- W empik go
Autobus do Korony - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 listopada 2021
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Autobus do Korony - ebook
Przypowieść, której kanwą jest podróż trzech braci: Dobra, Prawdy i Piękna przez gotycką krainę, gdzieś w Europie, którzy swym przykładem wzbogacają etycznie życie napotkanych ludzi, w myśl i zgodnie z Boską Triadą: Dobra, Prawdy, Piękna.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8273-219-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziwne spotkanie
Co to było za zadupie?! Ojciec nie dał bryki. Te całe Kolce, to było ni to sioło ni to wieś. Ale to tu, nie wiedzieć dlaczego, zyskał dla siebie azyl najlepszy kolega Rafała. Wesele było jak się patrzy. Trzy dni świętowali, ale rodzina panny młodej nie zapewniła transportu do Korony, najbliższego miasta w prostej linii. Adam mu chciał pomóc, mówił nawet coś, że go weźmie Yamahą. Z tym że obaj mieli jeszcze z rana we krwi kilka promili wody życia. Dlatego Rafał grzecznie podziękował. Nie chciał młodej żonce przyjaciela fundować poweselnej stypy, a jej status prawny zmieniać naprędce na: wdowa. Już i tak w całej Polsce na motocyklistów wołali: dawcy organów. To pewnie ze względu na stan naszych dróg. Postanowił, że zostawi Magdę z jej nowym mężem Adamem i skoro ranek wybrał się w nieświeżym już garniturze na najbliższy przystanek. Najbliższy? Było chyba doń z kilometr z wielkim hakiem. Ale Rafał czuł coś wewnętrznie, że musi już podziękować za gościnę. Szedł więc tak po grząskiej drodze. Był chyba w połowie drogi, gdy jakiś autobus, faktycznie, pojawił się na horyzoncie. Krzyczał, wrzeszczał. No, ale i tak nie miał szans, by dobiec, więc z rezygnacją machnął tylko ręką. Pewnie będzie następny — pomyślał. I z tą nadzieją szedł dalej raźno w stronę przystankowej wiaty, która majaczyła już na horyzoncie. Wszędzie wokół ścieżki rozciągały się pola. Wyżej, na przestrzał, asfaltowa droga, szosa. I tam gdzieś w oddali w środku pustej przestrzeni wiata. Ktoś tam chyba jest? — pomyślał. Tak jakby ktoś tam siedział w środku. I co? Nie wziął go autobus? Dziwne — przemknęło mu w myślach. Tu chyba autobusy jeżdżą w jedno miejsce. Do Korony? Nie ma chyba innej opcji?
Poprawił sobie ubrudzony weselnym winem krawat. Podciągnął spodnie. Przeraźliwy gęgot jął się rozchodzić prosto z nieba. Spojrzał w górę. Na tle szarych, spopielałych obłoków klucz dzikich gęsi przemieszczał się z jednego krańca firmamentu na drugi, robiąc przy tym tyle hałasu. Ale już po minucie gęsi były przeszłością, a on był coraz bliżej przystankowej wiaty.
Ten Adam to ma farta — Rafał westchnął do siebie. — Na taki majątek się wżenić. Magda bowiem pochodziła z majętnej rodziny. Do jej wujka należała sieć małych sklepów w całym rejonie. Kilka punktów garmażeryjnych i nawet jedna masarnia. Zaś jej ojciec był głównym menadżerem w firmie wujka. To był jej plus. Niejedyny, boć przecież była też wielce urodziwa. Mogłaby wziąć udział w wyborach Miss Regionu. Mogła, ale nie chciała. Ładne dziewczyny znają swoją wartość. Widzą ją codziennie w oczach mężczyzn. Widzą jak miękną oni przy nich. I to, ten zachwyt, wystarczą. Zupełnie wystarczą. Na takie konkursy decydują się tylko takie, które chcą się wydostać ze swojego zaścianka, albo takie co marzą o jakiejś sławie. Magda taką nie była. Chyba taką nie była. Na tyle, na ile ją poznał przez te kilka dni, taką miał opinię. A człowieka na dobre można rozgryźć już po krótkiej, pięciominutowej rozmowie. To był typ intelektualistki. Nie zdziwiło go więc, gdy się dowiedział od Adama, że Magda studiuje filozofię na UW.
Do wiaty zostało może z pięćdziesiąt metrów. Tak! Tam ktoś siedział. Odwrócony do do niego tyłem. To nie był z całą pewnością jakiś duży mężczyzna. Sylwetka skulona mówiła, że to był ktoś drobny i w ciemnym palcie.
Te ostatnie metry przebył z pewnym trudem. To stara sportowa kontuzja ścięgna w nodze odezwała się teraz. Zawsze, jak się zanosiło na niż i deszcz, odczuwał w łydce dyskomfort. — Dzień dobry! -odezwał się pierwszy. Teraz, z bliska, mógł się przekonać, że to jakaś starsza kobieta była. — A dobry, panie, dobry — odrzekła mu nieco zaciągając mową dalekich kresów. — Nie zdążyła Pani wsiąść do autobusu? Widziałem, że przed chwilą odjeżdżał. — A tam, panie, nigdzie bym nim nie dojechała.- Jak to? Przecież stąd kursują busy tylko do Korony — mocno go to zdumiało. -A ja, panie, nie do Korony — po czym zrobiła minę, jakby już miała dość o tym mówić. Lecz faktycznie, o czym Rafał nie był jeszcze świadomy, miała mu jeszcze wiele do powiedzenia.
Rafał spojrzał na tabliczkę zawieszoną pośrodku wiaty, taką z rozkładem jazdy. — O cholera! — wycedził przez zęby. — Raz na trzy godziny — powiedziała słabym głosem.- Co, panie, za trzy godziny? — Nie czytała Pani? Do Korony autobusy kursują raz na trzy godziny. -Ach tak?! No może, może. Może tak być w rzeczy samej. — A pani nie czytała? — jeszcze raz się spytał. — Młody panie, ja już zapomniała, jak się czyta. Rafał aż pokręcił głową z niedowierzaniem. Toć to przecież przed nim siedziała na plastykowej ławie wiaty normalna analfabetka. Pierwszy raz w życiu mu to było dane. Pierwszy raz w życiu widział na własne oczy dorosłego analfabetę. — Hm… a pani jest chyba dość wiekowa? — zaczął trochę niepewnie. Nie chciał jej bowiem zranić lub jej cośkolwiek uchybić. — A dyć tak jest, młody panie. Ja już zapomniała nie tylko czytania, ale nawet nie wiem ile mam lat, też zapomniałam. — Rafał, żeby ukryć, jak bardzo go to rozbawiło, odwrócił się tyłem do kobieciny, by ta nie widziała uśmiechu na jego licu. Lecz już do końca nie kontrolując tembru głosu ze śmiechem spytał — A pamięta pani, jak się pani nazywa? — Józefina Telka — powiedziała poważnie i tak jakby rozbawienie tego młodego pana, jak go nazywała, nie raziło ją zupełnie. Jednakże Rafał szybko przywołał się sam do porządku. Nie był on z tych, co to bawią się cudzym kosztem. — Trzy godziny? Hm … — mówił do siebie, lecz jednak na głos. -A pani to miejscowa? To znaczy z Kolców? -Tak, panie, ja tutejsza — odrzekła, i podrapała się po nosie. Jej twarz była poorana zmarszczkami. Siwe włosy, mocno już przerzedzone. To wszystko mówiło o jej sędziwym wieku. — To wie pani, czy tu można łatwo złapać stopa do Korony? Trzy godziny to mi się nie widzi tu czekać na busa. — Młody panie, tu jeżdżą tylko ambulanse, karawany, no i busy, no i samochody Kierskich. -Kierskich? Ja właśnie od nich idę. Prosto z wesela. Wydali swoją córkę za mojego serdecznego przyjaciela — aż krzyknął zdumiony. — No to czemu ci nie