- W empik go
Awanturnik. Czarcia Góra - ebook
Awanturnik. Czarcia Góra - ebook
Po trosze romantyczna, po trosze przygodowa, po trosze sensacyjna powieść, której akcja rozpoczyna się w roku 1690, autorstwa znakomitego francuskiego mistrza pióra Eugeniusza Sue, twórcy powieści odcinkowej. Sławę przyniosły mu, publikowane początkowo w "Le Journal des débats", sensacyjne powieści z życia najuboższej ludności Paryża, zawierające krytykę istniejącego systemu społecznego. Pisał również powieści marynistyczne, historyczne i obyczajowe. (Za Wikipedią). A oto właśnie jedna z nich. Zachęcamy do lektury!
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-098-7 |
Rozmiar pliku: | 183 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W końcu maja 1690 r., trzymasztowiec „Jednorożec”, dowodzony przez kapitana Danielsa, wypłynął z portu La Rochelle ku dalekiej Martynice. Był to okręt handlowy, lecz dźwigający na swym pokładzie sześć dział, co było koniecznością w tych burzliwych czasach wojny o tron angielski, gdy korsarze angielscy i hiszpańscy ustawicznie hulali na wybrzeżach Antyllów, tocząc zawzięte walki z francuskimi flibusjerami.
Nieliczni zaledwie pasażerowie odważyli się wypłynąć w tak niepewnym czasie. Wśród pasażerów tych najbardziej wyróżniała się wyniosła, szacunek budząca postać o. Griffon, misjonarza, powracającego na Martynikę do swej parafji Maconba, którą kierował już kilka lat z wielkiem zadowoleniem zarówno ludności wolnej, jak i czarnych niewolników całej okolicy.
Ciągły stan wojenny w tych kolonjach, wciąż wystawionych na walki z Anglikami, Hiszpanami i z resztkami Karaibów, wkładał na barki ich duchowieństwa niezwykle ciężkie brzemię: proboszcze nie mogli poprzestawać na odprawianiu mszy, prawieniu kazań i udzielaniu Sakramentów św., ale musieli stawać w jednym szeregu ze swemi owieczkami, a nawet obejmować nad niemi kierownictwo w razie nagłego napadu nieprzyjaciół. Plebanje, podobnie jak domostwo każdego zamożniejszego francuza, stały zawsze w warownem miejscu, dobrze ufortyfikowane – i o. Griffon‘owi zdarzało się nieraz, podobnie zresztą jak każdemu martynikańskiemu słudze Bożemu, odpierać na czele paru murzynów atak wroga, kropiąc siarczyście z muszkietów przez strzelnice grubych, dębowych drzwi.
W chwili, której zaczyna się nasza opowieść, misjonarz ten gawędził z kapitanem „Jednorożca”, stojąc na tylnym pokładzie statku. Morze silnie miotało żaglowcem, ksiądz przecież z łatwością zachowywał równowagę – odrazu można było poznać, że nie jest to jego pierwsza podróż morska. Kapitan Daniels był to stary wilk morski – świetny marynarz, ale równie dobry pijak; jak tylko wyprowadził okręt na pełne morze, składał kierownictwo nim w ręce swych podwładnych i zabierał się do kielicha; trzeźwiał jedynie na widok burzy.
W trakcie rozmowy tej zapadła noc; o. Griffon z prawdziwem ukontentowaniem wciągnął zapach wieczerzy, którą właśnie podawano. Cała załoga wraz z pasażerami zasiadła do stołu; kapitan zmówił modlitwę.
Ledwie skończył, drzwi wielkiej kajuty otworzyły się z trzaskiem i rozległy się słowa:
– Spodziewam się, kochany kapitanie, że znajdzie się jeszcze miejsce dla kawalera de Cronstillac?
Wszyscy biesiadnicy zwrócili zdumione spojrzenia ku drzwiom, czekając, co powie kapitan, ten jednak zdumiał się najbardziej ze wszystkich i przerażone oczy wybałuszył na niespodzianego pasażera.
– Coś pan za jeden... nie znam pana... skąd się pan tu wziął, do djabła?
