- promocja
- W empik go
Autobiografia - ebook
Autobiografia - ebook
Kompozycje Panufnika publiczność przyjmowała owacjami w prestiżowych salach koncertowych świata. Ale nie w Polsce.
Tu przez ćwierć wieku od ucieczki kompozytora jego muzyka była zakazana, a on szkalowany. Także dziś lepiej zna go Anglia niż Polska, za którą tęsknił pół życia i której dedykował większość utworów.
Gdy był dzieckiem, matka wyśniła jego spotkanie z angielską królową. Pod koniec życia jako pierwszy polski artysta otrzymał z rąk Elżbiety II tytuł szlachecki.
Syn skrzypaczki i lutnika muzykę dostał w genach, a od losu talent. Przed wojną zdążył skończyć konserwatorium i wyjechać po nauki do mistrzów w Wiedniu, Paryżu i Londynie. Wrócił, by opiekować się rodziną.
Okupację przeżył, grając z Witoldem Lutosławskim w kawiarniach i komponując patriotyczne pieśni (m.in. Warszawskie dzieci). Po wojnie rzucił się w wir odbudowy życia filharmonicznego. Władza ludowa hołubiła go i uważała za najlepszego kompozytora, ale nie pozwalała mu komponować tak, jak chciał. W połowie życia wybrał wolność na emigracji.
Pisał na zamówienie m.in. Yehudiego Menuhina i znakomitych orkiestr: Londyńskiej, Bostońskiej i Chicagowskiej. Na chwilę oderwał się od komponowania, aby spisać wspomnienia (Methuen, 1987).
– Całe życie był żarliwym polskim patriotą – zaświadcza Lady Camilla Jessel Panufnik, żona kompozytora, dzięki której zaczął na powrót tworzyć. Do opowiedzianej przez niego historii życia dodała epilog, włożyła wiele zrobionych zdjęć i mnóstwo serca, by książka ukazała się w stulecie jego urodzin, w Roku Andrzeja Panufnika.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63656-78-2 |
Rozmiar pliku: | 15 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
3. KONSERWATORIUM
-------- ----------------
Pod koniec drugiego roku studiów w konserwatorium, latem 1935 roku, pozwoliłem sobie na krótką przerwę w nauce i wyjechałem do Zakopanego. Nie zerwałem kontaktu z muzyką, ponieważ przebywało tam na wakacjach wielu kolegów. Podczas pewnego spotkania artystów i intelektualistów zostałem przedstawiony Szymanowskiemu, który o dziwo pamiętał moje nazwisko; być może słyszał o mnie od swego przyjaciela Kazimierza Sikorskiego, mojego nauczyciela kompozycji w konserwatorium. Wydawał się zainteresowany moimi pracami i zaprosił do odwiedzenia go w domu. Ogromnie zaszczycony, natychmiast, chociaż nieśmiało, zaproponowałem, że przyjdę następnego dnia.
Szymanowski mieszkał w skromnej, raczej ponurej willi na skraju Zakopanego. Usłyszawszy moje ciche pukanie, sam otworzył drzwi i powitał mnie z wielkim wdziękiem i elegancją.
Zasiedliśmy w fotelach w jego gabinecie, naprzeciw niskiego okrągłego stołu, na którym stała olbrzymia popielniczka pełna niedopałków. W pokoju znajdowało się niewiele mebli: prosta kanapa w rogu, przykryta zgrzebną, barwną narzutą tkaną zapewne przez górali, czarny fortepian, na nim kilka fotografii, a wśród nich największa Serge’a Lifara, głównego wykonawcy i choreografa w balecie Szymanowskiego Harnasie, którego premiera odbyła się dopiero co w Operze Paryskiej.