pomogli, młody panie? Mogli cię odwieźć do Korony? — A, Pani Józefino, dzisiaj tam wszyscy spici i na kacu, nawet kierowcy. Taka była impreza, że hej! — A rozumiem, rozumiem — przyznała. — Toć córkę się wydaje tylko raz z życiu. Przynajmniej tak się zdaje. Młody panie — znów się podrapała po nosie — ja ci rzekłam, jak się nazywam, lecz ty mi nie rzekłeś. Wszak dobre wychowanie wymaga, by się przedstawić — dziwnie jej mowa nabrała szlachetnego krakowskiego tembru. Gdzieś się rozwiały lwowskie naleciałości. — Ach, przepraszam. Ma pani absolutnie rację. Nazywam się Rafał Mniejszysz. Obecnie studiuję matematykę na UW — Rafał rozejrzał się bezradnie. Lecz zdał sobie sprawę z tego w tej sekundzie, że długo będzie musiał czekać na następnego busa do Korony. Pomyślał nawet, iż może dobrym będzie to, jak zostawi za sobą przystanek i piechotą ruszy do Korony. Szybko jednak ten pomysł zdał mu się niedorzecznością. Stąd do korony było bowiem ze dwadzieścia kilometrów i to w linii prostej. — Coś pogoda nam się psuje — zagaił do Józefiny. — O tak, młody panie, tak jest. Fatalnie dziś czuję swoje korzonki. Jak by mnie kto wysmagał batem po plecach. — Niech pani do mnie mówi po imieniu, jakoś się źle czuję, gdy pani mi panuje. — Na te słowa Rafała Józefina szczerze się uśmiechnęła. Odsłoniła przy tym rząd białych i silnych zębów. -_Ona ma lepsze zęby od moich —_ pomyślał — _Ach, może to są protezy? _— Do niej zaś rzekł. — Coraz cieplejsze mamy dni, to jest tendencja długofalowa. — Co? — Józefina jakby nie zrozumiała. — No mówię, że klimat nam się ociepla — powiedział nieco głośniej. — Aha! Ano tak jest, Rafale. Ja pamiętam już takie lata, gdy o tej porze był śnieg i mróz siarczysty na polu. — Ja też wspomnę takie lata — przyznał jej rację. — Co ty możesz, chłopcze, wiedzieć???! — powiedziała nieco agresywnie. Ale zbiło to Rafała z pantałyku. Na chwilę zapanowała znamienna cisza. Ani Józefina ani Rafał nie chcieli chyba pierwsi się odezwać. Lecz po dłuższej chwili jednak pierwsza tę ciszę przerwała Józefa. — To te atomy. To powoduje, że pogoda jest coraz gorsza, a i ludzie stają się coraz mniej znośni. — Rafał poczuł się nieco zakłopotany, bo wyglądało na to, że kobiecina plecie, co jej na język przychodzi. Ale dla grzeczności przytaknął jej zgodnie: -No tak, Tak to jest teraz. Ten cały postęp psuje ludzi, a i przy okazji całą przyrodę. — Rafał zrobił krok w kierunku drogi. Stanął nawet na obrzeżu asfaltu. I zaczął wypatrywać się, jakby chciał wyczarować stamtąd busa. — To na nic, chłopcze. Jesteśmy teraz skazani tylko i wyłącznie na swoje towarzystwo. Lecz, pomyśl, czyż gorszym dla ciebie nie byłoby to, gdybyś tu stał samotnie niczym kołek w płocie? — Powiedziała nagle Józefa, a tembr jej głosu był śpiewny, barwny i czysty niczym głos telewizyjnej lektorki. Rafał przyznał jej w duchu rację. — Usiądź przy mnie, tu na wiacie. Powiem ci pewną historię, może bajkę. Wszak mamy wiele czasu na to. Uwierz mi, ja już wiele przeżyłam. Wiele widziałam. Pomogę ci więc teraz rozwiać twoje rozterki i wątpliwości. Ja mogę, uwierz mi, wyprostować twoją ścieżkę życia. — _Co ona bredzi? -_pomyślał. Lecz, czy to, by jej nie uchybić, czy to z dobrego wychowania, bo tak go matka nauczyła, usiadł na plastikowej ławie, może tak pół metra od niej. — Mamy dużo czasu. Więc opowiem ci coś — Józefa mówiła, a Rafał umilkł. Pomyślał sobie, że może ta stara ma coś faktycznie ważnego do przekazania?
Wiatr się wzmógł. Lecz oni byli osłonięci wiatą. Jakiś słabiutki deszczyk pojawił się, lecz oni byli osłonięci wiatą. Tylko ten nieco większy ziąb dał się odczuć, i to pomimo tego, iż miał na sobie koszulę i odświętny garnitur. Jak mógł się łatwo zorientować, Józefa była opatulona szarym, o niemodnym już fasonie, paltem. Jej najpewniej było dostatecznie ciepło. Rafał rozparł się wygodnie na tym plastikowym siedzisku wiaty przystankowej. A Józefa zaczęła mówić barwnym i ciepłym tembrem :Koniec dzieciństwa
…
— W pewnej krainie, daleko stąd, na wielkiej górze miał siedzibę Mag, który zwał się Wolność. Miał on żonę i trzech synów. Żona nosiła dumne imię Sprawiedliwość, najstarszy syn nosił imię Dobro, średni Prawda, a najmłodszy syn Piękno. Jako że był to dobry mag, taki to, co to wie wszystko, co się wokół dzieje, nawet jeśli mieszka odizolowany od innych na olbrzymiej górze, dobrze wiedział, że na ludzi nastał ciężki czas. Coraz więcej było nieprawości wśród śmiertelników. Młodzi nie szanowali starszych, nie szanowali swych rodziców. Dane słowo innemu już nic nie znaczyło, można było nie dotrzymywać ślubów i przyrzeczeń. Wszędzie było pełno drwin i szyderstw. Ludzie niszczyli się wzajemnie. Nie szanowali cudzych emocji, a nawet cudzego życia. Każdy tylko zważał na zawartość własnego mieszka. Mag Wolność z przerażeniem śledził ten stały proces degrengolady. A nocami przesiadywał w swej bibliotece i myślał, intensywnie myślał, co by tu zrobić, jak zaradzić temu upadkowi obyczajów wśród ludzi? A że miał tam w swej bibliotece tysiące książek, nie tylko o magii, lecz również o zwykłym życiu. Więc czytał także i szukał w nich porady. Co by tu zrobić? Jak uratować ludzkość przed samozagładą? Rano zaś patrzał z pewnego rodzaju dumą i satysfakcją, jak jego trzej synowie z każdym dniem rozwijają się, jak uczą się mądrości, jak stają się coraz bardziej mężni.
Mag Wolność zdawał sobie sprawę, iż jest jednym z nielicznych w całej krainie, ba! może i na całym świecie, który może tak cieszyć się ze swoich dzieci. Wiedział bowiem doskonale, że wynika to przynajmniej po części stąd, iż synowie jego żyją na uboczu i nie mają tak bezpośredniego kontaktu z rówieśnikami. Jednakże nie obawiał się o ich rozwój, nie bał się tym samym wypaczenia ich charakterów. Bowiem oni sami dla siebie byli dostatecznym wzorem i oparciem. Więc sami nawzajem, na siebie dostatecznie dobrze oddziaływali. Mag Wolność więc cały czas rozmyślał nad tym, co tu zrobić? Jak pomóc ludziom? Tym ludziom, którzy żyli w dolinach. Pewnej nocy, po długich rozmyślaniach usnął znużony. I wtedy miał znaczący sen. Przyśnił mu się jego awatar opiekuńczy, Feniks, ptak, który rodzi się w ogniu i zniszczeniu. Oto Feniks oznajmił mu w tym marzeniu, by zaprosił do swej siedziby Wróżkę o dźwięcznym imieniu Mądrość. Ona to, wydaje się, znajdzie rozwiązanie tego, do czego nawet sama Wolność nie mogła dojść. Następnego więc rana Mag Wolność udał się do swej ptaszarni i wybrał gołębia pocztowego, który to znał drogę do Wróżki Mądrość. Zaopatrzył go w wiadomość do Wróżki, wypuścił go, i już spokojny poszedł do swych codziennych czynności.