– Gdybym nie zaspokoił pańskiej usprawiedliwionej ciekawości, nie byłbym godzien nosić szlachetnego nazwiska de Cronstillac. Sądzę, że to wyjaśnienie powinno panu wystarczyć; teraz może mnie pan zaprosić do stołu... Nie potrzebuje pan powtarzać zaproszenia dwa razy, bo zdycham z głodu... to też, nie czekając na wyznaczenie mi miejsca, wślizgnę się jakoś pomiędzy tych dwóch czcigodnych obywateli, skurczywszy się tak, aby nikomu nie zawadzać...
I w mgnieniu oka wsunął się między dwóch biesiadników i, nim ktokolwiek zdołał się zorjentować, zeskomotował szklankę jednego, sztuciec drugiego, oraz talerz siedzącego naprzeciwko.
Był to drab chudy, wysoki, lat trzydziestu kilku, o kruczo-czarnych włosach i zaroście; twarz miał kościstą i ogorzałą. Miał na sobie stary frak, z którego, zdaje się, był wielce dumny, niegdyś zielony, i, równie wypłowiałe, spodnie; głowę okrywał mu szary kapelusz filcowy, u boku zaś wlókł na starych rapciach potężnej długości rożen.
Musimy już teraz powiedzieć słów kilka o dotychczasowem jego życiu, burzliwem, jak życie wszystkich jego, włóczących się po całej Francji, współbraci; pochodził bowiem z ubogiej rodzimy gaskońskiej, szczycącej się dość niepewnem szlachectwem i w bardzo młodym wieku przybył do Paryża, szukać tam szczęścia. Zdążył już być podoficerem wojska królewskiego, profesorem akademji fechtunku, właścicielem łaźni, a nawet zwyczajnym handlarzem starzyzny. Kilkakrotnie stwierdzał wobec odnośnych władz, że jest heretykiem-hugonotem i pragnie przejść na łono Kościoła Katolickiego, kilkakrotnie też zgarniając pięćdziesiąt talarów, które wypłacano nawróconym na łono prawdziwej wiary. Jednakże szachrajstwo wyszło na jaw i pomysłowego gaskończyka, po daniu mu tęgiej chłosty, zapakowano do więzienia, skąd jednak prędko umknął, poczem przylepił sobie na oko ogromny plaster, zmieniający jego rysy do niepoznania i został naganiaczem w domu gry, któremu też dostarczył licznych ofiar. Trwało to dość długo, aż razu pewnego zabił w pojedynku jakiegoś podobnego sobie hultaja; ponieważ prawa królewskie srodze karały po jedynkowiczów, dzielny trębacz musiał uciekać. Tym razem postanowił szukać szczęścia w Indjach Zachodnich i w tym celu przedarł się do Rochelli, utrzymującej żywe stosunki z tym burzliwym krajem. Że zaś nie miał ani grosza przy duszy, ani paszportu, nieprędkoby zapewne ujrzał ziemie karaibów, gdyby nie znajomość z pewnym bednarzem, który zaopatrywał odpływające okręty w wodę do picia. Przedsiębiorca ten wpakował go do beczki i w ten sposób przetransportował junaka na pokład „Jednorożca” – oto też tajemnica, w jaki sposób de Cronstillac pojawił się nagle przed zdumioną załogą.
– Ale, czy mi pan wreszcie wyjaśnisz, skądże się tu wziąłeś? – zapytał kapitan.
De Cronstillac napełnił swój kielich wina, powstał z miejsca i rzekł uroczyście:
– Przedewszystkiem, przypomnę szanownej kompanji, że należy wypić za zdrowie osoby, wszystkim nam drogiej… a mianowicie: Zdrowie wielkiego naszego i sławnego na cały świat monarchy, Ludwika Wielkiego!
Wszyscy na chwilę powstali; nieproszony gość skorzystał z ogólnego ruchu i pozwracał sąsiadom pozabieraną zastawę, prócz talerza do zupy. Gdy na stole ukazała się waza z zupą, odezwał się do o. Griffon‘a z bezczelną uprzejmością:
– Księże kapelanie, czy pozwolisz sobie ofiarować tę zupę?
– No do djabła, to już za wiele! – wrzasnął kapitan. – Rządzisz się pan, jakbyś był u siebie w domu, o ile go wogóle masz!
