Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Awantura. Powieść osnuta na plotce - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Awantura. Powieść osnuta na plotce - ebook

Józef Ignacy Kraszewski. „Awantura. Powieść osnuta na plotce”. XIX-wieczne miasto to tętniący życiem organizm, gdzie bogaci i biedni żyją w ścisłym sąsiedztwie, choć w zupełnie innych światach. „Awantura” to powieść, która odsłania tę fascynującą, a jednocześnie brutalną rzeczywistość. Poznajemy losy bohaterów, których życie to nieustanna walka o przetrwanie. Oszuści, szantażyści i złodzieje krążą po ulicach, a wyższe sfery są pełne hipokryzji i intryg. Czy w tym chaosie możliwe jest odnalezienie szczęścia?

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-697-2
Rozmiar pliku: 261 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

AWANTURA.

1.

Dlaczego państwo Pawłowiczowie, para gołąbków prawdziwa, choć oboje gołębie lata młodości dawno przeżyli, zwyczaj mieli ze Starego Miasta na przechadzkę wieczorną chodzić nie gdzie indziej jak do Ogrodu Krasińskich, tego smutnego, opuszczonego i zapomnianego kątka, pozbawionego wszelkiego wdzięku i ogołoconego ze wszelkiego życia — było rzeczą może dla nich samych niewytłómaczoną.

W późniejszych życia latach nic łatwiejszego nad nabranie nałogu. Dosyć jest parę razy powtórzyć czynność jedną, aby się stała potrzebą.

Nie codzień mogli zacni małżonkowie pozwolić sobie przechadzki, ale jejmość, troskliwa o zdrowie męża, usiłowała go wyprowadzać na świeże powietrze — a nie było serdeczniej posłuszniejszego męża nad pana Teofila Pawłowicza.

Przed laty wielu para ta szczęśliwych małżonków cieszyła się przyjściem na świat synaczka Lutka...

Dzieciak, ukochany przez rodziców, dochodził już, rozwijając się szczęśliwie, siódmego roku życia, gdy jedna z tych nieubłaganych słabości dziecięcych, które, jak jastrzębie na ptactwo małe, spadają na kolebki, wyrwała z objęć zrozpaczonych rodziców jedyną ich pociechę.

Matka lub ojciec padliby byli ofiarą tej boleści okrutnej, jaka ich niespodzianie dotknęła, gdyby Salusia nie czuwała nad ukochanym jej Teofilem, a Teofil nie przemógł swojego żalu dla ratowania żony. Oboje kłamali pobożnie rezygnacyę, poczęli się uśmiechać do siebie, wyszukiwać dystrakcyi, rozrywek, zajęć, czuwać nad sobą i zwolna życie ich stało się znośnem.

Lat wiele przeszło od tej chwili tragicznej zgonu dziecięcia, w której oboje rodzice klęczeli załzawieni u zimnych zwłok Lutka. Pan Teofil starał się nie wspominać nawet dziecka, aby żony nie rozżalać, Salusia udawała wesołą, jakby zapomniała jedynaczka, ale oboje w skrytości jeszcze tę stratę opłakiwali.

Bóg ich już później potomstwem nie pocieszył; zostawszy parą gołębi osieroconych, żyć musieli już tylko dla siebie.

Smutne to było życie, pozbawione celu, bez przyszłości, bez możliwej pociechy. Szczęściem posiwiałe gołębie, związane węzłem wspólnej boleści, kochały się, może inaczej jak dawniej, ale kto wie, czy nie goręcej, niż kiedykolwiek.

Pani Pawłowiczowa zajmowała się domem, gospodarstwem, kuchnią, nawet interesami męża; pan Teofil, zaraz po śmierci dziecka wyrzekłszy się handlu, który wprzódy prowadził (towarami kolonialnemi), zlikwidowawszy i sprzedawszy resztki nie mógł się już wziąć do niczego. Brakło mu bodźca. Jakimś cudem żona potrafiła wmówić w niego, iż miał nietylko talent, ale nadzwyczajne upodobanie... w zajmowaniu się dyletanckiem zegarmistrzowstwem.

Rzeczywistą prawdą było, iż raz, nie mając nic do czynienia, Pawłowicz rozebrał stary zegarek Gugenmussa i potrafił go złożyć napowrót, nie bez mozołu i biedy wielkiej. Trzeba zaś wiedzieć, że ów Gugenmuss był po matce w jakiemś pokrewieństwie z Pawłowiczami.

Salusia wmówiła w męża łatwo, iż miał we krwi geniusz zegarmistrzowski. Udało się tym sposobem Pawłowiczowi zaszczepić fantazyę, która stała się lekarstwem przeciwko bezczynności i znaczną część dnia dozwalała mu spędzać przy stole, opatrzonym we wszystkie przybory, nad reperacyą zegarków przyjacielskich, lub restauracyą najokropniejszych cebul, kupowanych zabecen po tandetach u żydków.

Znali go już tak handelesowie, że wszystkie zdesperowane, stare sztuki (nazywano przez nią antykami) znosili panu Teofilowi, który płacił za nie po amatorsku, a im mocniej był zdezelowany taki antyk, tem większym tryumfem cieszył się Pawłowicz, gdy w tej ruinie na nowo rozbudził życie.

Niema ludzi szczęśliwszych w świecie nad monomanów — zbieraczy starożytności, ksiąg i wszelkich rupieci; niema szczęśliwszych nad tego rodzaju dyletantów, jakim był pan Teofil Pawłowicz.

Śmiano się z niego czasami, ruszano ramionami, rozpowiadając o tem dziwactwie, ale, ściśle biorąc, pan Teofil, gdy raz zegarmistrzostwo wziął do serca, mając to w charakterze, iż wszelką rzecz przedsięwziętą musiał zgłębić i zrozumieć, nie ograniczając się powierzchownem z nią obznajomieniem, stał się wcale biegłym i uczonym chronometrologiem. Sit venia verbo... bośmy je dla pana Teofila stworzyć musieli.

W żywieniu tego dziwactwa, fantazyi-bzika — jeżeli chcecie, dzielnie mu żona dopomagała... Sprowadzał książki, czytał i studyował, co pisano w tym przedmiocie, znał konstrukcyę najsławniejszych zegarów wieżowych, nie wyjmując ani weneckiego, ani strasburskiego.

Począwszy od najprostszego staroświeckiego z kukawką, do najbardziej skomplikowanego i mikroskopowego chronometrzyku, pan Teofil znał każdego organizm i najsubtelniejsze części składowe.

Ręka jego może w dopasowywaniu i delikatnych robotach nie miała wprawy i biegłości fachowego artysty, ale co do teoryi Pawłowicz nikomu się nie dał wyprzedzić. W skomplikowanych owych kunsztownych zegarkach, które nietylko godziny, minuty, sekundy, ale zmiany księżyca, miesiące, dnie tygodnia wskazują, a gotowe wydzwaniać minuty, (zegar bijący minuty oglądać można w Gdańsku, zkąd dawniej do Polski szły najdoskonalsze i najpiękniejsze zegary) Pawłowicz gospodarował jak u siebie w domu. Ale oczów psuć, przez cały boży dzień siedząc z lupą nad kółkami, które dopasowywać było potrzeba, nie mógł Pawłowicz, a raczej żona pozwolić na to nie chciała.