Oto minęło kilka tygodni. Sam Mag prawie zapomniał o całej sprawie z Wróżką Mądrość. Zapomniał, mimo tego, że co noc rozmyślał nadal, jak tu pomóc ludziom. Czasami myślał, że gołąb posłaniec pewnie padł ofiarą jakiegoś drapieżnego orła lub sokoła. Coraz bardziej upewniał się więc, że nie będzie mu dane poradzić się Wróżki.
I trzeba będzie samemu coś wymyślić. I oto do drzwi domu Maga zapukała kołatka. Najmłodszy syn, Piękno, otworzył drzwi przybyszowi. Na progu stała stara, bardzo stara, bardzo, bardzo stara kobieta. Lecz jej poorana zmarszczkami twarz jakaś taka piękna była, paradoksalnie piękna była. Kobieta rzekła: — Ty pewnie Piękno jesteś, młody kawalerze? -Ja? Tak! Skąd Pani wiedziała? —
— Wiedziałam, bo znam was wszystkich synów Maga Wolności, a ty wyglądasz na najmłodszego, więc musi być, iż to ty jesteś Piękno. — Aha! — młody był mocno poruszony. — Pewnie zastanawiasz się, kim ja jestem? I co chcę? — No właśnie, właśnie — dukał Piękno. — Oto, młodzieńcze, dostałam zaproszenie od twojego ojca, więc i jestem. Me miano to Mądrość. — Młody jakby zaskoczył w czym rzecz i krzyknął radośnie. — A tak, ojciec mówił nam. Mówił nam, że zaprosił Wróżkę Mądrość. — Prowadź mnie więc do ojca — rzekła.
Przeszli przeto do części mieszkalnej. Piękno przodem, jakby chciało przewodzić i świecić blaskiem ku Mądrości. Wróżka tylko uśmiechała się i niby syciła się ukradkiem młodością kawalera.
W głównej izbie domostwa przy ławie siedziała pozostała dwójka potomstwa Wolności i Sprawiedliwości. Młodzieńcy jednak wstali, gdy zauważyli gościa. -Mój bracie Prawdo, a gdzie to jest nasz ojciec? — zapytał, wchodząc Piękno. — Czyta księgi w swej bibliotece — odpowiedział Prawda. — Pani, Szanowna Mądrość, pozwól że pójdę po ojca — powiedział najmłodszy. — A ty tu, Pani, rozgość się. Bracia moi, ugoście godnie Wróżkę Mądrość, bo jest ona zaproszona w nasz dom przez ojca. Pani — to mówiąc, zniknął w korytarzu.
Zapanowała cisza. Bracia gestem zaprosili wróżkę do stołu. Dobro rzekł te słowa- Czy Pani napijesz się z nami wina, najsłodszej ambrozji? — O tak. Wielcem ci spragniona. Tu do was dostać się nie jest łatwo. Dom na samym szczycie dość stromej góry. — Tak jest właśnie — powiedział Dobro. — Ale broni nas to od niechcianych intruzów. To nasze odosobnienie, jak mówi ojciec, jest naszym błogosławieństwem. — Wróżka upiła łyk ze złotej czary. — Gdzież wyrabiają tak smaczne i słodkie napitki? — spytała. — To nasza matka, Sprawiedliwość, czyni te cuda — rzekł Prawda. — Jesteśmy tu samowystarczalni. Mamy własne mleko, swój spichlerz. Zaprawdę rzadkim jest, by ojciec nasz wysyłał nas po coś tam w niziny, do śmiertelników. — Wróżka piła wino. Zrobiła gest, niby po dolewkę. — Lecz to wino, jak znam swój fach — powiedziała — wielce zdradliwe jest dla słabej głowy. Nawet Prawdzie z tej rzeczy może się wyda powiedzieć kłam. — My dużo nie pijemy wina.
Jeśli już to deszczówkę, której mamy pod dostatkiem — rzekł najstarszy syn. Jakiś rumor dał się słyszeć z korytarza. Męski głos, bas coś tam prawił. I oto po chwili ukazała się wszystkim postać Maga Wolność, który już progu głośno zawołał- Już myślałem, Szlachetna, że wiadomość moja nie dotarła do cię. Jakże się cieszę- dodał szybko. — Jakże się cieszę. Ufam, że poznałaś już, szlachetna, moich wszystkich synów. Oj zmienili się oni, odkąd ich widziałaś w kołysce. — To już młodzi mężczyźni — przyznała, powstała i uścisnęła ręce gospodarza. — Jak i słusznie prawisz, Magu, mocno ci twoi synowie zmężnieli — powiedziała na powitanie. — Musisz być z nich, Panie, dumny i kontent. — Nie bez przyczyny poprosiłem cię tu, Pani. Lecz nim to omówimy w moim gabinecie, pozwól że zaproszę cię na posiłek. Ma małżonka, Sprawiedliwość, już coś tam smacznego dla nas przygotuje. Jeśli zaś teraz chcesz się odświeżyć, to piękno zaprowadzi cię do twej komnaty. Synu — tu zwrócił się do najmłodszego, -niech matka przygotuje komnatę dla naszego szlachetnego gościa.
Następnego dnia, skoro świt, tak jak się już wczoraj umówili z wieczora, Mag Wolność zaprosił Wróżkę Mądrość do swego gabinetu, by omówić wszystko to, co go nurtowało, a na co, tak to sobie Mag wykoncypował, być może tylko Mądrość zna odpowiedź. — Moja droga przyjaciółko — zaczął ostrożnie. Zanurzony w swym głębokim fotelu. — Mam pewien problem. Oto — uważnie obserwował jej reakcję — widzę bowiem, że ludzie stają się z każdym dniem coraz bardziej opryskliwi, niedobrzy dla siebie. — Tam na dole? — spytała. — Otóż to. Właśnie tam na dole. Cóż czynić więc? Nie chcę być bowiem biernym obserwatorem upadku ludzkości. Mniemam, że ten sam proces toczy się we wszystkich krainach, tam wszędzie, gdzie ludzie mają swoje domostwa. Może da się coś zrobić? Może ludzie przestaną sobie dokuczać? Zważ na młodzież. Oni uczą się od swych rodziców. Więc wiele na to wskazuje, że będą podobnie się zachowywać, gdy dojdą swej dojrzałości. — Wróżka głęboko westchnęła. Poprawiła szaty. Zapadła w zadumę. Lecz po po pewnej chwili rzekła — Drogi przyjacielu, jest na to pewien sposób. Przyznam ci się, że i ja obserwuję ze zgrozą to samo zjawisko. Lecz ja nie mam rodziny. Ty masz. I do tego właśnie zmierzam. — Do czego, Szlachetna? — spytał trochę zmieszany.- Co wspólnego z tym ma moja rodzina? — Dużo, przyjacielu. Bo trzeba ludziom dać przykład. — Nadal nie rozumiem. Przecież ludzi jest ogrom, tysiące tysięcy. Wszystkim im dać przykład? — Twoi synowie są już dorośli, choć jeszcze młodzi. A oni, dzięki tobie, posiadają szereg walorów. Musisz, musisz posłać swych synów tam na dół do ludzi. Niech oni swym przykładem pokażą ludziom, że nie jest to dobrze czynić zło i szkody innym bliźnim. — Jak to? — zdumiał się znowu. — Przecież, jak ci mówiłem, ludzi są tysiące, a ja mam tylko trzech synów. — Ale jakich ty masz synów. Wszak Dobro, Prawdę i Piękno — uśmiechnęła się przy tym życzliwie. — Widać było, że Mag Wolność jest wstrząśnięty. — Nigdy o tym nie pomyślałem — przyznał z pokorą. Po czym dodał. -Ale ja boję się o nich. Nie, nigdy na to nie zezwolę. Zapomnij, Wróżko. Zapomnij. Daj mi, ale inną radę. Tej nie przyjmuje. — Innej to rady nie ma — powiedziała z siłą. — Ludzkość długo nie przetrwa bez Dobra, Prawdy i Piękna — gdy to mówiła, aż jakaś aura wewnętrzna promieniowała z jej wnętrza. — Mag chwycił się z jakimś grymasem bólu za głowę. — Nie takiej rady od ciebie oczekiwałem. Nie takiej. Muszę to przemyśleć. O jakże ja jestem biednym ojcem. Mam poświęcić swe dzieci? — Nie bój się, oni — rzekła — oni już są dorośli. Muszą robić to, do czego są stworzeni. Już przyszedł na to czas, byś im pozwolił odejść na swoje. — Było widać wszak jak Wolność bije się z własnymi myślami. Aż cały trząsł się, ręce mu drżały. Lecz wróżka dobrze wiedziała, że jej zasiew, jej słowa, padły na podatny grunt.