Gaskończyk gestem przerwał kapitanowi i odezwał się z najgłębszą powagą:
– Kapitanie, zawsze umiałem oddać należytą cześć każdemu, że zaś duchowieństwo stanowi pierwszy stan w królestwie naszem, przeto też postępuję, jak katolikowi dobremu przystało, służąc temu zacnemu kapłanowi.
I po tych słowach, napełnił swój talerz i postawił go przed misjonarzem.
– Ej, mój panie, mówmyż poważnie! – rzekł kapitan. – Bardzo możliwe, żeś szlachcic... jesteś też dobrym katolikiem i kochasz króla, tak, jak my wszyscy, co do jednego, ale powiedzże, do djabła, skądżeś się tu wziął!...
– Niestety... nie mogę tego wyznać... tajemnica ta nie do mnie tylko należy i jeno ten czcigodny kapłan może usłyszeć me wyznanie... to sprawa ważna... bardzo ważna... dodał, błagalnie i pokornie wznosząc oczy ku niebu.
– Co takiego – jestem tu panem, czy nie jestem?...Strzeż się, hultaju, bo mam sposoby pociągnięcia cię za język... wiedz, że mogę kazać cię przywiązać do masztu z kulami armatniemi u nóg... będziesz sobie dyndał, póki nie wyśpiewasz wszystkiego!...
– Kapitanie! – odparł kawaler z niewzruszonym spokojem. – Nigdy jeszcze nie puściłem płazem groźby ani grubijaństwa, ani żadnej wogóle obrazy... znam atoli prawo morskie i wiem, że jesteś na swym okręcie nieograniczonym panem... dlatego też korzę się przed twą władzą i nie mam do ciebie urazy za porywcze słowa... jednakże... jeżeli mię łaskawie dopuściłeś do swego stołu, to jeszcze nie powód, aby mnie traktować, jak złoczyńcę – dodał uniżenie.
Kapitan znalazł się w głupiej sytuacji, zainterwenjował bowiem o. Griffon, który nie mógł nie stanąć w obronie drapichrusta, uciekającego się pod jego opiekuńcze skrzydła i dobry kapitan zmiękł odrazu.
Kawaler, widząc się bezpiecznym, przybrał z powrotem bezczelny ton, wreszcie zaś począł prawić najrozmaitsze kawały i wyprawiać figle, ku wielkiej uciesze niewybrednych słuchaczów. Samego kapitana ubawił do tego stopnia, że pod koniec wieczerzy poklepał gaskończyka poufale po ramieniu, mówiąc:
– No, panie kawalerze, skoro już Bóg wie, jakim cudem wlazłeś na mój okręt, nie mogę cię przecież wrzucić do morza – przytem chłop z pana wcale do rzeczy, to też możesz być zawsze pewny miejsca przy mym stole, i hamak na międzypokładzie się znajdzie.
Wesoły hultaj podziękował serdecznie, poczem udał się do wskazanej kajuty, gdzie zapadł w głęboki sen, nazajutrz zaś rano spełnił przyrzeczenia i wyspowiadał się przed o. Griffon, niecierpliwie oczekującym wtajemniczenia w jakąś ważną, a ciemną sprawę.
Spowiedź jego brzmiała prawdopodobnie i budziła wiarę – jednakże niczego szczególnego spowiednik się nie dowiedział – mógł conajwyżej dociec, że żywot kawalera nie był bynajmniej bez zmazy. Jednakże był to hultaj tak wesoły i beztroski, tak niefrasobliwie znoszący swą nędzę, że poczciwy klecha poczuł doń więcej sympatji, niż na to były naganiacz z szulerni zasługiwał. Zaproponował mu nawet, by się ukrył w jego plebanji na Martynice i siedział tam, póki „jednorożec” nie odpłynie od brzegu, na co de Cronstillac zgodził się bardzo chętnie.
Okręt płynął spokojnie, dzień mijał za dniem i kapitan wciąż podziwiał zręczność i spryt kawalera, którego nawet począł namawiać do służby na swym statku.
O. Griffon nieraz rozmawiał z nieproszonym pasażerem i jego rozumne, taktowne rady wywierały niemałe wrażenie na hultaju, który wyruszył w tę podróż w nadziei na wesołe życie bez pracy, na koszt kolonistów. Nadzieje te rozwiały się całkowicie pod wpływem chłodnego przyjęcia, z jakiem się spotkał u kilku mieszkańców Martyniki, wracających do domu tym samym okrętem: coraz wyraźniej stawała przed nim alternatywa: albo zostać na całe życie majtkiem kapitalna Daniels, albo wracać do Francji, prosto w łapki policji Jego Królewskiej Mości.
