyba też zaprzątało mnie wtedy pytanie, czy gdy Zoo zamyka się dla publiczności z chwilą zapadnięcia prawdziwej nocy, w noktoramie włącza się światło elektryczne, aby mieszkańcy tego opacznego miniaturowego uniwersum mogli w miarę spokojnie o brzasku dnia zapaść w sen.
Z biegiem lat sceny z noktoramy przemieszały się w moich wspomnieniach z tym, co zapamiętałem z tak zwanej salle des pas perdus antwerpskiej Centraal Station. Gdy dziś próbuję wyobrazić sobie tę poczekalnię, widzę natychmiast noktoramę, a gdy myślę o noktoramie, nasuwa mi się widok poczekalni, prawdopodobnie dlatego, że tamtego popołudnia bezpośrednio z Zoo poszedłem na dworzec, a raczej najpierw przez jakiś czas stałem na placu przed dworcem i patrzyłem na fasadę tej fantastycznej budowli, na którą rankiem w momencie przybycia ledwie zwróciłem uwagę. Teraz dopiero dostrzegłem, jak dalece budynek, wzniesiony pod auspicjami króla Leopolda, wykracza poza zasady czystej funkcjonalności, i dziwowałem się pokrytemu doszczętnie grynszpanem Murzynkowi z wielbłądem, który na szczycie wykuszu z lewej strony fasady upamiętnia świat afrykańskich zwierząt oraz tubylców i od stulecia samotnie stawia czoło flandryjskiemu niebu. Wszedłszy do hali dworcowej, nad którą wznosi się sześćdziesięciometrowej wysokości kopuła, pomyślałem od razu, może pod wpływem wizyty w Zoo i widoku wielbłąda, że to wspaniałe, choć wówczas mocno podniszczone foyer powinno mieścić w marmurowych niszach klatki na lwy i leopardy oraz akwaria z rekinami, ośmiornicami i krokodylami, tak jak, odwrotnie, w niektórych ogrodach zoologicznych można podróżować po najbardziej odległych częściach świata małą kolejką. Na skutek takich w Antwerpii po trosze naturalnie nasuwających się myśli poczekalnia, dziś, o ile mi wiadomo, służąca jako stołówka dla personelu, wydała mi się jeszcze jedną noktoramą, jedno nałożyło mi się na drugie, co mogło rzecz jasna wziąć się i stąd, że wszedłem tam akurat, gdy słońce kryło się za dachami miasta. W kolosalnych, na wpół oślepłych lustrzanych taflach naprzeciwko przeszklonej fasady dogasały jeszcze złote i srebrne refleksy, gdy salę, w której nieruchomo i niemo, daleko od siebie siedziało kilkoro podróżnych, wypełniał mrok podziemnego świata. Podobnie jak zwierzęta w noktoramie, wśród których było zaskakująco dużo ras karłowatych, pustynne liski, zające kafryjskie i chomiki, także owi podróżni wydali mi się jakoś pomniejszeni, czy to z racji niezwykłej wysokości stropu, czy gęstniejących ciemności, i przypuszczam, że dlatego przemknęła mi sama w sobie niedorzeczna myśl, jakoby byli to ostatni przedstawiciele jakiejś zredukowanej, wygnanej z ojczyzny albo dotkniętej zagładą populacji, jedyni, którzy zdołali przeżyć, toteż mieli ten sam zgnębiony wyraz twarzy co zwierzęta w Zoo.