Brała go naówczas pod rękę (nie zapominając o parasolu w drugiej) i pod pozorem własnego zdrowia starała się zachować kochanego Teofilka oczy i umysł od zbytniego zatapiania się w arkanach mechaniki.

Ani pan Teofil, ani jego ukochana Salusia nie lubili wrzawy, zgiełku i zbyt ciekawych ludzkich oczu, woleli więc spokojny, opuszczony ogród Krasińskich.

W tych latach, gdy poczęli uczęszczać do niego, był on może w smutniejszym stanie zaniechania, niż dzisiaj (chociaż nie wiemy naprawdę, jakim jest teraz, gdy to piszemy). Rzadko mogli się tam z kim spotykać, a najzwyklejszem towarzystwem, o które się radzi nie radzi ocierali, bywały dosyć podejrzane pary dwupłciowe, które zdala od ludzkich oczów naznaczały tu sobie schadzki.

Na niektóre z tych par spoglądała pani Pawłowiczowa ze współczuciem, na inne z odrazą. Trafiały się bowiem tak niedobrane wiekiem istoty i takie wstrętne amory, iż nic w nich szlachetniejszego dopatrzeć nie było można.

Tej jesieni wszakże szczególną obojga ich zwróciła uwagę kobieta niepospolitej piękności, coś w ich oczach dystyngowanego mająca w sobie, a w dodatku przybywająca z synaczkiem, w wieku, który Lutka im przypominał.

Tego starczyło, aby zaślepić państwa Pawłowiczów i nie dać im dostrzedz, że w pięknej, wykrygowanej, wymuszonej, nadającej sobie tony arystokratyczne pani, więcej było komedyi, niż dystynkcyi, więcej pozłoty, niż złota.

Całe jej obejście się z dzieckiem, choć niby czułe, troskliwe, dowodziło, że nie bardzo je kochać musiała, a mocno się niem niecierpliwiła. Chłopczyk był smutny, blady, strwożony, i bawił się piaskiem albo kółkiem widocznie przymuszony, z trwogą spoglądając ku matce, której ciemne, śliczne brwi groźnie się marszczyły, gdy oczy na dziecię zwracała.

Zwykle albo ją poprzedzał, lub przychodził pospiesznie po niej mężczyzna lat średnich, nie bardzo już świeży, przystojny, którego ubiór okazywał zamożność, a obejście się zdradzało wykwintniejsze wychowanie.

Zbliżał się on do niej z uszanowaniem, z obawą, i rozmowa toczyła się cicho, z wielką gorącością z jego strony, z wielkim chłodem i panowaniem nad sobą ze skony nieznajomej piękności.

Zdala jednak wszystkie jej odcienia po-za drzewami trudno było pochwycić. Uderzało to ciekawych Pawłowiczów i wydawało się im niewytłómaczonem, niezmiernie dziwnem, że dzieciak miał widocznie surowy rozkaz nie zbliżania się do matki, nie okazywania nawet niczem, że należał do niej w ciągu rozmowy z tym panem.

Chłopaczek więc krążył, szukając sobie zabawki, zdaleka; nudził się, biedował widocznie, a że małżeństwo nasze od początku ku niemu powzięło sympatyę, więc naprzód pani sprobowała zbliżyć się ku niemu.

Po dziecku można się było domyślać wychowania i stosunku z matką, nad czem Pawłowiczowie się nie zastanawiali, nie sięgając głęboko.

Chłopiec żywy, roztropny, nad wiek swój rozwinięty, musiał być surowem obejściem się matki zrażony do ludzi. Obawiał się, nie ufał, uciekał, podejrzywał. Być mogło, że mu też zakazywano zbliżać się do obcych, gdyż z początku uchodził i chował się po kątach przed panią Pawłowiczową.

Łagodny uśmiech, przyniesione umyślnie ciastka i cukierki, w końcu nareszcie ośmieliły dzieciaka, chociaż pierwszego dnia, porwawszy, co mu dano, uciekł i skrył się w krzakach. Za drugim, czy trzecim razem, łagodna Salusia, w kątku zastąpiwszy go, potrafiła naostatek zawiązać niby rozmowę. Ale z niej się coś dowiedzieć nie było podobna; chłopiec bąkał niezrozumiałe półsłówka, jakby dla pozbycia się natrętnej pani, spoglądał na nią z ukosa i na migi najczęściej pytaniom jej odpowiadał.

Gdy się to działo w oddalonym kątku ogrodu, Pawłowicz stał na straży i mimowolnie szpiegował matkę, która niedaleko od bramy, nadzwyczaj żywą, przechadzając się, zwykła była prowadzić rozmowę, i łatwo się w niej mógł pan Teofil domyślać romansu, który wkrótce miał się rozwiązać.

Nieznajomy był nalegający i czuły; nieznajoma, pewna swej potęgi, dosyć dumnie i chłodno się z nim obchodziła. Niekiedy tylko zalotnem spojrzeniem przymilając się, starała rozkochanego w swych więzach utrzymać. Że był rozkochanym zapamiętale, o tem nawet pan Teofil, niezbyt biegły w poznawaniu ludzi i rozczytywaniu się w ich fizyognomiach, był najmocniej przekonany.

Pawłowiczowa równie sympatyą, jak ciekawością pociągnięta była ku małemu chłopcu, gdyż nie mogła pojąć, dlaczego matka dziecku zakazywała zbliżać się do siebie i tak mało się o nie troszczyła. Spostrzegła także, iż gdy nikogo nie widziała przy sobie była dla chłopca niezmiernie surową i prawie niechętną, a gdy na nią patrzano, udawała czasem czułość dla oczów ludzkich, czułość, która synaczka, nie nawykłego do niej, prawie do łez przestraszała.

Wszystko to wyglądało tak zagadkowo, a dzieciak tak obojgu niby to przypominał Lutka, że się nim żywo bardzo zajmować zaczęli i dla niego prawie codziennie chodzili do ogrodu Krasińskich.

Trafiło się tak raz, iż mężczyzna, na którego piękna nieznajoma oczekiwała, nie przybył wcale. Chodziła gniewna i zniecierpliwiona, a w ostatku siadła, przywoławszy syna, na ławce blizkiej Pawłowiczów, i chłopczyk stał się do zawiązania pewnego rodzaju znajomości pozorem.

Jejmość z początku niechętnie odpowiadała, dosyć pogardliwie spoglądając na skromnych staruszków, lecz czy ją miłość ich dla dziecka ujęła, czy inna jaka pobudka skłoniła do tego, później raczyła odpowiadać na zapytania.

Skarżyła się na swego Maksa, a razem i na jakieś niejasne okoliczności, położenie swe, kłopoty, często przeplatając skargi rozmaitemi, szumnie brzmiącemi imionami dawnych znajomości, stosunków i t. p. Skromni słuchacze powzięli ztąd wielkie wyobrażenie o nieznajomej, będąc pewni, że należała do najwyższej arystokracyi, i że tylko nieszczęśliwa jakaś miłość musiała ją w tak dwuznaczne wtrącać tajemnicze intrygi.

Nie gorszyli się bardzo, gdyż wygadała się im z tem, że była wdową, a zatem mogła swobodnie sercem i ręką rozporządzać.