Szymanowski nie rozmawiał ze mną o swojej bieżącej pracy, czego z nadzieją oczekiwałem, nie spytał również o moje studia ani co piszę w danym momencie. Za to natychmiast rozpoczął tyradę na temat swych byłych kolegów z konserwatorium. Ze złością atakował kolejno, używając takich słów jak „bydlę”, „szubrawiec”, „świnia”, a nawet „skurwysyn” – najgorsze określenia przeznaczył dla profesora Rytla.
Byłem zdumiony takimi wyrazami w ustach największego polskiego kompozytora. Słuchałem tego wybuchu z coraz większym zakłopotaniem, ponieważ nadal byłem studentem jego rzekomych wrogów w konserwatorium. Najwidoczniej czuł się bardzo dotknięty i chciał, żebym wiedział, co myśli o swych kolegach, sądząc może, że opowiem się po jego stronie. Mówiąc, palił jednego papierosa za drugim, starannie osadzając je w cienkiej cygarniczce. Potok słów przerywał mu tylko częsty gruźliczy, męczący kaszel.
W końcu udało mi się zmienić temat, kierując rozmowę na jego najnowszy utwór i pytając go o tajemnice tatrzańskiego folkloru w muzyce, który tak bardzo cenił i który tak silnie oddziałał na jego kompozycje. Wreszcie zaczął mówić coś ciekawego. Usiadł przy fortepianie i zagrał kilka linii melodycznych charakterystycznych dla tej muzyki, by zilustrować swoje uwagi. Tłumaczył mi osobliwy, lecz efektowny zwyczaj górali polegający na tym, że zawsze czwarty dźwięk skali majorowej trochę podwyższają, prawie o pół tonu, dlatego że...
Nigdy nie dowiedziałem się dlaczego, bo nagle spojrzał na zegarek, wstał i przeprosił, wyjaśniając, że musi odebrać lekarstwo przed zamknięciem apteki. Wyszliśmy z willi razem, ale szybko nasze drogi się rozeszły. Odwróciłem się i ze smutkiem obserwowałem, z jakim trudem zmierzał do miasta. Choć miał niewiele ponad pięćdziesiąt lat, wyglądał co najmniej o dwadzieścia lat starzej. Przygarbiony, kuśtykał powoli, wspierając się na lasce, powłócząc jedną nogą. Nigdy więcej go nie widziałem. Zmarł dwa lata później.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności na wakacjach w Zakopanem przebywał też mój brat Mirek. Mieliśmy jedną z nielicznych okazji w naszym życiu być razem, chodzić po górach i rozmawiać. Kochałem go i podziwiałem. Był człowiekiem bardzo oczytanym, wybitnie inteligentnym, o szerokich horyzontach.
Przedstawił mnie ślicznej, niebieskookiej blondynce, pełnej wdzięku i bardzo sympatycznej, odbywającej rekonwalescencję po pobycie w sanatorium przeciwgruźliczym. Wydawało mi się, że dopiero co się poznali, lecz najwidoczniej już się w sobie zakochali. Świadomość, że wówczas gruźlica nie była w pełni uleczalna, nie odstraszała Mirka i chciał się żenić z Marią nieomal natychmiast.
Gdy wróciliśmy do Warszawy, zastaliśmy oboje rodziców pogrążonych w smutku. Matka zachorowała na tajemniczą, niemożliwą do rozpoznania chorobę. Ojciec zaś był przygnębiony, wręcz upokorzony brakiem uznania dla swojej pracy.
Tej wiosny rząd polski ufundował dwie duże nagrody pieniężne na międzynarodowy konkurs skrzypcowy, który zorganizowano dla uczczenia setnej rocznicy urodzin Wieniawskiego. Ojciec postanowił obdarować zwycięzców parą najlepszych skrzypiec, jakie zrobił własnoręcznie: modelem Polonia jako pierwszą nagrodą i modelem Antica jako drugą.