Podróż zbliżała się już ku końcowi, gdy przypadek wzbudził odrazu w zafrasowanem sercu poszukiwacza szczęścia najśmielsze nadzieje. W odległości dwustu mil morskich do Martyniki, minął go inny francuski okręt handlowy podążający do Europy, który też wysłał doń szalupę dla zasięgnięcia najnowszych nowin z ojczyzny. – Jeżeli ten okręt istotnie wiezie towaru na 400.000 liwrów – zauważył de Cronstillac po odjeździe szalupy – dziwię się, że go tak marnie uzbrojono.
– Ho, ho – rzekł jeden z pasażerów – „sinobrodej” djabli nie wezmą od utraty tego jednego statku.
– Wiadomo! – dodał inny. – Ma jeszcze dosyć w kabzie, aby kupić inny, jeszcze lepszy.
– Co tam! Przecież oprócz ogromnych plantacyj w Ainse-tur-Sables i tajemniczej posiadłości na Czarcim Wzgórzu, mówią, że ma w ukryciu złota i drogich kamieni wartości pięciu do sześciu miljonów dukatów... albo i więcej.
– Ma też opinję skąpej – mówią, że nie wydaje na siebie i swą świtę ponad 10.000 liwrów rocznie – wtrącił jakiś wyspiarz.
– Djabli o tem wiedzą, bo przecież nikt właściwie nie wie nic o jej trybie życia – odparł kapitan. – Nie pochodzi ona z kolonji, a na Czarcim Wzgórzu były conajmniej cztery osoby.
– Powiadają, że ma dom wśród skał wschodniej części wyspy... i że to zamek obronny, zupełnie niedostępny – dodał ktoś.
– No, zrozumiałe zupełnie, skoro kryje w nim takie skarby.
Gaskoński awanturnik przysłuchiwał się tej rozmowie z rosnącem zaciekawieniem; owe ogromne kupy złota i diamentów poczęły już lśnić przed jego oczyma.
– Ależ o kim właściwie, panowie, mówicie? – spytał wreszcie.
– O Sinobrodej, o kobiecie – Sinobrodym .
– A to co za jedna?
– Sinobroda niby?... Ano, kobieta – Sinobrody.
– Ale dlaczegóż się tak nazywa, u djabła?!
– Bo załatwia się ze swymi mężami, jak ten sławny Sinobrody z żonami.
– Więc to wdowa... wdowa?! – wrzasnął obwieś, omal nie mogąc ukryć radości.
– Wdowa, murowana wdowa od trzech lat... i to po raz trzeci – potwierdził kapitan.
– A stara już, czy młoda? – dopytywał się de Cronstilllac.
– Djabli wiedzą – odparł jeden z pasażerów, wyspiarz.
– Wiadomo tylko – dodał inny – że, gdy przed dwoma laty wróciłem znowu do kolonji po dłuższym pobycie we Francji, miła ta dama pochowała właśnie drugiego swego małżonka i zabrała się do trzeciego, który i roku nie wytrzymał.
– No... ten trzeci to nie umarł – zauważył ktoś – tylko gdzieś się zapodział.
– Na jedno wynosi!
– Zresztą, pewne, że nie żyje, bo widziano Sinobrodą w ciężkiej żałobie – odezwał się ktoś znowu.
– Zamordowany!... Własna małżonka go zamordowała! – rozległo się kilka głosów
– Nieprawda! Poco ludzi obmawiać?! To nie ona!
– A któżby taki?! Anglicy?
– Tak, te heretyki przeklęte!
W sercu de Cronstililac‘a budziły się coraz żywsze nadzieje.
– Ale czyż doprawdy nikt nie wie nic o wieku tej Sinobrodej? – zaczął znowu.
– Hm... – odparł kapitan. – Może mieć lat ze dwadzieścia... ale może mieć i ze sześćdziesiąt...
– Więc jej pan ani razu nie widziałeś?
– Skąd?... Oszalałeś pan, czy co? – zawołał stary marynarz.
– Jakto?!...