Jedną z czekających w salle des pas perdus osób był Austerlitz, wówczas, w roku sześćdziesiątym siódmym, niemal młodzieńczo wyglądający mężczyzna o jasnych, dziwnie sfalowanych włosach, jakie poza tym widziałem tylko u niemieckiego bohatera Zygfryda, w filmie Langa. Jak przy wszystkich naszych późniejszych spotkaniach Austerlitz nosił wtedy w Antwerpii ciężkie buty piechura, coś w rodzaju roboczych spodni z wytartego granatowego drelichu oraz szytą na miarę, ale od dawna już niemodną marynarkę, a pomijając te zewnętrzne szczegóły, od pozostałych podróżnych różnił się jeszcze tym, że jako jedyny nie patrzył obojętnie przed siebie, lecz zajęty był sporządzaniem rysunków i szkiców, które najwyraźniej miały jakiś związek ze wspaniałą, nadającą się moim zdaniem raczej na oficjalne uroczystości niż na oczekiwanie najbliższego połączenia do Paryża albo Ostendy salą, w której obaj się znajdowaliśmy, bo kiedy akurat czegoś nie notował, jego spojrzenie często spoczywało dłużej na ciągu okien, żłobkowanych kolumnach albo innych częściach i szczegółach konstrukcji. W pewnej chwili wydobył z plecaka aparat fotograficzny, stary model Ensign z wysuwanym obiektywem, i obfotografował lustrzane tafle, teraz już całkiem pociemniałe, aczkolwiek pośród wielu setek zdjęć, przekazanych mi przez niego wkrótce po naszym kolejnym spotkaniu zimą 1996 roku, i przeważnie nieuporządkowanych, tych fotografii jak dotąd nie zdołałem znaleźć. Gdy wreszcie podszedłem do Austerlitza z pytaniem tyczącym jego jawnego zainteresowania poczekalnią, natychmiast odpowiedział, bez ociągania i bynajmniej nie zdziwiony moją bezpośredniością, zresztą niejednokrotnie potem mogłem się przekonać, że samotni podróżni z reguły są wdzięczni, gdy po czasem wielodniowym nieprzerwanym milczeniu ktoś ich zagadnie. Nieraz też okazywało się przy takiej sposobności, że są gotowi bez zastrzeżeń otworzyć się przed obcym człowiekiem. Ale z Austerlitzem, który nawet w dalszym ciągu naszej znajomości nie powiedział mi niemal nic o swoim pochodzeniu i życiowej drodze, wtedy, w salle des pas perdus, tak nie było. Nasze antwerpskie konwersacje, jak później je niekiedy nazywał, również tego pierwszego wieczoru, kiedyśmy przesiedzieli niemal do północy w restauracji, po przeciwległej niż poczekalnia stronie hali pod kopułą, obracały się, stosownie do jego zdumiewającej fachowej wiedzy, przede wszystkim wokół historii architektury. Nieliczni goście, przebywający tam o tak późnej porze, stopniowo rozchodzili się, aż wreszcie przy bufecie, wystrojem odpowiadającym poczekalni jak lustrzane odbicie, zostaliśmy już tylko my, jakiś samotny konsument ferneta i barmanka, królująca z nogą założoną na nogę na barowym stołku za kontuarem i pochłonięta opiłowywaniem paznokci.Wojciech Nowicki
Pamięć i przypadek
Austerlitz jest lekturą, do której się wraca. Doświadczam tego od lat. Wszystko wydaje się tam nadzwyczaj jasne: narrator zlewający się w jedno z bohaterem mnoży wyliczenia, jakby chciał mieć pewność, że opisze wydarzenia z precyzją rysunku technicznego. Jednak przejrzysta proza Sebalda niepostrzeżenie meandruje, zwodzi, zapuszcza się w przeszłość i przyszłość, w majaki łączące światy, rzeczywisty i wyobrażony: „Całkiem niedawno, tuż przed obudzeniem, zajrzałem w głąb takiego terezińskiego budynku”, powiada Austerlitz. Wszystko to falującymi zdaniami, które same wchodzą w ucho (w znakomitym polskim przekładzie Małgorzaty Łukasiewicz), porywają i nie wypuszczają do końca ani nawet potem.