Laureatka pierwszej nagrody, Ginette Neveu z Paryża, bardzo wysoko oceniła ten wspaniałomyślny gest ojca. Pamiętam, jaka była urocza, gdy przyszła złożyć ojcu wizytę, i jakim potem strasznym wstrząsem była dla nas wiadomość, że zginęła w wypadku lotniczym. Drugą nagrodę otrzymał młody Dawid Ojstrach z Moskwy. Nie mógł osobiście podziękować ojcu, gdyż już wtedy artyści radzieccy mieli zakaz odwiedzania domów prywatnych, kiedy przyjeżdżali do Polski. Ale wiele lat później dowiedziałem się, że bardzo często grywał na tych skrzypcach.
Jednak ku zmartwieniu ojca polska prasa i radio właściwie przemilczały podarowanie tej pary skrzypiec, owocu wielu lat ciężkiej pracy, napomykając tylko, że instrumenty pochodziły z „firmy” lub „wytwórni” Panufnika, i deformując nazwisko twórcy błędną pisownią. Ojciec cytował z goryczą słowa Pisma Świętego: „Nikt nie jest prorokiem we własnym kraju”.
Na ostatnim roku studiów w konserwatorium (1935–1936) mój nauczyciel kompozycji Kazimierz Sikorski zlecił mi dwa zadania. Przede wszystkim miałem skomponować utwór orkiestrowy w formie wariacji symfonicznych, a następnie duży utwór na solo, chór i orkiestrę jako moją pracę dyplomową, od której miały zależeć ostateczne wyniki.
Kazimierz Sikorski
O Sikorskim mówiono, że jest człowiekiem postępowym i oddanym wielbicielem muzyki Szymanowskiego, więc wyobrażałem sobie, że odniesie się życzliwie do moich bardziej śmiałych przedsięwzięć kompozytorskich. Zamierzając stworzyć coś bardziej awangardowego, zacząłem pisać Wariacje symfoniczne jednocześnie w czterech tonacjach, aby wyzwolić się z tradycyjnych harmonii. Jednak gdy z dumą pokazałem mu kilka pierwszych stron, ku mojemu rozczarowaniu, zamiast podziwiać moją śmiałość, skrzywił się z głębokim niezadowoleniem. Oschłym głosem polecił mi porzucić politonalność i zacząć od nowa w ściśle tradycyjnym języku tonalnym. Poczułem się, jakby podcięto mi skrzydła. Ale on był nauczycielem; musiałem być posłuszny.
Chowając do kieszeni rozczarowanie, zacząłem od początku, komponując temat w fis-moll, z wyraźnymi elementami polskiej muzyki ludowej. Na nim zbudowałem Wariacje symfoniczne, które kończyła passacaglia – wariacje wewnątrz Wariacji.
Z perspektywy czasu muszę przyznać, że Sikorski miał rację, zmuszając mnie do tego, bym opanował rzemiosło konwencjonalnej muzyki tonalnej, zanim rzucę się w wir poszukiwań. W ten sposób przekonał mnie o koniecznej jednolitości stylu i wyrobił we mnie dyscyplinę, która w przyszłości okazała się bardzo pożyteczna przy poszukiwaniu własnego języka muzycznego i jego zasad.
Inną wyjątkową cechą nauczania profesora Sikorskiego było to, że w przeciwieństwie do utartej praktyki komponowania wpierw na fortepian i następnie orkiestrowania wymagał od uczniów, aby od samego początku myśleli orkiestralnie i pisali od razu partyturę. Wyniosłem z tego naukę na całe życie.
Mimo to, choć ceniłem jego wiedzę muzyczną, uważałem go za oschłego, a nawet zniechęcającego. Nie angażował się zbytnio ani w indywidualną pracę ze mną, ani w komentarze dotyczące prac, które mu przynosiłem. (Więcej zainteresowania okazywał pewnemu bardziej układnemu uczniowi, który później zarzucił komponowanie i został muzykologiem, redaktorem dzieł Chopina w Polskim Wydawnictwie Muzycznym). Podczas pracy nad Wariacjami skomponowałem również, dla własnej przyjemności, dwa krótkie utwory orkiestrowe: Allegro symfoniczne i Obraz symfoniczny. Gdy pokazałem je Sikorskiemu, powiedział, że nie ma czasu się im przyjrzeć. Zabrał je do domu. Po paru tygodniach oddał mi z krótką uwagą, że moja muzyka jest uboga. „Naga, goła” – dodał z niesmakiem. Jak zwykle się śpieszył i nie zamierzał omawiać szerzej moich prób.