Minęło kilka dni. Mądrość już dawno zostawiła swój zaczyn w tym domu. Pojechała w swoje strony. A Mag codziennie, co noc rozważał cały czas jeszcze, to co mu rzekła. Chodził cały struty. I domownicy dostrzegli to dobrze, jak bardzo coś gryzie go, coś go nurtuje stale. Sprawiedliwość pełna obaw, obserwował te zmagania samym z sobą swego męża. Nie minęło wszakże od wizyty Wróżki Mądrości dwa tygodnie, kiedy pewnego dnia po sutej wieczerzy, gdy wszyscy domownicy siedzieli przy stole, wtedy to Mag Wolność odezwał się tymi słowy. — Kochani moi synowie. Kocham was wszystkich, i kocha was wasza matka. Ale już dojrzeliście, już zmężnieliście. Każdy z was osobno na pewno pokonałby mnie na rękę. Krzepę macie bowiem jak mało. Do czego zmierzam? — na te słowa Mag popatrzył na małżonkę, a tamta wodziła za nim wzrokiem, jakby nie wiedziała w czym rzecz. — Dorośliście. I ja sobie to uświadomiłem w te kilka dni po tym jak nas odwiedziła Wróżka Mądrość. Uświadomiłem sobie, że ten świat u nas, u mnie z matką, to już nie jest dobry świat dla was. — Jak to, ojcze? — odezwał się najstarszy syn. — Nie przerywaj, synu. Otóż Wróżka Mądrość uświadomiła mi całą sytuację. Wy musicie sami znaleźć swoje miejsce. Nie tu przy zapiecku u mamy i taty. Tylko tam, w nizinie. Z bolącym sercem mówię wam to. To bardzo mnie boli, ale na was już czas. — Mag przerwał, zamyślił się. Tymczasem jego synowie mieli na swych licach nie tęgie miny. To był chyba strach. Może dezorientacja. Może niepewność jutra. Tak, to była niepewność jutra. Oto rodzinne gniazdo trzeba będzie opuścić. I, po tej krótkiej chwili ciszy, Mag znów się odezwał. — Synowie moi, ja was nie wypędzam. Zawsze, jeśli się wam życie, wam, i każdemu z osobna, życie nie uda, wracajcie wtedy do nas. Lecz teraz, a właściwie jutro z rana opuścicie moje domostwo — Sprawiedliwość zaczęła cicho łkać, zakrywał ukradkiem oczy. — Nie płacz, matka, nie płacz, twoim dzieciom nie stanie się krzywda. — Ale ona coraz mocniej łkała. — Dość tych babskich żalów, kobieto! To są przecież byki. Oni sobie krzywdy dać nie pozwolą — krzyknął Mag. Lecz w jego głosie, w tym krzyku można było wyczuć lęk i obawę. — Matka na te słowa wybiegła z komnaty, ale Wolność nie spuścił bynajmniej z tonu. Cały czas trzymał fason. — Jutro wyjedziecie z domu, jak mówiłem. Zabezpieczę was, uczynię magiczne błogosławieństwa dla każdego. Dam wam odpowiednie środki na życie. To wam wystarczy na jakiś czas. Waszą misją jest poznanie życia wśród ludzi, tych z niziny. Macie coś do wypełnienia. Lecz co? to musicie również poznać tam wśród ludzi. Ja sam nawet nie wiem, co to znaczy. Wiem tylko tyle, co powiedziała mi Mądrość. Dobro, Prawda i Piękno muszą mieszkać między ludźmi. Lecz, co to w konsekwencji oznacza? Sam nie wiem. Nawet się nie domyślam. Nie chcę do końca wiedzieć, choć jestem przecież magiem. I mógłbym tę tajemnicę wydrzeć elementarom z Planu Astralnego. Lecz, jak powiadam, nie chcę nawet wiedzieć. I wy też na siłę nie szukajcie odpowiedzi. Z czasem wszystko się wyjaśni. Spokojnie. Synowie, spokojnie. Wszystko się z czasem wyjaśni. Będzie dobrze. Przecież nie pakowałbym was w zatracenie. Jeśliby bowiem na Ziemi zabrakło Dobra, Prawdy i Piękna, straszne by czasy nastały wówczas.
Teraz zaś idźcie do swych komnat. A jutro skoro świt w drogę. Pamiętajcie, cokolwiek by się nie działo, Moc jest po waszej stronie. —
W te słowa, Mag Wolność aż chwycił się za głowę. A jego dzieci niepewnie ruszyły od gościnnego dotąd rodzinnego stołu. Co ich tam będzie czekać na nizinie? Chyba najmniej bał się najstarszy. To przecież w każdej sprawie, jaka ich spotkała dotąd, to on był ostatnią instancją. To on był ich przywódcą. Najbardziej zaś markotną minę miał najmłodszy. Było znać, że i on zaraz zaniesie się płaczem, jak i jego rodzicielka. To przecież on był najukochańszym pupilem Sprawiedliwości.
Rano chyba niebo płakało, a wraz nim matka Sprawiedliwość. Oto trzej synowie stali przed bramą domu. Dobro dosiadało białego ogiera. Prawda ogniście czerwoną kasztankę. A Piękno miało pod siodłem czarnego niczym węgiel rumaka. Stali tak w strugach deszczu, cali zmoknięci, a ojciec, Mag Wolność, stał na własnych nogach wsparty laską. — Synowie moi — mag przemówił. — Już wczoraj w nocy odprawiłem odpowiednie ceremoniały, tak iż by wam szczęście zawsze sprzyjało. Ale teraz chcę wam dać, każdemu z osobna, jego kamień opiekuńczy. Masz, Dobro — podał najstarszemu złocisty kamień wielkości przepiórczego jaja — oto twój kamień. To szlachetny topaz. Chroń go dobrze. A wskaże ci on zawsze takiego człeka, który chce was skrzywdzić. Ty Prawdo — zwrócił się do średniego, podając mu nad siodłem iskrzący się skrami kamień. Był on wielkości wielkiego migdału. — Oto masz oszlifowany brylant. On zawsze wam wskaże tego, co was zwodzi, chce i zadaje kłam. Zmatowieje wtedy ten kamień. Pilnuj go wielce, bo to cenny kamień. I ty masz, mój najukochańszy Piękno, kamień — podał synowi zielony jak liście wiosną duży kamień. Był tej samej wielkości co muszla winniczka. — Oto awenturyn. On zawsze ściemnieje, gdy ktoś będzie chciał przed wami skryć swój paskudny i brzydki charakter i naturę. Pilnuj go, bo piękna duszy i charakteru trudno się od razu doszukać w innym człowieku. A ten kamień wam w tym dopomoże. Synowie moi, i na koniec chcę wam jeszcze rzec. Trzymajcie się razem, zawsze razem. Bo Dobro, Prawda i Piękno razem pokonają każdą przeszkodę, każde zagrożenie. Oddzielone zaś od siebie, stają się łatwą ofiarą przeróżnej maści złoczyńców. A wy dwaj najstarsi. Miejcie szczególne baczenie na Piękno, bo on z was jest najsłabszy i najczulszy, boć przecież on i najmłodszy. — Na chwile przejaśniało się. Deszcz jakby osłabł. A potem zupełnie przestało padać. Słońce promieniami oznajmiło, że znów oto panuje. Ojciec dał ostateczny sygnał, zakreślił nad swymi synami starożytny znak swastyki. A tym samym dzieci Wolności i Sprawiedliwości z wolna ruszyły przed siebie w ten szeroki świat. Po chwili zniknęli za drzewami z oczu swym rodzicielom. Mag Wolność westchnął ciężko. I ujął za rękę swą drogą małżonkę, która o dziwo w tej samej chwili przestała łkać. — Dobrze będzie, matka, dobrze będzie z nimi.
