- W empik go
Awantury na tle powszechnego ciążenia - ebook
Awantury na tle powszechnego ciążenia - ebook
Wspomnienia syna Stanisława Lema o ojcu są książką pełną humoru, ciepła i szacunku wobec głównego bohatera. "Potomkowie ludzi wielkich i sławnych, wspominając rodziców, popadają często w skrajności, miewają skłonność albo do czułostkowej idealizacji, albo do bolesnych rozliczeń. Tu jest inaczej: miłość i podziw łączą się w jedno z dyskretną szczerością. Dzięki temu właśnie portret Stanisława Lema okazuje się tak żywy, fascynujący i wielobarwny". (Tomasz Fiałkowski)
W 2010 roku „Awantury na tle powszechnego ciążenia” otrzymały Srebrny Kałamarz im. Hermenegildy Kociubińskiej - nagrodę Fundacji Zielona Gęś.
Spis treści
Wstęp
Rozdział 1: Okupacja
Rozdział 2: Basia
Rozdział 3: Początki
Rozdział 4: Potyczki z motoryzacją
Rozdział 5: Podróże
Rozdział 6: Dyktanda
Rozdział 7: Stary dom na Klinach
Rozdział 8: Gabinet
Rozdział 9: Lata siedemdziesiąte
Rozdział 10: PRL
Rozdział 11: Zdrowie
Rozdział 12: Wyjazd z Polski
Rozdział 13: Berlin 1983, Wiedeń 1983–1988
Rozdział 14: Powrót do Polski
Bez posłowia - Tomasz Fiałkowski
Źródła cytatów
Indeks osób
Galeria zdjęć
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63471-05-7 |
Rozmiar pliku: | 4,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstęp
Rozdział 1: Okupacja
Rozdział 2: Basia
Rozdział 3: Początki
Rozdział 4: Potyczki z motoryzacją
Rozdział 5: Podróże
Rozdział 6: Dyktanda
Rozdział 7: Stary dom na Klinach
Rozdział 8: Gabinet
Rozdział 9: Lata siedemdziesiąte
Rozdział 10: PRL
Rozdział 11: Zdrowie
Rozdział 12: Wyjazd z Polski
Rozdział 13: Berlin 1983, Wiedeń 1983–1988
Rozdział 14: Powrót do Polski
Bez posłowia - Tomasz Fiałkowski
Źródła cytatów
Indeks osób
Galeria zdjęćWstęp
Pracując nad własnym tekstem, przekonałem się, jak rozkosznie pozbawione stresów było życie tłumacza. Rekompensatę stanowiła możliwość posłużenia się narzędziami, z których zazwyczaj nie mogę korzystać. Wyrażenie „warsztat translatorski” brzmi doniośle, kiedy się jednak do niego zajrzy, okazuje się, że pośród zwojów drobnego papieru ściernego do wygładzania językowych nierówności i tablic z przelicznikami miar anglosaskich znajdują się w nim także piły, łomy i siekiery. Z narzędzi z tej ostatniej kategorii starałem się nie korzystać w tłumaczeniach, jednak świadomość ich istnienia zawsze stanowiła pokusę. Teraz, biedząc się nad redakcją własnego tekstu, mogłem sobie ulżyć i ciąć bez pardonu. Toteż jeśli czytelnikowi poniższa historia wyda się sucha i opowiedziana skrótowo, winę należy zrzucić nie tylko na pierwocinowy charakter książki, ale i na to, że po latach samoograniczeń i ascetycznego korzystania z redaktorskich toporków nazbyt pofolgowałem sobie w usuwaniu wszystkiego, co zbędne.