Być może potraktował mój ascetyzm jako pośrednią krytykę własnych utworów. Jego eklektyczne prace były bogato zdobione kontrapunktami i gęsto instrumentowane. Oczywiście moje utwory nie podobały mu się, ponieważ od najwcześniejszych lat byłem zwolennikiem jasności i oszczędności środków wyrazu, stawiałem sobie za cel, by nigdy nie napisać ani jednej zbędnej nuty. Zdając sobie sprawę, że mamy różne gusty, postanowiłem nauczyć się od niego jak najwięcej, ale byłem zdecydowany iść własną drogą.
Po ukończeniu Wariacji symfonicznych zabrałem się do pracy dyplomowej. Wybrałem piękny polski przekład jednego z psalmów. W ciągu zaledwie dwóch miesięcy skomponowałem utwór trwający pół godziny, na cztery głosy solowe, chór mieszany i wielką orkiestrę.
Kiedy pokazałem swoje dzieło Sikorskiemu, spodziewałem się, że jak zwykle skwituje je krótko, lecz ku mojemu zdumieniu zrobiło na nim wrażenie. (Być może poczyniłem kilka ustępstw, wprowadzając do partytury więcej polifonii i wzbogacając brzmienie). Powiedział, że musi je pokazać paru profesorom, ponieważ decyzje w sprawie dyplomów podejmowano zespołowo.
Egzaminy końcowe zbliżały się wielkimi krokami, przyśpieszyłem więc tempo uczenia się pozostałych przedmiotów, zwłaszcza gry na fortepianie. Ćwiczyłem nieprzerwanie, by opanować na pamięć dwa utwory, które miałem prawo wybrać: Preludium i Fugę c-moll z Das Wohltemperierte Klavier Bacha oraz Sonatę As-dur op. 110 Beethovena. Zdaje się, że na egzaminie trema dodała mi skrzydeł, bo nie tylko zagrałem oba utwory bez jednej fałszywej nuty, lecz czułem, że robię to z prawdziwą przyjemnością. Jeden z profesorów z komisji egzaminacyjnej powiedział mi później, że czeka mnie wspaniała przyszłość pianisty koncertowego. Jakże się to różniło od opinii Chrapowickiego sprzed dziesięciu lat!
Większość pozostałych egzaminów poszła gładko, z jednym wyjątkiem: analizy formy muzycznej. Mimo że szczęśliwie zdałem, egzamin miał niespodziewanie przykry przebieg, ponieważ niechcący zdenerwowałem mojego nauczyciela, profesora Witolda Maliszewskiego, uroczego pana o wysokiej kulturze osobistej, niegdyś ucznia Rimskiego-Korsakowa. Na egzaminy końcowe pozwolił nam wybrać jakiś utwór do analizy. Ponieważ pasjonowałem się muzykę współczesną, wybrałem Mazurek Szymanowskiego, trudny do grania i pełen dysonansów. W obecności profesora Maliszewskiego i kilku kolegów najpierw zagrałem cały utwór, a potem mówiłem o nim około pół godziny, przeprowadzając gruntowną analizę, grając muzyczne przykłady na fortepianie.
Kiedy skończyłem, profesor Maliszewski milczał przez pewien czas, potem powiedział z rosyjskim akcentem, starannie kontrolując brzmienie głosu mimo zdenerwowania widocznego na jego twarzy:
– Zgadzam się z pańską analizą, lecz nie rozumiem utworu, który pan grał. Dla mnie to tylko kakofonia. – A potem dodał: – Dziękuję, mój panie. – W taki sposób zawsze zwracał się do studentów.