Na swój cichy, przesycony melancholią i ironią sposób ostatnia proza Sebalda należy do najważniejszych książek minionych dekad. Zawdzięcza to literackiej klasie, owej frazie, zdolnej unieść jej główne tematy: Zagładę, zagłady, niemożność dopasowania i pragnienie odosobnienia, potrzebę pamięci i niepamięć, świat ludzi wrogich wobec, jak uważają, istot niższych – ras podległych i zwierząt; te ostatnie Sebald przedstawia jako często zmartwiałe lub od dawna już martwe preparaty, podobnie zresztą jak ludzi, których nagrobki, kości i duchy pozbawione widomego znaku, porzucone, spalone, zwidują się bohaterowi książki. Taki zespół nieodległych od siebie tematów szczególnie dziś jest trudny do udźwignięcia, kiedy każdy z nich, nadużywany, po trosze się zdewaluował. Zagłada stała się polem badań nieoszczędzających nikogo, również tych, którzy dotąd stali poza wszelkim podejrzeniem, ale i pożywką dla kultury popularnej, malowniczą scenografią dla produktów z odległych kresów literatury, byle jakiego non-fiction czy filmu. Tymczasem Austerlitz jest jakby poza czasem, to precyzyjna machina literacka, która wciąga czytelnika pewnością frazy tak doskonałej, jakby wysnuła się z piany od razu gotowa, a zarazem tak przejmującej, że miażdży tego czytelnika nawałem opowiedzianych nieszczęść; w najlepszym przypadku obchodzi się z nim bezlitośnie.
Choć u podwalin tej książki stoi doskonała organizacja słowa i – co rzadkie w literackiej fikcji – materiału wizualnego (wzorców, a przynajmniej podobieństw, doszukiwać się można w Nalocie na Halberstadt 8 kwietnia 1945 Alexandra Klugego), to dość prędko się okazuje, że narrację tworzy w równej mierze przypadek: jego potrzeba i piękno. On właśnie często sprawia, że znajduje się jakieś rozwiązanie, począwszy od zawarcia znajomości bohatera i narratora, ich nieplanowanego spotkania w „tak zwanej salle des pas perdus antwerpskiej Centraal Station” i od dziwnie swobodnej rozmowy dwóch nieznajomych po całą, coraz bardziej nieprawdopodobną serię spotkań, które nieraz dzielą długie lata. Zdarzają się przypadkowe odkrycia i chwilowe zbłądzenia, jak wizyta w ladies waiting room na dworcu przy Liverpool Street, która wywołuje z pamięci Austerlitza wspomnienie jego dzieciństwa u pastorostwa Eliasów, moment zwrotny, piorun wzbudzający poczucie, że musi dążyć dalej drogą poszukiwania, jak jeszcze wówczas sądzi, siebie.
Gra luster, odbijających obrazy z przyszłości, a więc późniejszych fragmentów książki, jak i z przeszłości, tej Austerlitza, jest z początku ledwie przeczuwalna, z upływem czasu – jasno widoczna. On sam, naukowiec o ścisłym i lotnym umyśle, nie ma pojęcia o licznych znakach, które defilują przed jego oczami, przechodzi obojętnie obok zapowiedzi, jakby wypierał prawdę, niemal w pełni widomą, zapewne z obawy, że będzie musiał porzucić dotychczasowe życie i unieważnić swoje zajęcia. Ignoruje biblijne obrazy, arkę w masońskiej loży, obozowisko na kartach Biblii dla dzieci, podpowiadające jego żydowskie korzenie. W gruncie rzeczy jest, okaże się dalej, podobny do swojej matki, która, choć była świadoma zbliżającego się końca, opóźniała opuszczenie Pragi, żyjąc na kurczącym się skrawku przestrzeni, w coraz podlejszych warunkach, aż ostatecznie wyjazd stał się niemożliwy. W geście rozpaczy oddała jeszcze syna, wysłała go pociągiem z nadzieją, że przeżyje.