Od tego wieczora, spotykając się z nią w ogrodzie, Pawłowiczowie witali się jak znajomi, i chłopiec nietylko miał pozwolenie przechadzania się z niemi, ale polecenie, aby był we wszystkiem posłuszny.

— Mam tak ważne interesa na głowie, że mi Maks jest zawadą, wolę go nie mieć przy sobie i wdzięczną będę państwu, jeżeli mnie wyręczycie, ale proszę, abyście dla tego swawolnika państwo byli surowi.

Otrzymawszy pełnomocnictwo to, uszczęśliwiona stara Salusia przylgnęła po macierzyńsku do chłopca, który, zdziwiony czułością i słodyczą, jakich nigdy nie kosztował, zwolna zdawał się jakby do nowego, nieznanego rozbudzać życia.

Pani Pawłowiczowa już nim zupełnie była zawładnęła, gdy — stało się to późną jesienią — zaszedł wypadek niesłychany, niezrozumiały, który na przyszłe losy starych Pawłowiczów wywarł wpływ ogromny, stanowczy.

Wieczorem dnia tego piękna nieznajoma, poruszona, niespokojna, z oznakami niecierpliwości przyszła wcześniej niż zwykle do ogrodu. Wprost oczyma zaczęła szukać starych swoich dobrych znajomych, zbliżyła się do nich, i z jakimś pośpiechem, zwróciwszy się do Salusi, prosiła ją, aby godzinę jaką była łaskawą czuwać nad malcem, po którego ona wkrótce powróci, gdyż potrzebowała się oddalić i t. p.

Pawłowiczowa była tem uszczęśliwioną, mąż jej najuroczyściej przyrzekł stać na straży i pilnować chłopaka.

Matka pogroziwszy jeszcze Maksowi uśmiechnąwszy się zalotnie, grzecznie, ale zimno obojgu państwu, obwinęła się szalem czarnym i majestatycznym chodem królowej, ale z pośpiechem oddaliła się z ogrodu.

Prędko bardzo upłynęła godzina oznaczona, półtorej, dwie, w ogrodzie zrobiło się ciemno, nie było w nim żywej duszy, jesienny wiatr szeleścił chwilami, podnosząc do góry zeschłe liście, które okrywały ulice. Pawłowiczowie trochę strwożeni, nie pojmując co się stać mogło, w końcu zmuszeni byli zabrać Maksa z sobą do domu.

Sam pan Pawłowicz chciał natychmiast odwieźć go matce, ale — rzecz najosobliwsza — chłopak tego wieku nazwiska matki wcale nie wiedział, a mieszkania jej nie umiał opisać, ani oznaczyć, gdzie leżało. Mówił tylko, że stali w hotelu, ale że tego dnia matka rachunki opłaciła i wynieść się miała z niego.

Na dobitkę kłopotu, Pawłowiczowie, nie tający swojego nazwiska, nie mieli zręczności wyspowiadać się z niego przed piękną nieznajomą.

Wpadli więc w nadzwyczaj skomplikowaną awanturę, z której już inaczej, jak z pomocą policyi i Kuryerka Dmuszewskiego, wyjść nie mogli.

Sama jejmość ubolewała niezmiernie nad matką, malując sobie żywo niepokój, jakiego doznawać musiała, ale miło jej było dzieciaka sobie choć na kilkanaście godzin przywłaszczyć.

Nie wątpili oboje, że nazajutrz matka naturalnie się znaleźć musi.

Tymczasem w mieszkaniu staruszków ten przybysz, który wcale nie tęsknił za matką i niezbyt się troszczył o nią, znalazł się jak ryba w wodzie. Tu mu wolno było wszystko.

Regularny porządek domowy, którym zegarki kierowały, dnia tego zupełnie został zapomniany, wywrócony.

Okazało się, że Maksik był głodny, że trzeba go było nakarmić, a potem pomyśleć o posłaniu i t. p.

Oboje starzy ofiarowali poduszki swoje, kołdry; najlepszą kanapę wysłano pierzyną; stara Maryanna kucharka, młodsza Justysia zajęły się „znajdą” z namiętnością niezmierną. Pani Salomea dostała gorączki, Pawłowicz biegał jak oparzony. Maks zaś używał swobody i bezkarności, jak istota po długiej niewoli z więzów wyzwolona. Był w humorze doskonałym, latał po pokoikach, przewracał wszystko, dokazywał, skakał, a na prędce ugotowanej wieczerzy tak sobie pozwolił, iż wkrótce po niej sennym padł, i do improwizowanego łóżka Justysia z panią rozbierać go musiały.

Nie umiem powiedzieć, jak spali tej nocy państwo Pawłowiczowie, a nawet czy, po północy ledwie przestawszy rozmawiać, zasnęli potem; to pewna, że pan Teofil wstał bardzo rano i, zaledwie napiwszy się kawy, którą się poparzył, wybiegł na miasto.

Pani Salomea korzystała z tego, aby się nacieszyć chłopcem, którego jej lada chwila odebrać miano. Umyła go, ubrała, nakarmiła i, zdawszy obiad na Maryannę, sama go krokiem nie odstępowała.

Stary Pawłowicz, dziecko Warszawy, znał tu wszystkich i, jako właściciel kamienicy, wiedział, gdzie kogo szukać, jakie dopełnić był powinien formalności. Rozpoczął więc pochód swój od biur, spodziewając się, że w któremkolwiek z nich, znajdzie już wiadomość o matce.

Nigdzie jej nie było. Urzędnicy, słuchając opowiadania, dziwili się i ruszali ramionami. Zarywało to na bajkę.

Policya tylko wzięła mocno do serca historyę Maksa i zaprzątnęła się natychmiast poszukiwaniami po hotelach i t. p. Pawłowicz, zmęczony niewypowiedzianie, powrócił około południa do swej Salusi, przynosząc jej niespodziewaną wiadomość, że na żaden ślad trafić nie mógł.

Niezmiernie się tem uradowała kobiecina, ciesząc, że dłużej chłopca zatrzymać przy sobie będzie mogła.

Pawłowicz, nieco strwożony, zaczynał przypuszczać, że nieszczęście jakieś mogło spotkać piękną nieznajomą.

Z chłopca tysiącznemi pytaniami nic nad to wyciągnąć nie było można, iż ojca nie znał i nie pamiętał, że matka mieszkała długo na wsi. O świetnej, dostatniej, magnackiej, arystokratycznej przeszłości wcale mowy nie było. Owszem domyślać się musiano prawie niedostatku i wielkich jakichś utrapień.

Maks ze swojej przygody zupełnie był szczęśliwym, i mówił otwarcie, że wolałby aby z tydzień jaki matka go szukała, a Pawłowiczowa za każdy taki wybryk pocałunkiem i uściskiem mu dziękowała.

Dzień upłynął w gorączkowem oczekiwaniu. Wieczorem urzędnik policyjny, dobry stary znajomy pana Teofila, przyszedł mu dać znać, że trzeba było mieć cierpliwość...

Pilne poszukiwania po hotelach dozwalały wnioskować, że pewna osoba z synkiem w wieku Maksa, która wieczorem opuściła Warszawę, mogła być ową matką poszukiwaną.