Podczas pisania przyświecał mi cytat ze znakomitej książki Jarosława Marka Rymkiewicza Rozmowy Polaków latem 1983 roku, nawiasem mówiąc, jednej z ulubionych książek ojca, w której pisarz zwraca się do siebie z napomnieniem: „ładuj konkret, Mareczku”. Tak właśnie starałem się postępować: możliwie dużo uwagi poświęcić szczegółom i unikać stylistycznych zawiłości – stąd czytelnikowi niniejsza książeczka może się wydać błaha. Mając świadomość niewielkiego ciężaru gatunkowego opisanych historii i anegdot, wierzę jednak, że ich łączna wartość przewyższa sumę poszczególnych składników.„Pamiętam jedną wyprawę zakończoną katastrofą. Był początek wiosny, jechaliśmy do Dębna z Janem Józefem Szczepańskim, który miał tam odebrać ręcznie rzeźbiony świecznik. W Krakowie padał deszcz, który, w miarę jak zbliżaliśmy się do gór, przemieniał się w coraz bardziej obficie padający śnieg. Koło Rdzawki, jak wjeżdżałem na serpentynę, zobaczyłem nagle stojącą w poprzek ciężarówkę. Miałem do wyboru albo się z nią zderzyć, albo liczyć na cudowny sposób ocalenia. Z właściwą mi zimną krwią skierowałem samochód do rowu, w którym było na nasze szczęście dużo śniegu. Nasze auto wparło się w boczne ściany i o ruszeniu go nie było mowy. Basia miała podbite oko, ale nikomu nic się nie stało. Zatrzymał się przy nas autobus PKS i poczciwi pasażerowie wyciągnęli nas razem z autem i postawili na drodze. Wskutek uderzenia spłaszczona została z przodu rura tłumika i tak zaciął się klakson, że auto cały czas trąbiło. Tak trąbiąc, dojechaliśmy do Nowego Targu, gdzie udało mi się nabyć łańcuch, którym przywiązuje się krowy do żłobu, owinąłem nim opony i tak «uzbrojeni» dojechaliśmy do Krakowa” (FRAGMENT WYWIADU Z EWĄ LIPSKĄ).
Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych rodzina Lemów zmotoryzowała się, bo w owym czasie część z kilkunastu kilometrów dzielących dom od centrum miasta należało pokonać piechotą, co było uciążliwe szczególnie zimą.
Pierwszym samochodem ojca był tekturowy wytwór enerdowski, zwany P-70, potomek dekawki i protoplasta trabanta – i to tym właśnie pojazdem ojciec wpadł w Rdzawce do rowu.
Początkowo ani matka, ani ojciec nie mieli prawa jazdy, toteż samochód przyprowadził do domu zaprzyjaźniony kierowca. Zamknąwszy się w nim wieczorem, moi przyszli rodzice napawali się wonią enerdowskich plastików, a matka strofowała ojca, który nie mógł się powstrzymać, aby nie wypróbować działania pokręteł i guzików uruchamiających klakson, wycieraczki i odłączających wolne koło.
Ojciec okazał się kierowcą obdarzonym temperamentem. Objawiało się to tym, że wjeżdżając na jakąś górę, np. na Obidową, musiał wyprzedzić wszystkie napotkane po drodze samochody. Nie było to zadaniem łatwym, kiedy konkurencja dysponowała wartburgami i skodami, toteż P-70 należało zmuszać do największego wysiłku; owocowało to różnymi awariami. Do żelaznego repertuaru podróży z ojcem należało wygotowanie się wody z chłodnicy. Matka była w takich wypadkach wysyłana na poszukiwania wody, którą od dobrych ludzi przynosiło się w bańce na mleko. Podczas tych zabiegów stojący przy drodze w kłębach pary pojazd, z ojcem za kierownicą lub majstrującym przy silniku, mijały wszystkie uprzednio wyprzedzone samochody.
Nie kupiłem volva – pisał we wrześniu 1975 roku do Ścibora-Rylskiego – bo raz spod świateł pod hotelem Cracovia startując razem z jakimś dziadem w takim volvo, jakoś pocisnąłem, fiat (ten ówczesny mój) zerwał się i wykonałem odjazd, chociaż ów dziad wyraźnie Zsiniały wytłaczał z volva wszystko – co, pomyślałem, miałbym za kupę forsy nabywać masę b. Ciężkiej Blachy, która wprawdzie gwarantuje Ci życie w razie katastrofy, ale na co dzień pozostaje za polskimi fiatami? Niedoczekanie.
Bezpieczeństwo przy wyprzedzaniu nie było elementem priorytetowym.