Co to było za zadupie?! Ojciec nie dał bryki. Te całe Kolce, to było ni to sioło ni to wieś. Ale to tu, nie wiedzieć dlaczego, zyskał dla siebie azyl najlepszy kolega Rafała. Wesele było jak się patrzy. Trzy dni świętowali, ale rodzina panny młodej nie zapewniła transportu do Korony, najbliższego miasta w prostej linii. Adam mu chciał pomóc, mówił nawet coś, że go weźmie Yamahą. Z tym że obaj mieli jeszcze z rana we krwi kilka promili wody życia. Dlatego Rafał grzecznie podziękował. Nie chciał młodej żonce przyjaciela fundować poweselnej stypy, a jej status prawny zmieniać naprędce na: wdowa. Już i tak w całej Polsce na motocyklistów wołali: dawcy organów. To pewnie ze względu na stan naszych dróg. Postanowił, że zostawi Magdę z jej nowym mężem Adamem i skoro ranek wybrał się w nieświeżym już garniturze na najbliższy przystanek. Najbliższy? Było chyba doń z kilometr z wielkim hakiem. Ale Rafał czuł coś wewnętrznie, że musi już podziękować za gościnę. Szedł więc tak po grząskiej drodze. Był chyba w połowie drogi, gdy jakiś autobus, faktycznie, pojawił się na horyzoncie. Krzyczał, wrzeszczał. No, ale i tak nie miał szans, by dobiec, więc z rezygnacją machnął tylko ręką. Pewnie będzie następny — pomyślał. I z tą nadzieją szedł dalej raźno w stronę przystankowej wiaty, która majaczyła już na horyzoncie. Wszędzie wokół ścieżki rozciągały się pola. Wyżej, na przestrzał, asfaltowa droga, szosa. I tam gdzieś w oddali w środku pustej przestrzeni wiata. Ktoś tam chyba jest? — pomyślał. Tak jakby ktoś tam siedział w środku. I co? Nie wziął go autobus? Dziwne — przemknęło mu w myślach. Tu chyba autobusy jeżdżą w jedno miejsce. Do Korony? Nie ma chyba innej opcji?
Poprawił sobie ubrudzony weselnym winem krawat. Podciągnął spodnie. Przeraźliwy gęgot jął się rozchodzić prosto z nieba. Spojrzał w górę. Na tle szarych, spopielałych obłoków klucz dzikich gęsi przemieszczał się z jednego krańca firmamentu na drugi, robiąc przy tym tyle hałasu. Ale już po minucie gęsi były przeszłością, a on był coraz bliżej przystankowej wiaty.
Ten Adam to ma farta — Rafał westchnął do siebie. — Na taki majątek się wżenić. Magda bowiem pochodziła z majętnej rodziny. Do jej wujka należała sieć małych sklepów w całym rejonie. Kilka punktów garmażeryjnych i nawet jedna masarnia. Zaś jej ojciec był głównym menadżerem w firmie wujka. To był jej plus. Niejedyny, boć przecież była też wielce urodziwa. Mogłaby wziąć udział w wyborach Miss Regionu. Mogła, ale nie chciała. Ładne dziewczyny znają swoją wartość. Widzą ją codziennie w oczach mężczyzn. Widzą jak miękną oni przy nich. I to, ten zachwyt, wystarczą. Zupełnie wystarczą. Na takie konkursy decydują się tylko takie, które chcą się wydostać ze swojego zaścianka, albo takie co marzą o jakiejś sławie. Magda taką nie była. Chyba taką nie była. Na tyle, na ile ją poznał przez te kilka dni, taką miał opinię. A człowieka na dobre można rozgryźć już po krótkiej, pięciominutowej rozmowie. To był typ intelektualistki. Nie zdziwiło go więc, gdy się dowiedział od Adama, że Magda studiuje filozofię na UW.
Do wiaty zostało może z pięćdziesiąt metrów. Tak! Tam ktoś siedział. Odwrócony do do niego tyłem. To nie był z całą pewnością jakiś duży mężczyzna. Sylwetka skulona mówiła, że to był ktoś drobny i w ciemnym palcie.
Te ostatnie metry przebył z pewnym trudem. To stara sportowa kontuzja ścięgna w nodze odezwała się teraz. Zawsze, jak się zanosiło na niż i deszcz, odczuwał w łydce dyskomfort. — Dzień dobry! -odezwał się pierwszy. Teraz, z bliska, mógł się przekonać, że to jakaś starsza kobieta była. — A dobry, panie, dobry — odrzekła mu nieco zaciągając mową dalekich kresów. — Nie zdążyła Pani wsiąść do autobusu? Widziałem, że przed chwilą odjeżdżał. — A tam, panie, nigdzie bym nim nie dojechała.- Jak to? Przecież stąd kursują busy tylko do Korony — mocno go to zdumiało. -A ja, panie, nie do Korony — po czym zrobiła minę, jakby już miała dość o tym mówić. Lecz faktycznie, o czym Rafał nie był jeszcze świadomy, miała mu jeszcze wiele do powiedzenia.
Rafał spojrzał na tabliczkę zawieszoną pośrodku wiaty, taką z rozkładem jazdy. — O cholera! — wycedził przez zęby. — Raz na trzy godziny — powiedziała słabym głosem.- Co, panie, za trzy godziny? — Nie czytała Pani? Do Korony autobusy kursują raz na trzy godziny. -Ach tak?! No może, może. Może tak być w rzeczy samej. — A pani nie czytała? — jeszcze raz się spytał. — Młody panie, ja już zapomniała, jak się czyta. Rafał aż pokręcił głową z niedowierzaniem. Toć to przecież przed nim siedziała na plastykowej ławie wiaty normalna analfabetka. Pierwszy raz w życiu mu to było dane. Pierwszy raz w życiu widział na własne oczy dorosłego analfabetę. — Hm… a pani jest chyba dość wiekowa? — zaczął trochę niepewnie. Nie chciał jej bowiem zranić lub jej cośkolwiek uchybić. — A dyć tak jest, młody panie. Ja już zapomniała nie tylko czytania, ale nawet nie wiem ile mam lat, też zapomniałam. — Rafał, żeby ukryć, jak bardzo go to rozbawiło, odwrócił się tyłem do kobieciny, by ta nie widziała uśmiechu na jego licu. Lecz już do końca nie kontrolując tembru głosu ze śmiechem spytał — A pamięta pani, jak się pani nazywa? — Józefina Telka — powiedziała poważnie i tak jakby rozbawienie tego młodego pana, jak go nazywała, nie raziło ją zupełnie. Jednakże Rafał szybko przywołał się sam do porządku. Nie był on z tych, co to bawią się cudzym kosztem. — Trzy godziny? Hm … — mówił do siebie, lecz jednak na głos. -A pani to miejscowa? To znaczy z Kolców? -Tak, panie, ja tutejsza — odrzekła, i podrapała się po nosie. Jej twarz była poorana zmarszczkami. Siwe włosy, mocno już przerzedzone. To wszystko mówiło o jej sędziwym wieku. — To wie pani, czy tu można łatwo złapać stopa do Korony? Trzy godziny to mi się nie widzi tu czekać na busa. — Młody panie, tu jeżdżą tylko ambulanse, karawany, no i busy, no i samochody Kierskich. -Kierskich? Ja właśnie od nich idę. Prosto z wesela. Wydali swoją córkę za mojego serdecznego przyjaciela — aż krzyknął zdumiony. — No to czemu ci nie pomogli, młody panie? Mogli cię odwieźć do Korony? — A, Pani Józefino, dzisiaj tam wszyscy spici i na kacu, nawet kierowcy. Taka była impreza, że hej! — A rozumiem, rozumiem — przyznała. — Toć córkę się wydaje tylko raz z życiu. Przynajmniej tak się zdaje. Młody panie — znów się podrapała po nosie — ja ci rzekłam, jak się nazywam, lecz ty mi nie rzekłeś. Wszak dobre wychowanie wymaga, by się przedstawić — dziwnie jej mowa nabrała