– Słuchajcie!... Ten obieżyświat pyta mnie czym widział Sinobrodą! – zwrócił się kapitan do kilku pasażerów, którzy wzruszyli ramionami.
– Alboż to pytanie jest tak dziwne? – zapytał de Cronstillac.
Kapitan uśmiechnął się.
– Zaraz panu wytłumaczę... Byłeś pan w Paryżu... to miasto chyba jest mniejsze od Martyniki?
– No, chyba...
– No, a widziałeś pan... kata miasta Paryża?
– Kata?... Hm, nie... Ale cóż to ma wspólnego z mojem pytaniem?
– Widzisz pan... widoku Sinobrodej każdy się wystrzega narówni z widokiem kata. Po pierwsze – mieszka wśród rozpadlin Czarnego Wzgórza, dokąd niełatwo się dostać – po drugie, towarzystwa skrytobójczyni wogóle lepiej unikać... a po trzecie... ta mężobójczyni wogóle zadaje się ze złem towarzystwem...
– Złem towarzystwem? – wypytywał de Cronstillac.
– Tak... ma ona przyjaciół, z którymi się lepiej nie spotykać wieczorem, ani w nocy... na wybrzeżu morskiem, w lesie, ani wśród skał i wąwozów – rzeki kapitan.
– Zwłaszcza wodza flibusierów... Ouragan‘a – dodał jeden z pasażerów z przerażoną miną.
– Ani bukaniera z wyspy Marie-Galaule, zwanego Myśliwym Ludzi – dodał inny.
– Ani Youmalë‘a... karaiba ludożercy – rzekŁ trzeci.
– Co?! zawołał de Cronstillac. – Więc ta tajemnicza kobieta jest jednocześnie kochanką flibustjera, bukamera i ludożercy?... A to co za kobieta znowu?
– Wszyscy ją mają za dobrą złodziejkę, jak mówią hiszpanie.
– Niebywałe te gadki wywołały na de Cronstillac‘u głębokie, piorunujące wrażenie. Po chwili milczenia zagadnął kapitana:
– Cóż to za jeden, ten kapitan Ourugan?
– Podobno mulat z San-Domingo; dzielny człowiek i trzymający z naszymi. Od dwóch lat mieszka sobie spokojnie na Martynice, w samotnym domu, używając niemałych bogactw. Żeglarz znakomity: powiadają, że największy okręt potrafi zaatakować na pirodze.
– I Sinobroda miałaby być istotnie kochanką takiego zucha?
– Wszyscy wiedzą, że całe dnie przesiaduje na Czarcim Wzgórzu, w jej domu.
– A jakże pozwala, żeby ten bukanier?...
– Doprawdy – wtrącił ktoś z pasażerów – nie wiem, z kim wolałbym mieć do czynienia – z tym zawadjaką Ouragan‘em, czy z bukanierem... Myśliwym Ludzi!...
– Czy to rzeczywiście potwór?
– Conajmniej równie dziki i nieokrzesany, jak owe bawoły i dzikie świnie, na które poluje... nawet ryczy, jako ten byk.
– Hm... nic dziwnego... Kto stale przystaje z bydlętami, nabiera ich obyczajów. – Zauważył de Cronstillac. – No, a ten kanibal musi mu pewno nie ustępować.
– O, co do tego zbója – odezwał się jeden z wyspiarzy mogę o nim opowiedzieć coś ciekawego. – Ostatniej zimy płynąłem jego małą pirogą z Anse-stu-Sable do Mervie-Galante. Rzeka Toussaint wylała tak gwałtownie, że wzburzyła morze w pobliżu ujścia i musieliśmy płynąć, znacznie nadrabiając drogi. Płyniemy... aż tu raptem spostrzegamy na dziobie pirogi... wysuszoną, jak mumja głowę i parę również wysuszonych ramion... to ozdoba pirogi tego dzikusa!... Pytam tego szpetnego ludojada, czy słyszał o niedawnem zatonięciu hiszpańskiej brygantyny i czy znał mnicha Simona, który znajdował się na jej pokładzie. O, ojciec Szymon to był dobry człowiek, ja go zjadł!" – odparł kanibal, wielce kontent z siebie.
W tej właśnie chwili na pokładzie pojawił się o. Griffon.