Znacznie później, bo w latach osiemdziesiątych, wiozłem rodziców zimą, droga była śliska, padał śnieg. Jechaliśmy za ciężarówką, która się wlokła. Ojciec był coraz bardziej zniecierpliwiony, kilka razy powiedział zachęcająco: „No, Tomaszu!”. Wyjaśniłem, że nie mogę wyprzedzić ciężarówki, bo pada śnieg, a zbliżamy się do ostrego zakrętu i nie widać, czy z naprzeciwka nie nadjeżdża jakiś samochód.
– Dziwię ci się – rzekł na to ojciec. – Ja w twoim wieku po prostu zakładałem sobie, że z naprzeciwka nic nie nadjedzie. – Milczał przez chwilę, po czym dodał z satysfakcją: – I wiesz co? Miałem rację.
Styl jazdy ojca wystawiał na ciężką próbę cierpliwość matki, która przez pewien czas usiłowała nawet prowadzić sama. Ojciec udzielał jej jednak w czasie jazdy mnóstwa zbawiennych rad, toteż matka na dobre dopiero w latach siedemdziesiątych zasiadła za kierownicą – już własnego samochodu. Wówczas to któregoś dnia ojciec kupił w Polmozbycie do jej fiata tylne światło. Na pytanie „po co” wyjaśnił, że obecne zawsze może się rozbić lub zepsuć, więc zapasowe będzie jak znalazł.
– A dlaczego akurat lewe? – spytała matka.
– Prawych nie było. Ale może akurat przyda się lewe? – wyjaśnił ojciec.
Niebezpieczeństwo nie pojawiało się jednak tylko wtedy, kiedy ojciec siedział za kierownicą lub na miejscu pasażera. Mrożąca krew w żyłach historia wydarzyła się bowiem także wówczas, kiedy go w samochodzie nie było:
„Garaż był bardzo stromy, zjeżdżało się w dół, do piwnicy, no i któregoś dnia nie zaciągnąłem niestety ręcznego hamulca. Jak wysiadłem, żeby otworzyć drzwi do garażu, samochód zaczął się staczać. Moja żona twierdzi, że usłyszała głośny okrzyk „Baaasiu!” i ujrzała mnie zbiegającego wraz z samochodem – z ręką na klamce, bo usiłowałem wskoczyć do środka. Potem rozległ się ogromny huk” (FRAGMENT WYWIADU Z EWĄ LIPSKĄ).
Ojcu nic się nie stało, a samochód zatrzymał się na półotwartych drzwiach garażu. Naprawa była skomplikowana, pojazd posiadał drewnianą ramę i karoserię z tworzywa, wymagał mozolnego klejenia. Po jakimś czasie historia powtórzyła się à rebours:
„Przez roztargnienie otworzyłem tylko jedno skrzydło drzwi garażowych, wsiadłem do wartburga i… wyjechałem z garażu wraz z drzwiami. Ale to był dobry samochód, bo potem jeszcze jeździł o własnych siłach” (FRAGMENT WYWIADU Z EWĄ LIPSKĄ).
Na początku lat sześćdziesiątych rodziców odwiedził Sławomir Mrożek, świeżo upieczony kierowca i dumny posiadacz bliźniaczego P-70. Panowie przyjaźnili się już od kilku lat, ale była to pierwsza wizyta, jaką Mrożek złożył lśniącym nowością samochodem. Ojciec postanowił wytłumaczył gościowi, jak należycie o niego zadbać, szczególny nacisk kładąc na wymianę koła – na wypadek, gdyby kiedyś zaszła taka potrzeba. Panowie udali się do garażu, w którym ustawiono samochód gościa. Niestety, w chwili kiedy pojazd został podniesiony, a koło odkręcone, wykład przerwało chrupnięcie i łoskot. Samochód spadł, podnośnik wyrąbał pokaźną dziurę w jego kartonowo-plastikowym poszyciu. Kiedy matka zeszła do garażu, żeby zobaczyć, dlaczego tam tak wesoło, panowie wciąż pokładali się ze śmiechu.