Nazwisko jej, zapisane w księdze meldunkowej, tak było niewyraźne i, zdaje się, umyślnie zamazane, iż z niego nic się domyśleć nie było można.

Urzędnik nie taił, iż w tem wszystkiem mogła być intencya pozbycia się dziecka i rzecz z góry osnuta. Co w takim razie z niem się stać miało?

Nie rozpaczano jednak jeszcze, iż się w dniu następnym coś da zdobyć wyszukać, ślad natrafić.

Maksik w ręce plaskał z radości, pani Salomea ucieszona ściskała go, Pawłowicz chodził zadumany.

Gdy poprzewracawszy w domu wszystko, na ostatek zasnął na kanapie jak wczoraj, starzy poczęli z sobą rozmowę bardzo poważną.

Salusia uścisnęła najprzód męża, aby spędzić chmury z jego czoła, złożyła ręce i stanęła przed nim, mówiąc z zapałem:

— Wiesz, Teofilku, jestem przekonana, że to zrządzenie Boże, że to łaska Jego. Stało się coś niesłychanego, uważ sam, dziecko nam z nieba spadło...

— Ale nie może być, aby go nam nie odebrano... Gdzież na świecie taka matka wyrodna, któraby się pozbyć chciała własnej krwi.

— A któż wie, czy to była matka w istocie, czy przybrana opiekunka, i co tkwi w tej tajemniczej historyi? Cóż myślisz, jeżeli się nikt o Maksa nie upomni?

Spojrzeli oboje na siebie, nie śmiejąc mówić, co myśleli.

— Zaczekajmy — rzekł Pawłowicz po rozwadze — będzie na to dosyć czasu, gdy... gdy... rozwiąże się zagadka. Ja sądzę, że lada chwila matka się znajdzie. Mogło jej coś przeszkodzić, a wiedziała, że u nas dziecko będzie bezpiecznem.

Zamilkła Salusia, poszła się upewnić, że znajda spał spokojnie, pocałowała zarumienioną jego twarzyczkę, i dzień się tak zakończył, nic nie rozstrzygnąwszy.

Następny, zamiast wyjaśnienia, przyniósł nowe zawikłania. W innym hotelu znalazła się jakaś pani z synkiem, która w tej samej porze oddaliła się z Warszawy, a nazwiska jej nie wiedziano wcale. Mówiono, że była z za Buga — wedle ówczesnego wyrażenia. Nad Bugiem stała jeszcze wówczas, później dopiero zniesiona za Cesarza Mikołaja, granica Królestwa.

Maks rozgospodarowywał się zupełnie w kamieniczce na Starem Mieście, o matce wcale nie myślał i nie tęsknił za nią. Wesół, ośmielony, zdawał się rachować na to, iż na zawsze u Pawłowiczów pozostanie. Dziki w początku dla przybranej, nowej matki, stał się nadzwyczaj czułym, rozbudziło się w nim długo uciśnięte serce. Mówił otwarcie, że choć dawna mama była młodszą i piękniejszą, wolał nad nią daleko nową swą mamusię. Ta mu na wszystko pozwalała...

Gdy tydzień napróżnych poszukiwań i bałamutnych a sprzecznych upłynął, Pawłowiczowie serio poczęli myśleć, co zrobią z dziecięciem.

Pierwsza pani sama oświadczyła dobitnie i wyraźnie, że należało je przyswoić, usynowić, dać mu nawet nazwisko Pawłowicza, zająć się jego losem i podziękować Opatrzności, iż im pociechę na starość zesłała, bo nie wątpiła ani na chwilę, że Maksik będzie ich pociechą i chlubą.

Pawłowicz zgodził się na to w zasadzie, a trwożył tem jedynie, aby, gdy się do chłopca przywiążą, później im go nagle nie odebrano. W głowie mu się to pomieścić nie mogło, ażeby rodzina jaka dziecka się wyrzec, bądź co bądź, miała okrucieństwo.

Chłopak, według niego, mógł być chwilowo ciężarem, lecz, prędzej, później, tajemnica odkrytą i Maks odebranym być musiał.

Po upływie kilku tygodni pani Salomea oświadczyła stanowczo, że znajdę sobie przywłaszcza. Nadała mu imię Lutka, przyzwyczajając do zapomnienia nazwiska Maksa, propria motu sprawiła garderobę i bieliznę, kupiła łóżko, a nawet myślała już o nauczycielu, lecz pan Teofil, który zaniedbał nieco zegarmistrzowstwo, sam się ofiarował na pierwszego instytutora...

Chłopiec zmieniał się w oczach...

Niech ludzie mówią, co chcą, niema skuteczniejszego środka do rozwinięcia człowieka nad miłość rozumną...

Pani Salomea byłaby może psuła pieszczotami ukochanego, pan Teofil brał poważniej zadanie wychowania i, choć się do dziecka przywiązywał, nie chciał w niem widzieć zabawki dla siebie — myślał o przyszłości...

Upłynęły naprzód tygodnie, potem miesiące całe, o matce Maksa nikt nie mógł nic pewnego wyśledzić. Wpadła jak w wodę. Było widocznem, że się chciała pozbyć dziecka, będącego zawadą jakąś, że się całkiem oddaliła z kraju...

Towarzysza nieznajomego, z którym miewała schadzki w Ogrodzie Krasińskich matka Maksa, choć fizyognomia jego mocno utkwiła w pamięci Pawłowiczowi, nigdzie już później nie spotkał.

W końcu roku można powiedzieć, że bezimiennego Maksa śladu już nie pozostało. Pawłowicz na prośby żony tak skutecznie się zajął usynowieniem formalnem dziwnie zdobytego dziecięcia, iż z Maksa przeistoczyło się ono legalnie na Lutka Pawłowicza. Umyślnie nawet pozacierano ślady pochodzenia, poprzekręcano daty, aby się ubezpieczyć od pretensyi, których pan Teofil zawsze się jeszcze obawiał.

W ciągu tego roku sam Maks-Lutek tak dziwnie zapomniał o swej przeszłości smutnej, jak gdyby od kolebki zawsze był synem ukochanych państwa Pawłowiczów.

Dziecię było zaprawdę niepospolicie obdarzone, ale krew jakaś nieznana w niem grała. Można się było i cieszyć i smucić wróżbami przyszłości.

Dobry, przywiązujący się, pojmujący wszystko łatwo, ale nie zbyt lubiący pracę, nowy Lutek miał gusta arystokratyczne, upodobanie do elegancyi, płochy był, roztrzepany i zapowiadał egoistę, dzięki pomocy pieszczot przybranej, a przywiązanej aż do szaleństwa matki, która mu się w niczem sprzeciwiać nie dozwalała.

Śliczna twarzyczka, uderzająca wszystkich, czyniąca go ulubieńcem kobiet, także do rozwinięcia w nim próżności dopomagała.

Był to paniczyk w zarodku, co Pawłowicza smuciło, lecz milczał, aby nie trwożyć i nie martwić żony, która w dziecku wszelkie widziała doskonałości i najświetniejsze obietnice na przyszłość.

Słówko jeszcze o majątkowem położeniu poczciwych dwojga przybranych rodziców opuszczonego dziecięcia.