On, o niczym nie wiedząc, tak to odczytuje po drugiej stronie czasu: „Widzę jeszcze siebie jak półgłosem, niczym mamrocząc magiczne zaklęcie, wciąż na nowo sylabizuję historię Mojżesza – i znów sobie przypominam, jakim lękiem napawało mnie miejsce, gdzie mowa o tym, że kobieta z rodu Lewiego plecie koszyk z trzciny, uszczelnia go żywicą i smołą, a potem wkłada dziecko i spuszcza koszyk między trzciny u brzegu wody”. Na rycinie, którą ogląda, w historii Mojżesza zapisane są dzieje jego rodu, wygnanie i pustynia, oraz jego los własny. Gdzie indziej, na długo przed oświeceniem, powiada, że w trakcie studiów nad architekturą dworcową nigdy nie opuszcza go myśl „o męce rozstania i strachu przed obczyzną”. Wiedza świtała, ale niejasno.
Narrator Sebalda wypowiada się we własnym imieniu, lecz tak często oddaje głos Austerlitzowi i pozostaje przy tym tak przezroczysty, że można ich ze sobą pomylić. Nie dość tego, jeśli spojrzeć uważnie, przez lupę, widać, że narrator bywa niemal tożsamy z Sebaldem, autorem: ich życiorysy są spójne, daty wyjazdów Sebalda do Niemiec zgadzają się z wyjazdami narratora. To jego, Sebalda, niewyraźne odbicie, rozpoznawalne dzięki charakterystycznej fryzurze, widnieje w szybie Antikos Bazar w Terezinie, na zdjęciu wykonanym przez Austerlitza. Bohater wędruje specyficznym, wypranym z radości światem: to ziemia usiana miejscami zbrodni i śmierci, obszarami bez najmniejszej wagi, terrains vagues, postaciami zapomnianymi przez ludzi. Jeśli wędrówka prowadzi ulicami miasteczka, pałęta się na nich jedynie bełkoczący wariat i cienie, niekoniecznie z teraźniejszości. Kiedy podróż biegnie przez miasto – a Austerlitz jest księgą europejskich miast – ukazane jest ono od rzadko oglądanej strony: są tam opisy Pałacu Sprawiedliwości w Brukseli, jednej z wielkich skaz na ciele stolicy Belgii, gigantycznego pomnika głupoty, twierdzy Breendonk, miejsca kaźni; są także wizyty w miejscach zupełnie zwyczajnych, niewartych wspomnienia, choćby w McDonaldzie. Cała Praga mieści się w archiwum państwowym, jednym mieszkaniu i wzdłuż tras poznanych w dzieciństwie; w każdym razie te wędrówki bohater i narrator odbywają w samotności albo w poczuciu pełnej anonimowości, jaką zapewniają dworcowy tłum lub czytelnia wielkiej biblioteki. Wędrówka prowadzi ich obu po zasnutych pajęczyną, ciemnych i pokrytych sadzą wyniosłych przestrzeniach czy budowlach symbolizujących upadłą władzę królestw znanych z kolonialnej przeszłości. Austerlitz relacjonuje także wizyty w kolejnych twierdzach zmagazynowanej i ukrytej przed światem wiedzy, bibliotekach, archiwach prywatnych i państwowych. Sam również jako badacz i znawca twierdz oraz dziewiętnastowiecznej architektury dworcowej tworzy uwidocznione na fotografii archiwum. Przypomina ono jednak składowisko makulatury, jest malowniczą graciarnią wypełnioną książkami i papierzyskami, choć zapewne ich porządek jest doskonale jasny dla tego, kto je tam ułożył.
Z czasem okazuje się, że podróże i spotkania Austerlitza, uzależnione od jedynego pewnika w jego życiu, przypadku, koniec końców dokądś go prowadzą: do następnych przypadków, kolejnych wskazówek, a ostatecznie do rozwiązania – pamięci. Dzięki przypadkom dowiaduje się, kim jest, skąd pochodzi, poznaje jedną z najważniejszych osób w swoim życiu, dawną opiekunkę, jedyne żywe świadectwo jego prawdziwego dzieciństwa, pełnego czułości, w przeciwieństwie do tego, które czekało nań w walijskiej twierdzy, częściowo opustoszałej i zimnej. Wykwitają z niego zapomniane języki, zrazu opornie, z upływem czasu już żwawiej: to znak, że odradza się w nim pamięć.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------