Kiedy pojawiłem się na świecie, ojciec był już kierowcą o kilkunastoletnim stażu. Jako cztero czy pięciolatka brał mnie niekiedy na kolana i prowadziliśmy„razem”; grafitowy fiat 125p został zmontowany w Polsce, ale „z włoskich części”, co ojciec podkreślał z dumą. Samochód wyposażono w dźwignię zmiany biegów przy kierownicy, wielkiej jak koło sterowe, i dziwaczny suwakowy szybkościomierz.
W tempie piechura jeździliśmy po osiedlu, które obecnie należy do rozrastających się najszybciej, a w owym czasie składało się z kilkunastu zaledwie domów. Nie przypominam sobie, abyśmy kiedykolwiek minęli inny samochód.
Kiedy zapędziliśmy się zbyt daleko w szutrową dróżkę, trzeba było zawrócić, wówczas mogłem się wykazać umiejętnością włączenia biegu wstecznego, co nie zawsze się udawało.
Samochód bywał niekiedy pośrednim powodem konfliktów z teściową, ponieważ ojciec nad ręczne odśnieżanie stromego wjazdu do garażu przedkładał obfite posypywanie go solą, wraz z chodniczkami w ogrodzie, co było zabójcze dla skrytego pod śniegiem, wypielęgnowanego ogródka. Tak barbarzyńskie postępowanie wzbudzało uzasadnione protesty.
Zdarzało się ojcu popełniać za kierownicą czyny niemal szalone, które mogły zakończyć się tragicznie; podczas jazdy autostradą w Austrii, przy szybkości przekraczającej sto kilometrów na godzinę, nagle wyjął kluczyk ze stacyjki, czemu towarzyszył złowieszczy trzask blokady, unieruchamiającej kierownicę w położeniu „na wprost”. Z powodu unieruchomienia silnika przestało też działać wspomaganie hamulców. Nie wiem, czy pasażerowie, wśród których była matka, zdawali sobie sprawę z tego, co się stało. Na szczęście droga była prosta i pusta, ojciec zdołał włożyć kluczyk z powrotem i wszystko wróciło do normy. Innym razem – także podczas jednego z wakacyjnych wojaży – postanowił sprawdzić, co się stanie, kiedy zmieni na autostradzie pas tak błyskawicznie, jakby siedział za kierownicą bolidu Formuły 1. I ten eksperyment jakoś przeżyliśmy, choć pasażerowie doznali szoku wywołanego nagłą zmianą toru jazdy i wysiedli z samochodu obolali z powodu siniaków.
Z samochodem związana jest jeszcze jedna historia, auto odgrywa w niej jednak rolę drugoplanową.
Lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku. Jak co dzień ojciec zawozi matkę do pracy; zostawia samochód na parkingu i wyrusza do delikatesów uzbrojony w awośkę³ – torbę na zakupy, którą nosiło się na wszelki wypadek.
Tymczasem z powodu awarii sprzętu lekarzy odsyłają do domów. Matka odnajduje samochód na parkingu i siada na przednim siedzeniu.
Ojciec wkłada zakupy do bagażnika i, nie zauważając żony, zasiada za kierownicą.
Basia, początkowo oburzona, siedzi cicho. Wyjeżdżają z parkingu – Basia czuje narastające zaniepokojenie. Gdyby się znienacka odezwała, Staszek mógłby się przestraszyć i spowodować wypadek.
Samochód zatrzymuje się na światłach. Zamyślony mąż z nudów myje spryskiwaczem szybę, rutynowo oblewając czekających na tramwaj. Zaczyna się rozglądać. Jego wzrok zatrzymuje się na wykładzinie podłogowej po stronie pasażera. Dostrzega tam czyjeś nogi. W damskich butach i rajstopach.
Z oczami wielkimi jak spodki:
– Basiu, co ty tu robisz? Przecież jesteś w pracy!
³ awośka – z rosyjskiego: awoś czto-to budietBez posłowia
Ta książka posłowia nie potrzebuje. Żadnych dodatkowych wyjaśnień, dopowiedzeń ani tym bardziej usprawiedliwień. Nie trzeba też zachęcać do jej lektury – najlepiej zrobi to sama. Jeśli przyjąłem zaszczytną dla mnie propozycję Autora, by napisać na koniec parę słów, to ze względów osobistych.