De Cronstillac obrócił się ku niemu:
– Wielebny ojcze... zarzucają nam, Gaskończykom, że łżemy i dziwy prawimy... ale przecież ja tu słyszę o tej Sinobrodej takie dziwy, aż uszy więdną... Alboż to prawda?
– Synu mój – odparł – nie wymawiaj nigdy imienia tej kobiety. .
– Czy to rzeczywiście tak bogata osoba, jak mi prawią?... A czy młoda... piękna?
– Broń mię, Boże, abym się miał tem zaprzątać!...
Nagle de Cronstillac przybrał poważną minę i zawołał:
– Moi panowie – zawołał – powiedzcie mi, który dziś?
– Trzynasty lipca – odpowiedział kapitan.
– A więc dobrze... mruknął pod nosem gaskończyk. Niech djabli wezmą rodzinę de Cronstillac... niech hańba okryje na wieki sławny jej herb... jeśli od dziś za miesiąc Sinobroda nie zostanie małżonką Polifema de Cronstillac, choćby wszyscy bukanierzy, flibusierzy i ludożercy sprzysięgli się przeciw niemu.
Gdy awanturnik schodził wieczorem do swej kajuty, o. Griffon odprowadził go ma stronę i wszystkiemi siłami starał się wybadać, czy gaskończyk nie wie o Sinobrodej czegoś więcej, niż się nasłuchał na statku; po dłuższej atoli indagacji doszedł do wniosku, że przypuszczenia jego były bezzasadne.
– A przecież... pomyślał, gdy gaskończyk już poszedł spać – nie zaszkodzi, jeżeli będę uważał na tego drapichrusta... Ach, po tej ostatniej podróży mam nowe obowiązki w stosunku do mieszkańców Czarciego Wzgórza... teraz dzielę ich tajemnicę... To też muszę pilnować tego gaskończyka... dobrze, że mu ofiarowałem gościnę, bo dzięki temu nie będzie mógł zrobić kroku bez mojej wiedzy... jednakże, na wszelki wypadek, muszę uprzedzić mych przyjaciół z Czarciego Wzgórza, aby się mieli na baczności... bo, nie wiem dlaczego, nagłe pojawienie się tego gaskończyka, wzbudziło we mnie taki niepokój.
Mimo, że jednorożec stał już czwarty dzień na kotwicy u brzegu Martyniki, o. Griffon bawił jeszcze w St. Pièrre, miał bowiem cały szereg spraw do załatwienia przed powrotem do swej parafji Maconba.
De Cronstillac znalazł się nagle w zamorskim kraju aż z trzema talarami w kieszeni – istotnie, pomysł jego ożenku z Sinobrodą był dlań prawdziwą deską ratunku. Mimo całej fantastyczności tego pomysłu, gaskończyk brał go zupełnie na serjo, gdy zaś stanął ma wybrzeżu wyspy, upór jego wzmógł się jeszcze: nie należał on do ludzi, którzy się łatwo wyrzekają nadziei bogatego ożenienia się – mało troszcząc się, czy przedmiot ich marzeń jest stary czy młody, piękny czy brzydki. Liczył, że pomoże mu do urzeczywistniania marzeń jego istotnie urodziwa, męska twarz i postawa, jego przedsiębiorczość i spryt, wykwintne, mimo arogancji maniery i arystokratyczne pretensje. Jak każdy gaskończyk, miał zawsze o sobie jaknajlepsze wyobrażenie, usprawiedliwione poniekąd jego chytrością, wytrwałością, odwagą i zdolnością przystosowania się do każdej sytuacji.
Wreszcie kapłan załatwił wszystko i zawiadomił de Cronstillac‘a, że już czas wyruszać do Maconba, gdzie gaskończyk miał przebywać aż do wyruszenia „jednorożca” z powrotem. Gaskończyk przystał na tę propozycję tem chętniej, że Maconba była oddalona od Czarciego Wzgórza o pięć lienes zaledwie, on zaś zdążył już wydać swe trzy talary i był bez grosza przy duszy. Jednakże nie wyznał księdzu swych planów, odkładając to do chwili, gdy przystąpi do ich urzeczywistnienia na serjo.