Byliśmy wszyscy zdumieni tym, co powiedział. Czułem się winny i zakłopotany, że mimo woli zrobiłem mu przykrość, nie zdając sobie sprawy, iż jego zapatrywania były tak bardzo staroświeckie i prawdopodobnie miał osobiste uprzedzenia do Szymanowskiego. Zostałem przy fortepianie milczący i zmieszany, nie wiedząc, co zrobić. Doznałem ulgi, kiedy profesor Maliszewski wywołał nazwisko następnego studenta, która miał być egzaminowany, i mogłem szybko powrócić na swoje miejsce na widowni.
Kilka dni później dostałem wiadomość z kancelarii konserwatorium, że profesor Maliszewski, nieobecny z powodu choroby, chce, bym przyszedł do niego do domu, aby porozmawiać o moim Psalmie.
Spodziewając się, że nadal jest mi niechętny, zdobyłem się na odwagę i poszedłem do niego następnego dnia. Zajmował małe mieszkanko w wielkim, ciemnym domu blisko Wisły. Powitał mnie jak zawsze z wyszukaną grzecznością i natychmiast poprosił, bym zajął miejsce obok fortepianu. Sam zasiadł przed klawiaturą i otworzył moją partyturę. W miarę jak przewracał strony, zauważyłem, że porobił uwagi: jakieś słówka delikatnie napisane ostrym ołówkiem. Przez parę sekund ciszy myślałem: „O Boże! Zniszczy mnie kompletnie swoją krytyką!”. Wziąłem głęboki oddech i powiedziałem sobie, że muszę trzymać się wiatru (to wyrażenie w warszawskim żargonie, które miało dodawać odwagi).
Wtedy zaczął analizować mój utwór, odwracając kolejność wydarzeń naszego niedawnego spotkania, zagrał biegle niektóre fragmenty partytury, chwaląc jak najgoręcej (ku mojemu zdumieniu) moje „znakomite osiągnięcia, jeśli chodzi o przejrzystość partytury, proporcje całości oraz umiejętność posługiwania się środkami wokalnymi i instrumentalnymi”.
Musiał studiować utwór przez wiele godzin z taką dokładnością, że zauważył sporo drobniusieńkich pomyłek – błędne transpozycje, brak kilku znaków chromatycznych, a nawet kilka niewłaściwych nut. Byłem ogromnie zawstydzony, gdy mi je wskazał. Ale widząc moją zatroskaną twarz, pocieszył mnie:
– Niech pan się nie martwi! W twórczości rzeczą najważniejszą i najrzadszą ze wszystkich jest indywidualność, a pan ją ma. Proszę się więc nie martwić, mój panie!
Po raz pierwszy jeden z moich nauczycieli dał mi tak szczerą zachętę. Zdumienie i radość dławiły mnie.
Mniej więcej tydzień później profesor Sikorski poinformował mnie, że w wyniku jednogłośnej zgody wszystkich profesorów otrzymam dyplom z wyróżnieniem, najwyższy wyraz uznania dla absolwentów konserwatorium.
Oznaczało to, że będę uczestniczyć w koncercie galowym, który odbywa się raz do roku z udziałem najwybitniejszych absolwentów konserwatorium, jako dyrygent moich Wariacji symfonicznych w wykonaniu Orkiestry Filharmonii Warszawskiej w sali filharmonii. Oczywiście byłem dumny z tej perspektywy, lecz równocześnie myśl, że będę dyrygować publicznie tak trudnym utworem, odbierała mi odwagę, poza tym po raz pierwszy miałem przeprowadzić próby i wystąpić z zawodową orkiestrą na wysokim poziomie. Ostrzegano mnie, że orkiestra nie jest zbyt przychylna młodym kompozytorom i nowej muzyce.