Znajomość ze Stanisławem Lemem była i pozostanie jedną z największych przygód mojego życia. Przez dziesięć lat odwiedzałem gościnny dom na krakowskim osiedlu Kliny i rozmawiałem z autorem Solaris albo nagrywałem jego teksty. Coraz bardziej podziwiając człowieka, z którym dane mi było się spotykać. Coraz bardziej się zdumiewając, że ktoś taki w ogóle istnieje.
Jego książki czytałem, dzięki starszemu bratu, właściwie od dzieciństwa, stopniowo do nich dorastając. Jednak pisarz i jego twórczość to czasami dwa światy zupełnie różne. Subtelny liryk okazuje się wściekłym cholerykiem, zdystansowany wobec rzeczywistości klasyk – zgorzkniałym zawistnikiem. W przypadku Stanisława Lema osoba i książki tworzyły jedność. W jego monologach, podobnych czasem do niespodziewanej erupcji wulkanu, odnajdywałem językowe bogactwo i słowotwórczą wynalazczość Lemowej prozy, jej groteskowy humor i – bardzo rzadko obecny, tylko wtedy, kiedy rzeczywiście trzeba – patos. Idee i problemy, wypełniające Summę Technologiae i kolejne tomy esejów, były tym, czym żył naprawdę.
Prometejska wizja nauki, której hołdował, nadkruszona została świadomością politycznych i ekonomicznych uwikłań, jakie w coraz większym stopniu decydują o kierunku badań naukowych. Na lawinowy rozwój biotechnologii, który zresztą przewidział, patrzył ze sporą dozą przerażenia. Nad tym wszystkim górowała jednak wciąż fascynacja. Świat, nasz ludzki świat, nadal go ciekawił, choć i rozczarowywał, czasem zaś doprowadzał do furii. Rozmowy przypominały niekiedy jazdę na diabelskim kole, z gwałtownymi przeskokami od makro do mikroskali, od początków życia na Ziemi do Andrzeja Leppera…
Te rozmowy odbywały się na piętrze, w gabinecie pisarza, będącym zarazem biblioteką, z galerią, na którą prowadzą drewniane schody. Regały pełne polskich i obcojęzycznych wydań Lema, a także mnóstwa innych książek, stosy periodyków w czterech językach, biurko z maszyną Wimshursta, nieużywany kominek, na którego palenisku stoi globus Księżyca, za oknem – winorośl, drzewa, ptaki dziobiące ziarno na balkonie. Siedząc w wygodnym, obitym szarym pluszem fotelu, zastanawiałem się czasem, jakby to było – być synem Stanisława Lema? Synem człowieka genialnego, którego horyzont jest o tyle rozleglejszy niż innych? Ot, taki eksperyment myślowy, budzący dreszcz podniecenia zmieszanego z lekką trwogą…
Teraz czytam książkę Tomasza Lema i nie wiem, co podziwiać bardziej: plastyczność portretu Ojca, który w niej nakreślił, czy sposób, w jaki nieświadomie odpowiedział na tamto moje, zadawane sobie samemu pytanie. Potomkowie ludzi wielkich i sławnych, wspominając rodziców, popadają często w skrajności, miewają skłonność albo do czułostkowej idealizacji, albo do bolesnych rozliczeń. Tu jest inaczej: miłość i podziw łączą się w jedno z dyskretną szczerością. Dzięki temu właśnie portret Stanisława Lema okazuje się tak żywy, fascynujący i wielobarwny. To ktoś, kto przebywał w kilku światach naraz, geniusz i uwielbiający chałwę „opiekun słodyczy”, racjonalista kierujący się w życiu codziennym osobliwą czasem logiką, obdarzony wielkim poczuciem humoru popędliwy gwałtownik, umiejący jednak wybaczać. Autor wspomina o „listach rozwodowych”, jakie jego ojciec kierował do współpracowników, na których się zawiódł. Sam taki list kiedyś otrzymałem – stąd wiem, że rozwód nie musiał być ostateczny, a winy bywały odpuszczane… Mieszkańców republiki czytelników i wielbicieli Stanisława Lema są już dziś miliony. Nie sposób określić jej granic, obejmuje cały glob – może bez Antarktydy, choć i tam w bazach polarnych ktoś by się znalazł. Wszyscy oni powinni być Tomaszowi Lemowi wdzięczni.