Kamieniczka na Starem Mieście, zachowująca jeszcze dobrze wszystkie cechy swej budowy XVI wieku, przerobionej w XVII, choć od frontu niepozorna, miała za sobą plac dość znaczny, budowę obszerną, i ze dwoma sklepami na dole a czterema piętrami czyniła dochód piękny i miała wartość niemałą; nie było przykładu, aby tu lokal który stał pustkami.

Oprócz domu, Pawłowicz, gdy handel swój sprzedał, pościągawszy różne drobne należności, doszedł do półtorakroć sta tysięcy złotych kapitału.

Wydatki obojga, nawet licząc w to fantazye zegarkowe pana Teofila, nigdy nie wyczerpywały dochodów, tak że w chwili usynowienia sieroty, mogli co rok coś zaoszczędzonego dokładać do zasobu.

Byli to więc ludzie bardzo zamożni, ale dostatek bynajmniej nie zmienił trybu ich życia skromnego.

Na wychowanie nowego Lutka mogli łożyć wiele, nie czyniąc uszczerbu fortunie.

Dla pani Salomei nie było w świecie nic za drogiego dla Lutka, nic, czegoby on wart nie był...2.

Upłynął lat dziesiątek z górą.

Hrabia Strzelecki w zapusty dawał wieczór, o którym zawczasu mówiono, że zaćmi wszystkie świetności karnawału, nadzwyczaj ożywionego.

Warszawa pod względem przepychu, elegancyi, blasku swych uczt i zabaw, nie ustępuje bynajmniej, a przynajmniej nie radaby być gorszą od wykwintnego Paryża.

Nie jest tu żadną osobliwością sprowadzanie kuchmistrzów i potraw z nad Sekwany, całych pakunków kwiatów z grodu kwiecistego Nicy, sukni od najsławniejszego konfekcyonisty, błyskotek z najpierwszych magazynów, w których szczególniej drogo je opłacać potrzeba.

Nie dać się zaćmić, okazać swą możność i nieopatrzną rozrzutność, należało długo — bodaj nie do dziś dnia — do tradycyi miejscowych.

Hrabia Strzelecki, niegdyś bardzo bogaty, od czasu swego drugiego ożenienia — jak mówiono — był już prawie zrujnowanym. Podróże i pobyty długie za granicą, niezmierna marnotrawność słynnej z piękności hrabiny, dobroduszność rozkochanego w niej męża, rozmaite gospodarskie i spekulatorskie niepowodzenia, miały, wedle głosu powszechnego, tak nadwerężyć hrabiego fortunę, iż najsmutniejszych następstw się spodziewano.

O tem jednak szeptano po cichu, a tryb życia obojga państwa zdawał się naumyślnie tak urządzonym, aby pogłoskom kłam zadawał...

Nikogo to z dobrze poinformowanych nie uwodziło, ale hrabia i hrabina łudzili się może, iż tym sposobem katastrofie, jeśli nie zapobiegną, to ją przynajmniej odroczą.

Dobra hrabiego Strzeleckiego leżały w części małej w Królestwie, znaczniejszy ich kompleks na Wołyniu i w Galicyi.

Niegdyś był to majątek magnata, ale, jak wiele innych, obciążony został w końcu XVIII w. i odtąd nietylko ciężarów pozbyć się nie mógł, ale ciągle mu ich przybywało. Rozmaite finansowe operacye, obmyślone dla ratunku, skutkowały, jak te lekarstwa rozpaczliwie chorych, które sił resztki chwilowo podnoszą, kosztem przyszłości.

Hrabia Adam, ostatni rodziny spadkobierca, był człowiekiem, o którym powszechnie mówiono: choć do rany przyłożyć, z kośćmi poczciwy, złoty człowiek, kochany Adaś.

Nie miał wcale nieprzyjaciół, a w towarzystwie szacowano go wielce.

Nigdzie może ludzi jemu podobnych niema więcej, jak u nas. Są oni stworzeni, aby padli ofiarą miękości, braku energii i charakteru, ale obejście się z nimi budzi sympatyę i serdeczne politowanie.

Nie zbywało hrabiemu ani na inteligencyi, ani na rozumie, gdy drugim radzić potrzebował. Dla siebie zaś, zawsze obecną chwilę tylko starając się uczynić jak najznośniejszą, hrabia był katem; nie rozumiał przezorności i jutra, ulegał pokusom. Ludzi nie umiał ocenić, zalecając się równie złym jak dobrym, byle chwilowy pokój okupić.

Można mu było z łatwością wmówić, co kto chciał, wydrzeć, co się komu podobało, popchnąć do czynności przeciw przekonaniu, jedynie przez grzeczność. Powolność jego przechodziła niemal w zalotność jakąś, a pragnienie przypodobania się wszystkim wtrącało go nieustannie w najfałszywsze położenie. Był to, ostatecznie biorąc, sybaryta i egoista, ale tak ocukrowany, że się wydawał najlepszym z ludzi. Sobie zabezpieczyć spokój, ocalić obecną godzinę od cierpienia, było zawsze jedynym celem hrabiego.

Postępowanie takie ciągnęło za sobą z konieczności najsmutniejsze następstwa. Popełnione błędy przez słabość i obawę potrzeba było potem opłacać bardzo drogo.

Tak naprzykład ostateczną swą ruinę winien był hrabia Adam uległości śmiesznej przyjacielowi domu, potomkowi pięknej, starej rodziny, zeszłemu na eleganckiego pasożyta, który dla dogodzenia własnej fantazyi wmówił w Strzeleckiego rozmiłowanie się w koniach, w wyścigach, w spekulacyach nieszczęsnych na torfie.

Hrabia Adam nie miał ani znajomości sportu, ani pociągu ku niemu, ale zwolna, ze zwykłą sobie powolnością przejął fantazyę hrabiego Witolda, i tak ją wziął do serca, iż jej nad miarę wszelką poświęcał. Rachować nigdy nie umiał.

Żonaty po raz drugi z kobietą nadzwyczaj piękną, przebiegłą, zalotną, zręczną, dwuznacznego pochodzenia, ale świetnie wychowaną, bezdzietny, rozkochany w tej żonie, Strzelecki był pod jej i hrabiego Witolda komendą. Nikomu nie było tajnem, że Witold ów, nawskroś zepsuty, dowcipny, zdolny, ale zły człowiek, grał od lat kilku rolę przyjaciela domu... szczególniej przy pani.

Stał się jednak, zręcznie postępując, tak nieodzownie potrzebnym samemu hrabiemu, że ten bez niego stąpić nie mógł. Daliśmy już kilku słowami poznać czytelnikom hrabiego Witolda, zasługuje on wszakże na bliższe rozpatrzenie się, gdyż jemu podobni, są typem charakterystycznym wieku i kraju.

Imię, jedyny spadek, jaki teraz pozostał już lat czterdzieści liczącemu potomkowi słynnej niegdyś rodziny, dopomogło mu do zawiązania stosunków na wielkim świecie i utrzymania się przy nich, chociaż płatał nieraz takie figle, iż dawno się go on wyrzec był powinien.

Lecz broni się i ocala od plamy wielkie imię; gardzono hrabią Witoldem, lecz musiano go osłaniać. Imię to drogie łączyło posiadacza z najznakomitszemi rodzinami.