Jednakże obawy okazały się bezpodstawne. Kiedy przyszedł moment próby, sam byłem zdumiony swoją pozorną pewnością siebie i przypuszczam, że nikt się nawet nie domyślał, jaki jestem przerażony. Co więcej, ku mojemu zadowoleniu muzyka brzmiała dokładnie tak, jak to sobie wyobrażałem podczas komponowania, co było dla mnie ważniejsze niż inne radości tego wieczoru, niż pierwsza w moim życiu publiczna owacja.
Dwaj inni wykonawcy koncertu galowego, moi bliscy przyjaciele noszący to samo imię, mieli w przyszłości zyskać sławę. Witold Małcużyński grał koncert fortepianowy Liszta, a Witold Lutosławski, kończący studia raczej jako pianista niż kompozytor, wykonał koncert Beethovena.
Po koncercie rektor Morawski zaprosił wszystkich, którzy występowali, na uroczystą kolację do znanej restauracji Gastronomia. Przyszło też kilku profesorów bez żon, ponieważ była to kawalerska popijawa. Zjedliśmy mnóstwo, mocno popiliśmy, a rozmowy i żarty dotyczyły naszych doświadczeń z Filharmonią Warszawską i pierwszego kontaktu z prawdziwą publicznością koncertową.
Gdy wypijaliśmy ostatni kieliszek wódki, Paweł Lewiecki, jeden z profesorów fortepianu, zaproponował, byśmy poszli do niego do domu i przeżyli jeszcze jedno doświadczenie artystyczne: obejrzeli kilka interesujących i podniecających filmów.
Ponieważ wszyscy byliśmy w znakomitych humorach (nie bez udziału alkoholu), entuzjastycznie przyjęliśmy zaproszenie. Po drodze żartowaliśmy między sobą, a profesor Bierdiajew, ku naszej uciesze, drażnił swego przyjaciela, profesora Rytla, mówiąc, że z pewnością jest Żydem, że jego prawdziwe nazwisko brzmi Rytelson. Profesor Rytel patrzył spode łba, niezdolny wykrzesać z siebie odrobiny poczucia humoru. Profesor Lewiecki zajmował nawiedzane przez duchy mieszkanie na parterze. Mieszkał sam. Kolekcjonował filmy. Wszędzie było ich pełno, na półkach, na stołach, i wyobrażam sobie, że oglądał je godzinami podczas samotnych kawalerskich wieczorów.
Gdy tylko usiedliśmy, gospodarz zgasił światło, a na ekranie, który gościnnie na nas czekał, zaczęły migotać obrazy. Treść filmu była zgoła niespodziewana. Od początku do końca pornografia, ostre porno!
Pierwszy zareagował nasz rektor profesor Morawski. Nagle chwycił krzesło i przysunął się bliżej ekranu. Po chwili zaczął krzyczeć do profesora Lewieckiego: „Wolniej! Wolniej! Stop! Stop!”, ponieważ chciał mieć więcej czasu na smakowanie poszczególnych sytuacji, z których każda stanowiła dla nas objawienie. Zachowanie naszego drogiego rektora bawiło mnie nie mniej niż zawartość filmu.
Było już jasno, gdy pokaz się skończył. Pogasły lampy uliczne. Z trudem wracałem do domu, nogi miałem ciężkie, a głowa pękała mi z bólu. Ale gdy tak szedłem, niezwykłe przeżycia ostatniej nocy zatarły się, a zamiast nich wyłoniły się wspomnienia całej epopei moich studiów w konserwatorium, tyle że w odwrotnym porządku niż w rzeczywistości, aż cofnąłem się do punktu sprzed dziesięciu lat, kiedy mnie wyrzucono. Potrzebowałem czterech i pół roku, by ukończyć kurs teorii muzyki i kompozycji – połowy wymaganego czasu – i to z wyróżnieniem. Moment samozadowolenia trwał jednak krótko. Wiedziałem zbyt dobrze, że był to tylko punkt wyjścia do długiej wyprawy w krainę muzyki.
Podchorąży Panufnik
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------