Po jego książkę sięgną jednak zapewne i tacy, którzy o dziele Lema seniora wiedzą niewiele. I dobrze zrobią – bo to nie jest tylko komentarz do biografii i twórczości wielkiego pisarza, ale, po prostu, pełna ciepła i czułości opowieść o kimś bardzo niezwykłym. Trochę jakby przybyszu z oddali wplątanym w nasze ziemskie sprawy, który jednak z każdą stroną staje się nam bliższy.
Tomasz FiałkowskiIndeks nazwisk
Armstrong Louis
Bareja Stanisław
Bartoszewska Zofia
Bartoszewski Władysław
Beethoven Ludwig van
Bereś Stanisław
Beria Ławrientij
Berryman Lorin
Błońska Teresa
Błoński Jan
Bruno Giordano
Buñuel Luis
Burns Robert
Bush George W.
Carroll Jonathan
Champollion Jean-François
Chaplin Charles
Choynowski Mieczysław
Churchill Winston
Čepaitis Virgilijus
Dobruszyn Roland
Dostojewski Fiodor
Edison Thomas
Einstein Albert
Feynman Richard
Fiałkowski Tomasz
Fitzgerald Ella
Galileusz
Gawalewicz Marian
Giedroyc Jerzy
Gierek Edward
Gombrowicz Witold
Gomułka Władysław
Gorbaczow Michaił S.
Grechuta Łukasz
Grechuta Marek
Gruszecki Artur
Haider Jörg
Hesse Hermann
Hitler Adolf
Jan Paweł II, papież (właśc. Karol Wojtyła)
Jaruzelski Wojciech
Jarzębski Jerzy
Kaczmarski Jacek
Kafka Franz
Kandel Michael
Kapica Piotr
Kapuściński Władysław
Kisielewski Stefan
Kissinger Henry
Knapp Radek
Kobiela Bogumił
Lem Anna, wnuczka Stanisława Lema
Lem Barbara z d. Leśniak, żona Stanisława Lema
Lem Sabina, matka Stanisława Lema
Lem Samuel, ojciec Stanisława Lema
Lem Stanisław
Leonardo da Vinci
Leśniak Barbara zob. Lem Barbara
Leśniak Helena
Leśniak Władysław
Lipska Ewa
Lucas George
Madejska Noemi
Madejski Andrzej
Mann Tomasz
Marks Karol
Marusarzowie, rodzina
May Karol
Merkel Angela
Mickiewicz Adam
Miłosz Czesław
Mrożek Sławomir
Mróz Daniel
Najder Zdzisław
Newton Isaac
Norwid Cyprian
Ola, znajoma z Lwowa
Picasso Pablo
Piestrak Marek
Piwowski Marek
Planck Max
Popper Karl R.
Prossinger Hermann
Przemyk Grzegorz
Przybora Jeremi
Przybylski Ryszard
Putin Władimir W.
Renoir Pierre-Auguste
Reymont Władysław
Rodin Auguste
Rymkiewicz Jarosław Marek
Sienkiewicz Henryk
Soderbergh Steven
Stalin Josif W.
Stasia "placek", gosposia
Stiller Robert
Strugacki Arkadij N.
Strugacki Borys N.
Szczepański Jan Józef
Szkłowski Josif S.
Szlachcic Franciszek
Szymborska Wisława
Szymonowic Szymon
Ścibor-Rylska Danuta
Ścibor-Rylski Aleksander
Tarkowski Andriej A.
Todorov Tzvetan
Ustynowicz Adam
Verne Juliusz
Wajda Andrzej
Wessel Horst Ludwig
Wirth Alicja
Wirth Andrzej
Witkiewicz Stanisław Ignacy
Zemek Wojciech
Zosia, gosposia
Zych Ewa
Zych Jadwiga
Zych Michał
Wojtyła Karol zob. Jan Paweł II, papież
Wróblewski Jerzy
Żebrowski Edward
Żeromski Stefan
Żukrowski Wojciech