Oprócz tego hrabia Witold, zepsuty, przegniły, sceptyk, szyderca, bez czci i wiary, miał powierzchowność tak ujmującą, w salonie był tak niezrównanym, miłym, zręcznym, do wszystkiego, iż czasem zapominano nawet o jego wykroczeniach i upajano się wzrokiem, jaki rzucał na ludzi.

Nikt w początku oprzeć się nie umiał, ale po niejakim czasie nikt szacunku dla niego zachować nie mógł. Z szacunku zaś, byle go nie karmiono publicznie wzgardą, hrabia Witold drwił sobie.

Z czego, jak, czem żył na dosyć eleganckiej stopie ten awanturnik salonowy, nie mając ani dóbr, ani kapitałów, ani pensyi, nikt powiedzieć nie umiał. Domyślano się, że przynajmniej w części alimentów dostarczała gra w karty... i niektóre panie, już niemłode, u których był w łaskach.

Oprócz innych domów, miał pod panowaniem swem i hrabiów Strzeleckich. Z powolności przyjaciela Adasia śmiał się, szydził z niego i nielitościwie z niej korzystał, gotując się już do rejterady w chwili katastrofy, która nadciągała.3.

On to dla swoich widoków doradził ten świetny bal karnawałowy, który groził Strzeleckiemu dobiciem jego kredytu i ostatnich zasobów.

Równie jak hrabia Adam, Witold miał ujmującą, piękną, dystyngowaną powierzchowność, trochę był od niego młodszym, a nieskończenie rozumniejszym. Bądź co bądź Strzelecki nigdy czci nie postradał i dla niej gotów był siebie, mimo egoizmu, poświęcić; Witold zaś tylko zewnętrzne oznaki jej jako tako zachować się starał.

Serca w nim nie było za grosz.

Świetną gwiazdą wielkiego świata była hrabina Idalia Strzelecka. O pochodzeniu jej i przeszłości chodziły wieści tak sprzeczne, iż z nich jeden tylko wniosek wyciągnąć było można, ten, iż ona musiała być bardzo chmurną, i zapomnianą, zatartą być potrzebowała. Po ożenieniu Strzelecki długo musiał walczyć, nim żonę potrafił w świat swój i towarzystwo wprowadzić.

Raz jednak stopę na nim postawiwszy, piękna, niesłychanie zręczna, umiejąca się przypodobać, przypochlebić hrabina Idalia potrafiła zwyciężyć wszystkie na drodze spotykane zawady.

Najhermetyczniej przed nią pozamykane domy otwarły się w końcu, najsurowsze panie dały się jej ująć i oczarować. Typ ten niewieści doskonale odpowiadał męzkiemu hrabiego Witolda, i dlatego może tak ścisły i serdeczny związek między nimi, przymierze dla wspólnego dobra zawarte zostało.

Strzelecki padł jego ofiarą, ale mu tak miękko wysłano nastawioną pułapkę, tak mu szło tymczasem dobrze pod rządami żony i przyjaciela, że się czuł najszczęśliwszym. Jutro — mówiliśmy już o tem — nigdy w rachubę nie wchodziło u niego.

Bal w Niedzielę zapustną urządzał naturalnie hrabia Witold, który był niezrównanym magistrem elegantiarum. Począwszy od malowniczej strony do gastronomicznej, hrabia znał się na wszystkiem, był wyrocznią, ale też sypał pieniędzmi jak plewą.

Wzywając go do rady, należało być przygotowanym na szalone wydatki.

— Nie mając kredytu nieograniczonego, nie potrafię nic — mówił otwarcie. — Potrzebuję zupełnej swobody, ale mogę zaręczyć, gdy ją mam, że potrafię dokazać cudów.

Zawczasu też zapowiadano tu cuda.

Pałac Strzeleckich zamknięty był od dni kilkunastu, tak go ad hoc przerabiano. Wozami przychodziły drzewa, krzewy, kwiaty, niewiadomo zkąd sprowadzane. Tapicerowie pracowali oddawna nad drapowaniem dekoracyi. Mistrze w sztuce ornamentacyjnej pod zwierzchnim kierunkiem Witolda przerabiali wszystko dla popisu jednego wieczora; ale wieczór ten miał pozostać we wspomnieniach miasta i towarzystwa jako fenomenalny, historyczny.

Strzelecki chodził upojony przyszłym tryumfem i dopytujących się o szczegóły zbywał tajemniczem:

— Zobaczycie.

Pałac, jak wiele piękniejszych budowli Warszawy, sięgał drugiej połowy ośmnastego wieku i charakter jego zachował, chociaż go odświeżono i upiękniono w tym samym stylu ostatniemi czasy.

Salony, niezbyt wielkie, były za to liczne i dozwalały teraz urozmaicić ornamentacyę. Zużytkowano nawet umiejętnie zbyt obszerne sienie, które miały chwilowo stać się zimowym ogrodem.

Bal, koncert, małe przedstawienie żywych obrazów w teatrzyku, umyślnie na ten cel urządzonym, bufety i wieczerza Lukullusowa do białego dnia miały licznych zatrzymać gości.

Jeden z najsłynniejszych kuchmistrzów paryzkich kierował kuchnią i zarazem zastosowaną do wymagań jej piwnicą, całą z doborowych win złożoną.

Hrabia Witold, hrabina Idalia, hrabia Adam Strzelecki byli smakoszami, zdawało się im więc, że gości nakarmić i napoić najwykwintniejszemi, najdroższemi produktami targów europejskich, było jednem z najgłówniejszych zadań.

Muzyka, taniec, obrazy, wszystko to były tylko dodatkowe, mniejszej wagi akcesorya. Zkąd Strzelecki mógł dostać stosunkowo ogromną sumę gotówki, którą ten występ miał pochłonąć, dla niewtajemniczonych było nierozwikłaną zagadką.

Strzelecki może jednemu tylko przyjacielowi się zwierzył. Nawiasowo dodać musimy, iż ci, co znali bliżej hrabiego Witolda, utrzymywali, że gdy się podejmował kierowania podobnemi Baltazarowemi ucztami, nigdy nie omieszkał z nich dla siebie korzystać. Nie zdawał ścisłych rachunków, a śpiżarnię i piwnicę zaopatrywał w drogie delikatesy, których pochodzenie potem łatwo się odgadnąć dawało. Hrabia Witold do posądzeń tego rodzaju, z któremi był ostrzelany, najmniejszej nie przywiązywał wagi.

W Sobotę wieczorem młotki tapicerów jeszcze się rozlegały po pokojach, wozy i wózki nadciągały jeszcze, lecz wszystko już niemal było na wykończeniu.

Hrabia Adam Strzelecki, który nie lubił się kłopotać przygotowaniami, i do gotowego rad był zawsze siadać, uciekał teraz z domu, aby dopiero naówczas się przypatrzeć wszystkiemu, gdy ostatni ćwieczek zostanie przybity.

O zmierzchu w Sobotę pani Idalia, sparta na ręku przyjaciela, Witolda, krokiem powolnym obchodziła z nim salony i napawała się przyszłym tryumfem, który jemu winną była.

Wiek hrabiny trudno było oznaczyć, patrząc na nią, lecz właśnie to mówiło, iż pierwsza, a może nawet druga młodość jej daleko już gdzieś były. Hrabina miała pozór jeszcze młody, który winną była sztuce, a może i charakterowi swemu, czyniącemu ją zimną, nie wrażliwą i, jak coś zamrożonego, doskonale zakonserwowaną.