szlachetnego krakowskiego tembru. Gdzieś się rozwiały lwowskie naleciałości. — Ach, przepraszam. Ma pani absolutnie rację. Nazywam się Rafał Mniejszysz. Obecnie studiuję matematykę na UW — Rafał rozejrzał się bezradnie. Lecz zdał sobie sprawę z tego w tej sekundzie, że długo będzie musiał czekać na następnego busa do Korony. Pomyślał nawet, iż może dobrym będzie to, jak zostawi za sobą przystanek i piechotą ruszy do Korony. Szybko jednak ten pomysł zdał mu się niedorzecznością. Stąd do korony było bowiem ze dwadzieścia kilometrów i to w linii prostej. — Coś pogoda nam się psuje — zagaił do Józefiny. — O tak, młody panie, tak jest. Fatalnie dziś czuję swoje korzonki. Jak by mnie kto wysmagał batem po plecach. — Niech pani do mnie mówi po imieniu, jakoś się źle czuję, gdy pani mi panuje. — Na te słowa Rafała Józefina szczerze się uśmiechnęła. Odsłoniła przy tym rząd białych i silnych zębów. -_Ona ma lepsze zęby od moich —_ pomyślał — _Ach, może to są protezy? _— Do niej zaś rzekł. — Coraz cieplejsze mamy dni, to jest tendencja długofalowa. — Co? — Józefina jakby nie zrozumiała. — No mówię, że klimat nam się ociepla — powiedział nieco głośniej. — Aha! Ano tak jest, Rafale. Ja pamiętam już takie lata, gdy o tej porze był śnieg i mróz siarczysty na polu. — Ja też wspomnę takie lata — przyznał jej rację. — Co ty możesz, chłopcze, wiedzieć???! — powiedziała nieco agresywnie. Ale zbiło to Rafała z pantałyku. Na chwilę zapanowała znamienna cisza. Ani Józefina ani Rafał nie chcieli chyba pierwsi się odezwać. Lecz po dłuższej chwili jednak pierwsza tę ciszę przerwała Józefa. — To te atomy. To powoduje, że pogoda jest coraz gorsza, a i ludzie stają się coraz mniej znośni. — Rafał poczuł się nieco zakłopotany, bo wyglądało na to, że kobiecina plecie, co jej na język przychodzi. Ale dla grzeczności przytaknął jej zgodnie: -No tak, Tak to jest teraz. Ten cały postęp psuje ludzi, a i przy okazji całą przyrodę. — Rafał zrobił krok w kierunku drogi. Stanął nawet na obrzeżu asfaltu. I zaczął wypatrywać się, jakby chciał wyczarować stamtąd busa. — To na nic, chłopcze. Jesteśmy teraz skazani tylko i wyłącznie na swoje towarzystwo. Lecz, pomyśl, czyż gorszym dla ciebie nie byłoby to, gdybyś tu stał samotnie niczym kołek w płocie? — Powiedziała nagle Józefa, a tembr jej głosu był śpiewny, barwny i czysty niczym głos telewizyjnej lektorki. Rafał przyznał jej w duchu rację. — Usiądź przy mnie, tu na wiacie. Powiem ci pewną historię, może bajkę. Wszak mamy wiele czasu na to. Uwierz mi, ja już wiele przeżyłam. Wiele widziałam. Pomogę ci więc teraz rozwiać twoje rozterki i wątpliwości. Ja mogę, uwierz mi, wyprostować twoją ścieżkę życia. — _Co ona bredzi? -_pomyślał. Lecz, czy to, by jej nie uchybić, czy to z dobrego wychowania, bo tak go matka nauczyła, usiadł na plastikowej ławie, może tak pół metra od niej. — Mamy dużo czasu. Więc opowiem ci coś — Józefa mówiła, a Rafał umilkł. Pomyślał sobie, że może ta stara ma coś faktycznie ważnego do przekazania?
Wiatr się wzmógł. Lecz oni byli osłonięci wiatą. Jakiś słabiutki deszczyk pojawił się, lecz oni byli osłonięci wiatą. Tylko ten nieco większy ziąb dał się odczuć, i to pomimo tego, iż miał na sobie koszulę i odświętny garnitur. Jak mógł się łatwo zorientować, Józefa była opatulona szarym, o niemodnym już fasonie, paltem. Jej najpewniej było dostatecznie ciepło. Rafał rozparł się wygodnie na tym plastikowym siedzisku wiaty przystankowej. A Józefa zaczęła mówić barwnym i ciepłym tembrem :Koniec dzieciństwa
…
— W pewnej krainie, daleko stąd, na wielkiej górze miał siedzibę Mag, który zwał się Wolność. Miał on żonę i trzech synów. Żona nosiła dumne imię Sprawiedliwość, najstarszy syn nosił imię Dobro, średni Prawda, a najmłodszy syn Piękno. Jako że był to dobry mag, taki to, co to wie wszystko, co się wokół dzieje, nawet jeśli mieszka odizolowany od innych na olbrzymiej górze, dobrze wiedział, że na ludzi nastał ciężki czas. Coraz więcej było nieprawości wśród śmiertelników. Młodzi nie szanowali starszych, nie szanowali swych rodziców. Dane słowo innemu już nic nie znaczyło, można było nie dotrzymywać ślubów i przyrzeczeń. Wszędzie było pełno drwin i szyderstw. Ludzie niszczyli się wzajemnie. Nie szanowali cudzych emocji, a nawet cudzego życia. Każdy tylko zważał na zawartość własnego mieszka. Mag Wolność z przerażeniem śledził ten stały proces degrengolady. A nocami przesiadywał w swej bibliotece i myślał, intensywnie myślał, co by tu zrobić, jak zaradzić temu upadkowi obyczajów wśród ludzi? A że miał tam w swej bibliotece tysiące książek, nie tylko o magii, lecz również o zwykłym życiu. Więc czytał także i szukał w nich porady. Co by tu zrobić? Jak uratować ludzkość przed samozagładą? Rano zaś patrzał z pewnego rodzaju dumą i satysfakcją, jak jego trzej synowie z każdym dniem rozwijają się, jak uczą się mądrości, jak stają się coraz bardziej mężni.
Mag Wolność zdawał sobie sprawę, iż jest jednym z nielicznych w całej krainie, ba! może i na całym świecie, który może tak cieszyć się ze swoich dzieci. Wiedział bowiem doskonale, że wynika to przynajmniej po części stąd, iż synowie jego żyją na uboczu i nie mają tak bezpośredniego kontaktu z rówieśnikami. Jednakże nie obawiał się o ich rozwój, nie bał się tym samym wypaczenia ich charakterów. Bowiem oni sami dla siebie byli dostatecznym wzorem i oparciem. Więc sami nawzajem, na siebie dostatecznie dobrze oddziaływali. Mag Wolność więc cały czas rozmyślał nad tym, co tu zrobić? Jak pomóc ludziom? Tym ludziom, którzy żyli w dolinach. Pewnej nocy, po długich rozmyślaniach usnął znużony. I wtedy miał znaczący sen. Przyśnił mu się jego awatar opiekuńczy, Feniks, ptak, który rodzi się w ogniu i zniszczeniu. Oto Feniks oznajmił mu w tym marzeniu, by zaprosił do swej siedziby Wróżkę o dźwięcznym imieniu Mądrość. Ona to, wydaje się, znajdzie rozwiązanie tego, do czego nawet sama Wolność nie mogła dojść. Następnego więc rana Mag Wolność udał się do swej ptaszarni i wybrał gołębia pocztowego, który to znał drogę do Wróżki Mądrość. Zaopatrzył go w wiadomość do Wróżki, wypuścił go, i już spokojny poszedł do swych codziennych czynności.
Oto minęło kilka tygodni. Sam Mag prawie zapomniał o całej sprawie z Wróżką Mądrość. Zapomniał, mimo tego, że co noc rozmyślał nadal, jak tu pomóc ludziom. Czasami myślał, że gołąb posłaniec pewnie padł ofiarą jakiegoś drapieżnego orła lub sokoła. Coraz bardziej upewniał się więc, że nie będzie mu dane poradzić się Wróżki.
I trzeba będzie samemu coś wymyślić. I oto do drzwi domu Maga zapukała kołatka. Najmłodszy syn, Piękno, otworzył drzwi przybyszowi. Na progu stała stara, bardzo stara, bardzo, bardzo stara kobieta. Lecz jej poorana zmarszczkami twarz jakaś taka piękna była, paradoksalnie piękna była. Kobieta rzekła: — Ty pewnie Piękno jesteś, młody kawalerze? -Ja? Tak! Skąd Pani wiedziała? —
— Wiedziałam, bo znam was wszystkich synów Maga Wolności, a ty wyglądasz na najmłodszego, więc musi być, iż to ty jesteś Piękno. — Aha! — młody był mocno poruszony. — Pewnie zastanawiasz się, kim ja jestem? I co chcę? — No właśnie, właśnie — dukał Piękno. — Oto, młodzieńcze, dostałam zaproszenie od twojego ojca, więc i jestem. Me miano to Mądrość. — Młody jakby zaskoczył w czym rzecz i krzyknął radośnie. — A tak, ojciec mówił nam. Mówił nam, że zaprosił Wróżkę Mądrość. — Prowadź mnie więc do ojca — rzekła.
Przeszli przeto do części mieszkalnej. Piękno przodem, jakby chciało przewodzić i świecić blaskiem ku Mądrości. Wróżka tylko uśmiechała się i niby syciła się ukradkiem młodością kawalera.
W głównej izbie domostwa przy ławie siedziała pozostała dwójka potomstwa Wolności i Sprawiedliwości. Młodzieńcy jednak wstali, gdy zauważyli gościa. -Mój bracie Prawdo, a gdzie to jest nasz ojciec? — zapytał, wchodząc Piękno. — Czyta księgi w swej bibliotece — odpowiedział Prawda. — Pani, Szanowna Mądrość, pozwól że pójdę po ojca — powiedział najmłodszy. — A ty tu, Pani, rozgość się. Bracia moi, ugoście godnie Wróżkę Mądrość, bo jest ona zaproszona w nasz dom przez ojca. Pani — to mówiąc, zniknął w korytarzu.
Zapanowała cisza. Bracia gestem zaprosili wróżkę do stołu. Dobro rzekł te słowa- Czy Pani napijesz się z nami wina, najsłodszej ambrozji? — O tak. Wielcem ci spragniona. Tu do was dostać się nie jest łatwo. Dom na samym szczycie dość stromej góry. — Tak jest właśnie — powiedział Dobro. — Ale broni nas to od niechcianych intruzów. To nasze odosobnienie, jak mówi ojciec, jest naszym błogosławieństwem. — Wróżka upiła łyk ze złotej czary. — Gdzież wyrabiają tak smaczne i słodkie napitki? — spytała. — To nasza matka, Sprawiedliwość, czyni te cuda — rzekł Prawda. — Jesteśmy tu samowystarczalni. Mamy własne mleko, swój spichlerz. Zaprawdę rzadkim jest, by ojciec nasz wysyłał nas po coś tam w niziny, do śmiertelników. — Wróżka piła wino. Zrobiła gest, niby po dolewkę. — Lecz to wino, jak znam swój fach — powiedziała — wielce zdradliwe jest dla słabej głowy. Nawet Prawdzie z tej rzeczy może się wyda powiedzieć kłam. — My dużo nie pijemy wina.
Jeśli już to deszczówkę, której mamy pod dostatkiem — rzekł najstarszy syn. Jakiś rumor dał się słyszeć z korytarza. Męski głos, bas coś tam prawił. I oto po chwili ukazała się wszystkim postać Maga Wolność, który już progu głośno zawołał- Już myślałem, Szlachetna, że wiadomość moja nie dotarła do cię. Jakże się cieszę- dodał szybko. — Jakże się cieszę. Ufam, że poznałaś już, szlachetna, moich wszystkich synów. Oj zmienili się oni, odkąd ich widziałaś w kołysce. — To już młodzi mężczyźni — przyznała, powstała i uścisnęła ręce gospodarza. — Jak i słusznie prawisz, Magu, mocno ci twoi synowie zmężnieli — powiedziała na powitanie. — Musisz być z nich, Panie, dumny i kontent. — Nie bez przyczyny poprosiłem cię tu, Pani. Lecz nim to omówimy w moim gabinecie, pozwól że zaproszę cię na posiłek. Ma małżonka, Sprawiedliwość, już coś tam smacznego dla nas przygotuje. Jeśli zaś teraz chcesz się odświeżyć, to piękno zaprowadzi cię do twej komnaty. Synu — tu zwrócił się do najmłodszego, -niech matka przygotuje komnatę dla naszego szlachetnego gościa.
Następnego dnia, skoro świt, tak jak się już wczoraj umówili z wieczora, Mag Wolność zaprosił Wróżkę Mądrość do swego gabinetu, by omówić wszystko to, co go nurtowało, a na co, tak to sobie Mag wykoncypował, być może tylko Mądrość zna odpowiedź. — Moja droga przyjaciółko — zaczął ostrożnie. Zanurzony w swym głębokim fotelu. — Mam pewien problem. Oto — uważnie obserwował jej reakcję — widzę bowiem, że ludzie stają się z każdym dniem coraz bardziej opryskliwi, niedobrzy dla siebie. — Tam na dole? — spytała. — Otóż to. Właśnie tam na dole. Cóż czynić więc? Nie chcę być bowiem biernym obserwatorem upadku ludzkości. Mniemam, że ten sam proces toczy się we wszystkich krainach, tam wszędzie, gdzie ludzie mają swoje domostwa. Może da się coś zrobić? Może ludzie przestaną sobie dokuczać? Zważ na młodzież. Oni uczą się od swych rodziców. Więc wiele na to wskazuje, że będą podobnie się zachowywać, gdy dojdą swej dojrzałości. — Wróżka głęboko westchnęła. Poprawiła szaty. Zapadła w zadumę. Lecz po po pewnej chwili rzekła — Drogi przyjacielu, jest na to pewien sposób. Przyznam ci się, że i ja obserwuję ze zgrozą to samo zjawisko. Lecz ja nie mam rodziny. Ty masz. I do tego właśnie zmierzam. — Do czego, Szlachetna? — spytał trochę zmieszany.- Co wspólnego z tym ma moja rodzina? — Dużo, przyjacielu. Bo trzeba ludziom dać przykład. — Nadal nie rozumiem. Przecież ludzi jest ogrom, tysiące tysięcy. Wszystkim im dać przykład? — Twoi synowie są już dorośli, choć jeszcze młodzi. A oni, dzięki tobie, posiadają szereg walorów. Musisz, musisz posłać swych synów tam na dół do ludzi. Niech oni swym przykładem pokażą ludziom, że nie jest to dobrze czynić zło i szkody innym bliźnim. — Jak to? — zdumiał się znowu. — Przecież, jak ci mówiłem, ludzi są tysiące, a ja mam tylko trzech synów. — Ale jakich ty masz synów. Wszak Dobro, Prawdę i Piękno — uśmiechnęła się przy tym życzliwie. — Widać było, że Mag Wolność jest wstrząśnięty. — Nigdy o tym nie pomyślałem — przyznał z pokorą. Po czym dodał. -Ale ja boję się o nich. Nie, nigdy na to nie zezwolę. Zapomnij, Wróżko. Zapomnij. Daj mi, ale inną radę. Tej nie przyjmuje. — Innej to rady nie ma — powiedziała z siłą. — Ludzkość długo nie przetrwa bez Dobra, Prawdy i Piękna — gdy to mówiła, aż jakaś aura wewnętrzna promieniowała z jej wnętrza. — Mag chwycił się z jakimś grymasem bólu za głowę. — Nie takiej rady od ciebie oczekiwałem. Nie takiej. Muszę to przemyśleć. O jakże ja jestem biednym ojcem. Mam poświęcić swe dzieci? — Nie bój się, oni — rzekła — oni już są dorośli. Muszą robić to, do czego są stworzeni. Już przyszedł na to czas, byś im pozwolił odejść na swoje. — Było widać wszak jak Wolność bije się z własnymi myślami. Aż cały trząsł się, ręce mu drżały. Lecz wróżka dobrze wiedziała, że jej zasiew, jej słowa, padły na podatny grunt.
Minęło kilka dni. Mądrość już dawno zostawiła swój zaczyn w tym domu. Pojechała w swoje strony. A Mag codziennie, co noc rozważał cały czas jeszcze, to co mu rzekła. Chodził cały struty. I domownicy dostrzegli to dobrze, jak bardzo coś gryzie go, coś go nurtuje stale. Sprawiedliwość pełna obaw, obserwował te zmagania samym z sobą swego męża. Nie minęło wszakże od wizyty Wróżki Mądrości dwa tygodnie, kiedy pewnego dnia po sutej wieczerzy, gdy wszyscy domownicy siedzieli przy stole, wtedy to Mag Wolność odezwał się tymi słowy. — Kochani moi synowie. Kocham was wszystkich, i kocha was wasza matka. Ale już dojrzeliście, już zmężnieliście. Każdy z was osobno na pewno pokonałby mnie na rękę. Krzepę macie bowiem jak mało. Do czego zmierzam? — na te słowa Mag popatrzył na małżonkę, a tamta wodziła za nim wzrokiem, jakby nie wiedziała w czym rzecz. — Dorośliście. I ja sobie to uświadomiłem w te kilka dni po tym jak nas odwiedziła Wróżka Mądrość. Uświadomiłem sobie, że ten świat u nas, u mnie z matką, to już nie jest dobry świat dla was. — Jak to, ojcze? — odezwał się najstarszy syn. — Nie przerywaj, synu. Otóż Wróżka Mądrość uświadomiła mi całą sytuację. Wy musicie sami znaleźć swoje miejsce. Nie tu przy zapiecku u mamy i taty. Tylko tam, w nizinie. Z bolącym sercem mówię wam to. To bardzo mnie boli, ale na was już czas. — Mag przerwał, zamyślił się. Tymczasem jego synowie mieli na swych licach nie tęgie miny. To był chyba strach. Może dezorientacja. Może niepewność jutra. Tak, to była niepewność jutra. Oto rodzinne gniazdo trzeba będzie opuścić. I, po tej krótkiej chwili ciszy, Mag znów się odezwał. — Synowie moi, ja was nie wypędzam. Zawsze, jeśli się wam życie, wam, i każdemu z osobna, życie nie uda, wracajcie wtedy do nas. Lecz teraz, a właściwie jutro z rana opuścicie moje domostwo — Sprawiedliwość zaczęła cicho łkać, zakrywał ukradkiem oczy. — Nie płacz, matka, nie płacz, twoim dzieciom nie stanie się krzywda. — Ale ona coraz mocniej łkała. — Dość tych babskich żalów, kobieto! To są przecież byki. Oni sobie krzywdy dać nie pozwolą — krzyknął Mag. Lecz w jego głosie, w tym krzyku można było wyczuć lęk i obawę. — Matka na te słowa wybiegła z komnaty, ale Wolność nie spuścił bynajmniej z tonu. Cały czas trzymał fason. — Jutro wyjedziecie z domu, jak mówiłem. Zabezpieczę was, uczynię magiczne błogosławieństwa dla każdego. Dam wam odpowiednie środki na życie. To wam wystarczy na jakiś czas. Waszą misją jest poznanie życia wśród ludzi, tych z niziny. Macie coś do wypełnienia. Lecz co? to musicie również poznać tam wśród ludzi. Ja sam nawet nie wiem, co to znaczy. Wiem tylko tyle, co powiedziała mi Mądrość. Dobro, Prawda i Piękno muszą mieszkać między ludźmi. Lecz, co to w konsekwencji oznacza? Sam nie wiem. Nawet się nie domyślam. Nie chcę do końca wiedzieć, choć jestem przecież magiem. I mógłbym tę tajemnicę wydrzeć elementarom z Planu Astralnego. Lecz, jak powiadam, nie chcę nawet wiedzieć. I wy też na siłę nie szukajcie odpowiedzi. Z czasem wszystko się wyjaśni. Spokojnie. Synowie, spokojnie. Wszystko się z czasem wyjaśni. Będzie dobrze. Przecież nie pakowałbym was w zatracenie. Jeśliby bowiem na Ziemi zabrakło Dobra, Prawdy i Piękna, straszne by czasy nastały wówczas.
Teraz zaś idźcie do swych komnat. A jutro skoro świt w drogę. Pamiętajcie, cokolwiek by się nie działo, Moc jest po waszej stronie. —
W te słowa, Mag Wolność aż chwycił się za głowę. A jego dzieci niepewnie ruszyły od gościnnego dotąd rodzinnego stołu. Co ich tam będzie czekać na nizinie? Chyba najmniej bał się najstarszy. To przecież w każdej sprawie, jaka ich spotkała dotąd, to on był ostatnią instancją. To on był ich przywódcą. Najbardziej zaś markotną minę miał najmłodszy. Było znać, że i on zaraz zaniesie się płaczem, jak i jego rodzicielka. To przecież on był najukochańszym pupilem Sprawiedliwości.
Rano chyba niebo płakało, a wraz nim matka Sprawiedliwość. Oto trzej synowie stali przed bramą domu. Dobro dosiadało białego ogiera. Prawda ogniście czerwoną kasztankę. A Piękno miało pod siodłem czarnego niczym węgiel rumaka. Stali tak w strugach deszczu, cali zmoknięci, a ojciec, Mag Wolność, stał na własnych nogach wsparty laską. — Synowie moi — mag przemówił. — Już wczoraj w nocy odprawiłem odpowiednie ceremoniały, tak iż by wam szczęście zawsze sprzyjało. Ale teraz chcę wam dać, każdemu z osobna, jego kamień opiekuńczy. Masz, Dobro — podał najstarszemu złocisty kamień wielkości przepiórczego jaja — oto twój kamień. To szlachetny topaz. Chroń go dobrze. A wskaże ci on zawsze takiego człeka, który chce was skrzywdzić. Ty Prawdo — zwrócił się do średniego, podając mu nad siodłem iskrzący się skrami kamień. Był on wielkości wielkiego migdału. — Oto masz oszlifowany brylant. On zawsze wam wskaże tego, co was zwodzi, chce i zadaje kłam. Zmatowieje wtedy ten kamień. Pilnuj go wielce, bo to cenny kamień. I ty masz, mój najukochańszy Piękno, kamień — podał synowi zielony jak liście wiosną duży kamień. Był tej samej wielkości co muszla winniczka. — Oto awenturyn. On zawsze ściemnieje, gdy ktoś będzie chciał przed wami skryć swój paskudny i brzydki charakter i naturę. Pilnuj go, bo piękna duszy i charakteru trudno się od razu doszukać w innym człowieku. A ten kamień wam w tym dopomoże. Synowie moi, i na koniec chcę wam jeszcze rzec. Trzymajcie się razem, zawsze razem. Bo Dobro, Prawda i Piękno razem pokonają każdą przeszkodę, każde zagrożenie. Oddzielone zaś od siebie, stają się łatwą ofiarą przeróżnej maści złoczyńców. A wy dwaj najstarsi. Miejcie szczególne baczenie na Piękno, bo on z was jest najsłabszy i najczulszy, boć przecież on i najmłodszy. — Na chwile przejaśniało się. Deszcz jakby osłabł. A potem zupełnie przestało padać. Słońce promieniami oznajmiło, że znów oto panuje. Ojciec dał ostateczny sygnał, zakreślił nad swymi synami starożytny znak swastyki. A tym samym dzieci Wolności i Sprawiedliwości z wolna ruszyły przed siebie w ten szeroki świat. Po chwili zniknęli za drzewami z oczu swym rodzicielom. Mag Wolność westchnął ciężko. I ujął za rękę swą drogą małżonkę, która o dziwo w tej samej chwili przestała łkać. — Dobrze będzie, matka, dobrze będzie z nimi.
więcej..