Proboszcz, pożegnawszy się wraz z awanturnikiem, z kapitanem, wsiedli do pirogi i wkrótce wylądowali w małej zatoce, w pobliżu ujścia rzeki, przepływającej najokropniejsze okolice Martyniki. Tam wysiedli; o. Griffon oparł się na ramieniu kawalera i tak szli dość długo wzdłuż skalistego wybrzeża, o które rozbijały się wielkie, zawsze wzburzone fale morskie. Nakoniec dotarli do Maconba, nędznego zbiorowiska około stu drewnianych domków, krytych trzciną i liśćmi palmowemi, otaczających półkolem zatokę Maconba, u której brzegów widniało kilkanaście lichych czółen. Na widok przybyszów, we drzwiach chat ukazało się kilkanaście kreolek i metysek, w krótkich, kolorowych spódniczkach. Gdy poznały proboszcza, rozległy się okrzyki radości i zdumienia; kilka rzuciło się ku kapłanowi, całując ze czcią jego ręce, wołając w dźwięcznem antylskiem narzeczu:
– Chwała i dziękczynienie Bogu za twój powrót, wielebny ojcze – wszyscyśmy za tobą tęsknili!
Po chwili zjawiło się i kilku mężczyzn, witających swego pasterza z równą czcią i przywiązaniem.
nakoniec o. Griffon dotarł wraz ze swym gościem do niewielkiego pagórka, na którym wznosiła się plebanja – skromny, lecz gustowny i schludny domek drewniany, jednopiętrowy, pokryty trzciną.
Obok księdza kroczył de Cronstillac.
– Niestety, mogę panu ofiarować jedynie bardzo skromną, ubogą gościnę – rzekł doń o. Griffon – ale ofiaruję ją ze szczerego serca.
– A ja przyjmuję ją z również szczerą wdzięcznością – odparł de Cronstillac serdecznie i z godnością.
W tejże chwili Monsieur oznajmił swemu panu, że stół już nakryty i pleban wraz ze swym gościem przeszli do jadalni.
Biała, woskowa świeca, zatknięta w wielkim jednoramiennym szklanym lichtarzu, oświetlała pokój, na którego środku stał stół, nakryty białym obrusem. Na półmisku leżały: ryba, ogromna papuga pieczona, wielka, jak bażant i homary, podane w skorupach, z cytrynowym sosem; skromną ucztę dopełniały: sałata, groszek zielony, nakoniec zaś całe kosze ananasów i apetycznych melanów.
– Ależ to prawdziwie królewskie przyjęcie! – zawołał de Cronstillac. – Ta wyspa, to prawdziwa ziemia obiecana!
– To wszystko pochodzi z ogrodu, który sam uprawiam, mój synu, albo też z polowania i rybołóstwa, którem się zajmują moi dwaj murzyni.
Po wieczerzy, Monsieur postawił na stole fajkę, pudełko z tytoniem i butelkę starego wina. Gospodarz napełnił szklanicę gościa i rzekł: – Za twoje zdrowie, synu! Oby ci się wiodło!
– Dziękuję ci, wielebny ojcze! – odrzekł grzecznie de Cronstillac, trącając się z nim szklanicą. – Ale proszę cię także, wypij zdrowie i mojej przyszłej – to będzie dla mnie dobry znak!
– Pańskiej przyszłej... jakto? – spytał zdumiony proboszcz, który już na okręcie słyszał coś niecoś o pomyśle gaskończyka, ale nie brał tego na serjo. – O kim pan mówi?!
– Ano, o Sinobrodej, ojcze duchowny.
Zdumienie misjonarza podwoiło się.
– Co takiego?... żarty chyba... choć już coś o tem słyszałem... Doprawdy, uważałem pańskich rodaków za dowcipniejszych – dodał o. Griffon z kłopotliwym uśmiechem.
– Ależ nigdy jeszcze nie brałem równie poważnie tego, co mówię, księżę proboszczu. W dodatku, złożyłem jeszcze na pokładzie „jednorożca” przysięgę i teraz...
De Cronstillac mówił z taką powagę, że duchowny, który właśnie zabierał się do wychylenia szklanki wina, odstawił ją szybko i wytrzeszczył na gościa zdumionemi, pełnemi niedowierzania oczyma. Dotychczas sądził, że gaskończyk kpi sobie, albo też, stałym obyczajem swych rodaków, usiłuje zaimponować bezczelnemi przechwałkami.
– Jakto, mój synu?... – spytał. – Więc rzeczywiście traktujesz ten pomysł na serjo?... Ależ to czysta warjacja, ależ...
– Wybacz wielebny ojcze, że ci przerwę, ale zwróć uwagę, że stoi przed tobą człowiek, który wszystkiego już próbował, z rożnem powodzeniem, lecz w ostatecznym wyniku nic mu się nie powiodło i teraz znalazł się w tym dzikim kraju goły, jak bizun. Tymczasem słyszę o Sinobrodej, że jest bogata, jak wszyscy djabli... mogę posiąść wiele, a nie mam nic do stracenia...
– Posłuchaj mnie tedy, synu... Słuchałem spowiedzi poprzedniego gubernatora tej wyspy, pana de Cronosol – urzędnik ten, po śmierci, czy też zniknięciu trzeciego małżonka owej kobiety, miał odwagę udać się na Czarcie Wzgórze – sam jeden, bo żadnego z podwładnych nie sposób było zmusić do towarzyszenia mu.
– No i cóż dalej, ojcze duchowny? Dowiedziałeś się..
– Tajemnica spowiedzi świętej mnie wiąże... mogę jednak... a nawet jestem obowiązany pana uprzedzić, że, jeżeli nie wyrzekniesz się swego szaleńczego postanowienia, grożą ci straszne niebezpieczeństwa i...
Słowa duchownego przerwał dziwny wypadek. Z powodu silnego upału, drzwi jadalni, wychodzące na ogród pozostawiono otwartemi; de Cronstillac siedział tyłem do nich. Nagle rozległ się przeciągły świat i coś huknęło w oparcie jego krzesła...
O. Griffon porwał się od stołu, zerwał ze ściany karabin i wybiegł z pokoju, wołając co sił:
– Jean, Monsieur, do broni!... Do mnie, synkowie, do mnie!... Za broń, za broń!!
Cała ta scena rozegrała się z tak błyskawiczną szybkością, że gaskończyk nawet nie zdążył podnieść się z krzesła.
– Wstań! – krzyknął mu misjonarz – Karaibowie, Karaibowie!!!... Nie siedź w blasku światła... popatrz na oparcie swego krzesła!!
Gaskończyk zerwał się na równe nogi i ujrzał w owem oparciu strzałę pierwotną, długą na trzy stopy; wystarczyło, by padła o dwa cale wyżej, a przeszyłaby mu szyję na wylot. Dobył szpady i pobiegł do ogrodu za proboszczem, który wraz ze swymi murzynami z karabinem w ręku, rozglądał się za napastnikami. Jednakże zapadła już noc i nie uległo wątpliwości, że łucznik, który omal nie zabił de Cronstillac'a, znajdował się już w bezpiecznem ukryciu; o. Griffon tedy przywołał niewolników, którzy zdążyli już daleko się zapędzić.
– Gdzież oni, ojcze?! – zawołał gaskończyk. – Proszę o latarnię... trzeba przeszukać całą okolicę!
– Powoli, synu, powoli!... Tylko nie z latarnią... służyłaby za wyborny cel, a to doskonali strzelcy!
Chwilę nadsłuchiwali; wreszcie misjonarz rzekł:
– Wracajmy do domu i podziękujmy Bogu... zdaje mi się, że to nie było nic groźnego...
– Ale co za powód... cóż za pretensję mogą mieć, ojcze do ciebie, te dzikusy?
– Doprawdy, żadnej... nieraz przecież przebywałem między nimi i traktowali mnie życzliwie... pod moim wpływem zaniechali nawet zupełnie napadów na moich parafjan... A może... trzeba zobaczyć czy to istotnie strzała.
Z temi słowami wszedł do jadalni i wyrwał z poręczy strzałę. Nagle zawołał:
– Przecież do tej strzały jest przywiązany papier!
Rozwinął kartkę i przeczytał:
„Pierwsze ostrzeżenie dla de Cronstillac'a. Czcigodnemu ojcu Griffon zasyłamy słowa najgłębszej czci”.
Proboszcz w milczeniu spojrzał na gaskończyka.
– Co to znaczy? – spytał tenże zdumiony.
O. Griffon myślał długo, wreszcie uderzył się w czoło.
– Pierwsze ostrzeżenie dla de Cronstillac'a!
– Ale co to znaczy?
– Musiałeś wygadać się komuś na pokładzie