Rysy piękne mało uległy działaniu czasu, a spłowiały koloryt dawał się umiejętnie odrestaurować. Ślady znakomitej piękności widoczne były na niej jeszcze, a w całości pozostał wdzięk i majestat ruchów, który jej nadawał charakter arystokratyczny. Bardzo tylko wprawne, analizujące szczegóły oko mogło dostrzedz, że piękne ręce więcej były winne staraniu o nie, niż pierwotnym kształtom, że nóżce pomagał trzewik, zbudowany tak, aby ją czynił wypuklejszą i zmniejszoną. Nie było w niej tego, co się zowie rasą, ale długie studyowanie pewnemi pozorami ją zastępowało.

Wieczorem jeszcze, zdaleka zwłaszcza, była to postać urocza, przypominająca znakomite artystki w roli królowych. Śliczne oczy czarne zachowały się w tej ruinie z całym blaskiem swoim, a kunszt używania ich nadawał im siłę potężną. Nikt nie umiał tyle i tak rozmaitych odcieni wzroku jednemi stworzyć oczyma, co ona. Wszystko, aż do naiwności i dobroduszności, mogła wyrazić niemi, z chwilowem przynajmniej wrażeniem. Zalotność, smutek, melancholia, tęsknica, błyski szczęścia, na zawołanie jawiły się w tych źrenicach, ognistych naprzemian i łzawych.

Nie wychodząc dnia tego z domu, hrabina była ubraną dosyć skromnie, ale wcale nie zaniedbanie.

Hrabia Witold tłómaczył jej właśnie i wskazywał, co zrobił, podnosząc naturalnie dzieło swoje. Hrabina przypatrywała się, milczała, niekiedy mimowolny wykrzyknik z ust się jej wyrywał, ale znać było smutne jakieś zadumanie na dnie duszy, którego się pozbyć nie mogła.

Wchodzili właśnie do ostatniego gabinetu, poprzedzającego apartament osobisty hrabiny, gdy, zwróciwszy się ku szeregowi salonów przeglądanych, piękna pani zapytała swojego towarzysza:

— A potem?

Na znużonej, choć przystojnej twarzy hrabiego Witolda wystąpił jakiś półuśmiech niezrozumiały. Poruszył ramionami.

— Cóż chcesz — odezwał się chłodno. — Życie jest walką, zawsze i wszędzie. Zaledwie jedna bitwa stoczona, gdy już o drugiej myśleć potrzeba i do niej się gotować.

Bardzo to jeszcze wielkie szczęście, gdy się z zapasów choć raz wyjdzie zwycięzko.

— Tak, to prawda — odparła, drzwi otwierając do swych pokojów i wprowadzając go z sobą hrabina — to prawda, ale i zwycięztwo ma swą słabą stronę. Obudza ono zazdrość, wzmaga niechęć, czasem przyśpiesza wysiłek nieprzyjaciela, który wytęża całą swą moc, aby zadać cios śmiertelny.

I po krótkiem milczeniu dodała, spoglądając na Witolda, który bez zapytania dobywał cygaro i przygotowywał się je zapalić:

— Jesteśmy zrujnowani!

— Tak — odparł Witold — ale ruina podpierana sztucznie nie od wczora datuje. Potrzeba szukać środków, ażeby się dłużej utrzymać mogła, nie runąwszy w gruzy.

Zresztą, kochana Idalio, nie wy jedni jesteście w tem położeniu. Z małemi wyjątkami wszyscy u nas albo są już, lub wkrótce będą zrujnowani. O sobie nie mówię — dodał, śmiejąc się — jestem chodzącą ruiną en permanence.

Hrabina smutnie się uśmiechnęła.

— Kawalerska ruina — rzekła sucho — daleko jest łatwiejszą do znoszenia, do pokrycia. We dwoje, z takim domem, jak nasz...

Nie dokończyła.

— Nie trzeba przesadzać — wtrącił Witold. — Ludzie, jak wy, mający jeszcze znaczne posiadłości terytoryalne, pałac w mieście i t. d., nie padają z dnia na dzień.

Jest polskie przysłowie, które powiada, że pańskie ostatki lepsze są, niż szlacheckie dostatki.

— Wszystko to prawda — przerwała hrabina — gdyby... gdyby Adaś był innym, gdyby, naprzykład, Witold był Adasiem.

— A! ze mnąby nigdy do takiej ruiny nie przyszło — rzekł, śmiejąc się i dym puszczając, Witold. Wprawdzie, żeniąc się bogato od lat dwudziestu, sztuki tej dokazać nie umiałem, pomimo sprzymierzeńców, swatów i swatek, ale żyłem i żyję na stopie najlepszej, na niczem mi nie zbywa, a nie mam absolutnie nic.

Rozśmiał się zwycięzko. Idalia popatrzyła na niego.

— Gotóweś w końcu mnie się zaprzeć — dodała — gdy... gdy nadejdzie katastrofa.

— Nie — rzekł Witold. — Najprzód długa przyjaźń wkłada obowiązki, a potem, wiesz Idalio, jak wielkim byłem, jestem i będę twoim wielbicielem. Nie na wiele się wam przydam, ale jestem zawsze na usługi.

— Nie mogę pojąć — rzekła, zwracając rozmowę hrabina — co myśli Adaś; nie podobna, aby się łudził i nie czuł, jak położenie jest groźnem.

— Adaś naprzód nigdy nie myśli o niczem, oprócz tego, co ma przed sobą — odezwał się Witold. — Jak struś chowa głowę w krzaki przy nadchodzącem niebezpieczeństwie. Nie rachuje wcale, umyślnie zatapia się w nieświadomości położenia.

Jeżeli mam jaką dać radę, na wypadek wszelki — dorzucił Witold — to żebyś sama myślała o sobie, wcale się nie odwołując do niego, nie rachując na niedołęgę.

— Dobrze, ale wskażże mi środki — zapytała, zwolna się pochylając ku niemu hrabina.

— C’est tout simple — rzekł Witold — potrzeba wszystko, co się tylko da, pochwycić, opanować, spieniężyć, ukryć, zachować. Te pańskie ostatki mogą jeszcze stanowić sumkę très respectable.

— I cóż? z nią na dewocyę? — rozśmiała się hrabina. — Śmieszny jesteś. Znasz mnie. Życia zmienić nie potrafię.

Westchnęła ciężko. Milczeli czas jakiś oboje. Kroki szybkie dały się słyszeć nie od salonów, ale od małych schodów, prowadzących do pokojów hrabiny. Łatwo po chodzie poznać było można Strzeleckiego, który zawsze biegł żywo, spieszył się, i nigdy na nic nie miał oczu.

Jakoż ukazał się we drzwiach zaraz ze swą wesołą, uśmiechniętą twarzą; okrągluchny, rumiany, chociaż z policzkami obwisłemi, czołem i oczyma otoczonemi marszczkami.

— No, słyszę, że wszystko gotowe. Przyszedłem podziękować twórcy i odetchnąć.

Padł na krzesło.

— Okropnie jestem zmęczony, ach!

Słuchacze milczeli zadumani.

— Nie brak nic? — zapytał.

— Oprócz tych rzeczy, które dopiero jutro przyjść powinny — rzekł poważnie Witold. — Ostrygi nadejdą jutro... z Ostendy.

— Szkoda, że nie dziś — rozśmiał się Strzelecki — bobyśmy ich sprobować mogli.

Hrabina nieznacznie poruszyła ramionami.

Strzelecki tymczasem oglądał się, oczyma szukając dzwonka. Wedle zwyczaju myślał już o tem, czemby chwilę tę odpoczynku w domu mógł sobie okrasić.

— Należy nam do herbaty coś z tych delikatesów, na jutro przygotowanych — dodał, zwracając się do Witolda.

Żona powtórnie ściągnęła ramiona z wyrazem pewnej pogardy.

Hrabia zadzwonił. Po chwili wszedł stary, wielce dystyngowanej powierzchowności kamerdyner.

— Płochecki — odezwał się żywo hrabia — jestem głodny, każ podać herbatę i do niej mi coś przystaw smacznego.

Milcząc, głową tylko dawszy znak przyzwolenia, Płochecki się oddalił.

Strzelecki zacierał ręce.

— Witold czegoś zasępiony — rzekł. — Co ci jest? Chybiło co?

— Nie, tylkom się zmęczył — począł hrabia. — Dobry jesteś. Ja od kilku tygodni zastępuję ciebie, latam jak oparzony, nie mam dniem ni nocą spokoju, zarzynam się, gdy ty uciekasz z domu, aby mi nie być w niczem pomocą, i chcesz, abym świeżo potem i wesoło wyglądał.

Strzelecki zerwał się, aby go uściskać.

— Wiesz, panie Witoldzie, że ja biedny człowiek, nie zdałem się do niczego. Gdybym ci pomagać chciał, popsułbym, czegobym dotknął. Sam ty mnie wypędziłeś z domu.

Obejrzał się, mówiąc to, ku żonie, jakby się od niej spodziewał potwierdzenia, a zobaczywszy ją zasępioną, pochwycił za rękę i pocałował.

— I ty na mnie koso patrzysz! — zawołał.

— Ja? ale wcale nawet nie spojrzałam na ciebie — odparła hrabina. — Myślę o jutrze.

— Ja zupełnie jestem spokojny, zdawszy je na Zawiszę-Witolda — rzekł, śmiejąc się Strzelecki. Wiem, komu zaufałem.

Od ręki żony wrócił do twarzy przyjaciela, całując go powtórnie i chcąc koniecznie rozdobruchać go, bo twarzy posępnych nie znosił.

Witold palił cygaro, z kwaśną miną.

— Gdybyśmy po herbacie spróbowali butelkę Montebello? — wtrącił hrabia gospodarz.

Witold głową potrząsnął.

— Dajże pokój; co za myśl, nie potrzebujemy co próbować.

Zbity z tropu Strzelecki zwrócił się do żony.

— Gdzież dziś pijemy herbatę? — spytał.

— Tu, u mnie, w moim małym saloniku — odparła pani. — Nie trzeba psuć porządku jutrzejszego w salonach.

W istocie słychać było obok brzęczenie filiżanek.

Strzelecki ziewnął i wyciągnął się.

— Niewypowiedzianie znużony jestem — rzekł.

— Nic nie robisz — wtrącił Witold.

— To właśnie męczy najokropniej — dodał hrabia. — Ciebie utrzymuje duch, masz cel, zajęcie, a ja...

Ziewnął raz jeszcze.

Otworzono szczęściem drzwi, w których stary kamerdyner pokazał się, nic nie mówiąc. Idalia wstała, ruszył się żywo hrabia, opieszale Witold i przeszli do małego saloniku, w którym herbata i wykwintny podwieczorek już były na stole.

Wyprzedzając wszystkich, hrabia Strzelecki poszedł rozpatrzyć się starannie w tem, co podano. Schylał się nad każdym półmiskiem i oczy mu się do nich śmiać zaczynały.

Usiadł potem, zakładając serwetkę pod brodę.

— A la guerre, comme à la guerre! — zawołał weselej, biorąc nóż i widelec do ręki.

Widok zastawionego przysmakami stolika wprawił go w humor doskonały, którym chciał się koniecznie podzielić z żoną i przyjacielem, tem bardziej, że oni mniej zdawali się do rozweselenia usposobieni.

— Wiecie — zaczął — bal nasz już robi furore, nie mogłem się oprzeć natrętom, którzy mi się przymawiali, abym ich zapraszał. Szczęściem w tem miałem wymówkę, że na żonę zdałem wszystko, że salony dosyć są szczupłe, a ścisk odejmuje zabawie całą jej przyjemność.

— A przysiągłbym — dodał Witold — żeś nikomu oprzeć się nie umiał i pospraszałeś nam takie figury...

Strzelecki zamyślił się, jakby chciał sobie przypomnieć, ile popełnił niedorzeczności. Liczba ich musiała być znaczną, bo się do nich nie przyznał. Potrząsnął głową.

Witold i pani domu spojrzeli na siebie, porozumiewając się oczyma.

Strzelecki ciągnął dalej:

— Najzabawniejsze to — rzekł — że ja w mieście dowiadywałem się o tem dopiero, co u mnie w domu się przygotowywało. Słowo daję. Dla mnie będzie niespodzianek bez liku.

Sprobujże tego pasztetu — dodał, podsuwając talerzyk Witoldowi, chociaż go z ręki nie puszczał — c’est exquis.

Witold z udaną obojętnością wziął dobrą porcyę i w milczeniu pożywać ją począł.

— Wiele osób zaproszonych? — zapytał gospodarz domu.

— Kontrola dosyć trudna — po namyśle odpowiedział Witold. — Hrabina zapomniała trochę, ile osób ustnie angażowała, ja mniej więcej wiem i porachowałem moich, ale o dwudziestu, trzydziestu mylić się mogę. Zawsze do trzechset się doliczymy.

— C’est très joli! — rozśmiał się Strzelecki — liczba imponująca, tylko żeby mi wszyscy na wieczerzę nie zostali, bo... nie damy sobie rady.

Mojem zdaniem, poświęciwszy bufety, z wieczerzą należy się opóźnić, jak najdłużej przeciągnąć, a będziemy mieli tylko elitę.

Witold głową dał znak przyzwalający.

— Cieszę się zawczasu — dodał Strzelecki. — wszystko będzie grandioso, a choćby się jakiś dysonans przytrafił, wrażenie pozostanie ogromnie.

Idalia, zatopiona w myślach, jakby nic nie słyszała i nie słuchała. Siedziała z oczyma spuszczonemi, a mąż z trwogą przewidywać się zdawał, że, wedle zwykłej strategii swej, humorem złym coś z niego zechce wytargować.

Omylił się tym razem, gdyż hrabina pozostała zadumana, milcząca i nie spojrzała nawet na niego. W myśli jej powracała, kołując, ta zwrotka niepozbyta, od której poczęła rozmowę z Witoldem.

— Co potem?

Groźne symptomata zwiastowały tuż tuż nadciągającą chmurę. Hrabina nie widziała i nie chciała zrozumieć, że sama ją w większej części ściągnęła; obwiniała o nią męża.

— Co potem? — zostało bez odpowiedzi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: