Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Awatar - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Awatar - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 243 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Nikt nie mógł zro­zu­mieć, jaka to cho­ro­ba pod­ko­py­wa­ła z wol­na Okta­wiu­sza de Sa­vil­le. Nie le­żał w łóż­ku i pro­wa­dził zwy­kły tryb ży­cia; nig­dy żad­na skar­ga nie wy­do­by­ła się z jego ust, a jed­nak nik­nął w oczach. Pie­czo­ło­wi­tość ro­dzi­ny i przy­ja­ciół zmu­sza­ła go do za­się­gnię­cia rady u le­ka­rzy. Za­py­ty­wa­ny przez nich, nie ża­lił się na żad­ne okre­ślo­ne cier­pie­nie i na­uka nie mo­gła w nim od­kryć żad­nych nie­po­ko­ją­cych ob­ja­wów; przy opu­ki­wa­niu pier­si wy­da­wa­ły dźwięk do­bry, a ucho przy­ło­żo­ne do jego ser­ca za­le­d­wie mo­gło za­uwa­żyć ja­kieś ude­rze­nie zbyt wol­ne lub też zbyt przy­spie­szo­ne; nie kasz­lał, nie miał go­rącz­ki, ale ży­cie ucho­dzi­ło z nie­go i ucie­ka­ło przez jed­ną z tych nie­wi­dzial­nych szpar, któ­rych peł­no w czło­wie­ku, jak mówi Te­ren­cjusz.

Cza­sa­mi wsku­tek dziw­ne­go omdle­nia bladł i sta­wał się zim­ny jak mar­mur. Przez dwie albo trzy mi­nu­ty moż­na było przy­pusz­czać, że umarł; na­stęp­nie wa­ha­dło, wstrzy­ma­ne ta­jem­ni­czą ręką, roz­po­czy­na­ło na nowo swój ruch i Okta­wiusz zda­wał się bu­dzić ze snu. Po­sła­no go do wód, ale nim­fy źró­deł lecz­ni­czych nie po­mo­gły mu. Po­dróż do Ne­apo­lu nie osią­gnę­ła lep­sze­go skut­ku. To pięk­ne, tak wy­chwa­la­ne słoń­ce wy­da­wa­ło mu się czar­ne, jak gdy­by ze szty­chów Al­brech­ta Du­re­ra; nie­to­perz, któ­ry na skrzy­dle ma na­pi­sa­ne sło­wo me­lan­cho­lia, prze­ci­nał błysz­czą­cy błę­kit swo­imi za­py­lo­ny­mi bło­na­mi i trze­po­tał się mię­dzy świa­tłem a nim; czuł się jak zlo­do­wa­cia­ły na Stra­da Mer­gel­li­na, gdzie pra­żą się na pół nadzy laz­za­ro­ni i gdzie słoń­ce na­da­je ich skó­rom brą­zo­wą pa­ty­nę.

Po­wró­cił więc do swe­go ma­łe­go miesz­ka­nia przy uli­cy Św. Ła­za­rza i na po­zór roz­po­czął swój daw­ny tryb ży­cia.

Miesz­ka­nie to urzą­dzo­ne było bar­dzo wy­god­nie jak na miesz­ka­nie ka­wa­ler­skie. Ale po­nie­waż miesz­ka­nie bie­ra po ja­kimś cza­sie wy­gląd, a może I my­śli tego, któ­ry je za­miesz­ku­je, po­ko­je Okta­wiu­sza sta­wa­ły się co­raz smut­niej­sze, ada­masz­ki fi­ra­nek przy­bla­dły i prze­pusz­cza­ły sza­re już tyl­ko świa­tło. Wiel­kie bu­kie­ty pi­wo­nii wię­dły na przy­bru­ka­nym tle ko­bier­ców; zło­te szla­ki, bra­mu­ją­ce kil­ka akwa­rel i parę szki­ców, po­czer­wie­nia­ły z wol­na pod nie­ubła­ga­nym ku­rzem; ogień znie­chę­co­ny gasł i dy­mił po­śród po­pio­łu. Sta­ry ze­gar Bo­ule'a, wy­kła­da­ny mie­dzią i szyl­kre­tem, wstrzy­my­wał od­głos swe­go ty­ka­nia, a dźwięk znu­dzo­nych go­dzin mó­wił ci­cho, jak­by w po­ko­ju cho­re­go; drzwi za­my­ka­ły się bez ha­ła­su, a plu­sze tłu­mi­ły kro­ki rzad­kich go­ści; śmiech za­mie­rał sam przez się przedarł­szy się do tych po­nu­rych, zim­nych i ciem­nych po­koi, gdzie prze­cież ni­cze­go nie bra­ko­wa­ło z no­wo­cze­sne­go zbyt­ku. Jan, słu­żą­cy Okta­wiu­sza, z mio­teł­ką pod pa­chą, z tacą w ręku, śli­zgał się po nich jak cień, gdyż prze­ję­ty bez­wied­nie me­lan­cho­lią miesz­ka­nia stra­cił swo­ją ga­da­tli­wość. Na ścia­nach wi­sia­ły jako tro­fea: rę­ka­wi­ce do bok­su, ma­ski i flo­re­ty, ale nie­trud­no było od­gad­nąć, że już od daw­na nie uży­wa­no ich; otwar­te i nie­dba­le po­rzu­co­ne książ­ki włó­czy­ły się po wszyst­kich me­blach, jak gdy­by Okta­wiusz chciał uśpić tą me­cha­nicz­ną lek­tu­rą ja­kąś upo­rczy­wą myśl. Za­czę­ty list, któ­re­go pa­pier już po­żółkł, zda­wał się wy­cze­ki­wać od mie­się­cy, żeby go skoń­czo­no, i le­żał jak nie­my wy­rzut na środ­ku biur­ka. Mimo że za­miesz­ka­ne po­ko­je wy­da­wa­ły się pu­ste, nie było w nich ży­cia i wcho­dzą­ce­go tam ude­rzał po­wiew zim­ne­go po­wie­trza, ja­kie wie­je z gro­bow­ców, kie­dy się je otwie­ra.

W tym po­nu­rym miesz­ka­niu, gdzie żad­na ko­bie­ta nie za­błą­ka­ła ani ko­niusz­ka swe­go pan­to­fel­ka, Okta­wiusz czuł się le­piej niż gdzie in­dziej – ten spo­kój, ten smu­tek i to opusz­cze­nie od­po­wia­da­ły mu. Ra­do­sny zgiełk ży­cia prze­ra­żał go, cho­ciaż cza­sa­mi czy­nił wy­sił­ki, aby się weń wmie­szać; mimo to wra­cał jesz­cze bar­dziej po­nu­ry z ma­ska­rad, wy­cie­czek albo ko­la­cji, na któ­re cią­gnę­li go przy­ja­cie­le. To­też nie wal­czył już wię­cej z tym ta­jem­ni­czym bó­lem i prze­pę­dzał dni z obo­jęt­no­ścią czło­wie­ka, któ­ry nie li­czy na ju­tro. Nie wie­rząc w przy­szłość, nie ro­bił żad­nych pla­nów i w skry­to­ści po­słał Bogu swo­ją dy­mi­sję z ży­cia, cze­ka­jąc, kie­dy zo­sta­nie przy­ję­ta. Mimo to my­li­li­by­ście się, gdy­by­ście so­bie wy­obra­zi­li wy­chu­dłą i za – przy­pad­nię­tą twarz, zie­mi­stą cerą, osła­bio­ne człon­ki i wiel­kie ze­wnętrz­ne wy­nisz­cze­nie. Co naj­wy­żej moż­na było za­uwa­żyć parę bru­nat­nych plam pod po­wie­ka­mi, parę czer­wo­nych od­cie­ni wo­ko­ło oczo­do­łów, parę bruzd na skro­niach prze­cię­tych nie­bie­ski­mi żył­ka­mi. A tyl­ko iskra ży­cia nie błysz­cza­ła w jego oku, z któ­re­go ule­cia­ły wola, na­dzie­ja i pra­gnie­nie. To mar­twe spoj­rze­nie w tym mło­dym ob­li­czu sta­no­wi­ło dziw­ny kon­trast i wy­wie­ra­ło bar­dziej przy­kre wra­że­nie niż wy­nędz­nia­ła twarz i błysz­czą­ce go­rącz­ką oczy, wła­ści­we zwy­kłej cho­ro­bie.

Za­nim za­czął sła­bo­wać, Okta­wiusz był, jak to się mówi, ład­nym chłop­cem i po­zo­stał nim jesz­cze te­raz. Gę­ste czar­ne wło­sy, je­dwa­bi­ste i po­ły­sku­ją­ce, wiły się w buj­nych lo­kach na jego skro­niach. Po­dłuż­ne, ciem­no­nie­bie­skie, ak­sa­mit­ne oczy, ocie­nio­ne za­gię­ty­mi rzę­sa­mi, świe­ci­ły cza­sa­mi wil­got­nym bla­skiem; w spo­ko­ju, kie­dy żad­na na­mięt­ność nie pod­nie­ca­ła ich, od­zna­cza­ły się tą nie­za­mą­co­ną po­go­dą, jaką mają oczy lu­dzi na Wscho­dzie, gdy przed ka­wiar­nią w Smyr­nie albo w Kon­stan­ty­no­po­lu od­pra­wia­ją swój keft po wy­pa­le­niu na­rgi­li. Twarz jego nie mia­ła nig­dy ru­mień­ców, a bla­do­oliw­ko­wa cera, któ­ra w ca­łym swym bla­sku wy­stę­po­wa­ła do­pie­ro przy sztucz­nym świe­tle, przy­po­mi­na­ła cery po­łu­dniow­ców. Ręka jego była zgrab­na i de­li­kat­na, sto­pa wą­ska, o wą­skim pod­bi­ciu. Ubie­rał się do­brze, ani zbyt mod­nie, ani zbyt sta­ro­świec­ko, i umiał do­sko­na­le uwy­dat­niać swo­je przy­ro­dzo­ne za­le­ty. Gdy­by się chciał do­stać do Joc­key-Klu­bu, nie od­mó­wio­no by mu przy­ję­cia, mimo iż nie był ani dan­dy­sem, ani spor­tow­cem.

Jak to być mo­gło, że ten pięk­ny i bo­ga­ty mło­dzie­niec, ma­ją­cy tyle po­wo­dów do szczę­ścia, tak nędz­nie mar­niał? Po­wie­cie może, że Okta­wiusz był zbla­zo­wa­ny, że mod­ne ro­man­se za­tru­ły mu umysł nie­zdro­wy­mi my­śla­mi, że nie miał wia­ry, że z jego mło­do­ści i ma­jąt­ku roz­trwo­nio­ne­go na sza­lo­ne or­gie nie zo­sta­ło mu nic wię­cej jak tyl­ko dłu­gi – wszyst­kie te przy­pusz­cze­nia są nie­praw­dzi­we. Nie za­kosz­to­waw­szy wie­lu przy­jem­no­ści, Okta­wiusz nie mógł być nimi znu­dzo­ny. Nie był ani me­lan­cho­li­kiem, ani ro­man­ty­kiem, ani ate­uszem, ani roz­pust­ni­kiem, ani mar­no­traw­cą. Jego ży­cie do­tych­cza­so­we wy­peł­nio­ne było na­uką i roz­ryw­ka­mi wła­ści­wy­mi mło­dym lu­dziom. Rano słu­chał wy­kła­dów w Sor­bo­nie, a wie­czo­rem sta­wał na scho­dach ope­ry, aby zo­ba­czyć prze­wa­la­ją­cą się ka­ska­dę to­a­let. Nie po­są­dza­no go o mi­łość do ja­kiejś nie­czu­łej dzie­wi­cy lub księż­ny, do­cho­dy swo­je wy­da­wał, lecz tak, aby ka­pry­sy nie na­ru­sza­ły ka­pi­ta­łu – jego no­ta­riusz sza­no­wał go. Był to więc czło­wiek pro­sty, nie­zdol­ny do rzu­ce­nia się w lo­dow­ce Man­fre­da lub do za­pa­le­nia pie­cy­ka mło­de­go Esco­us­se'a. Co do przy­czy­ny dziw­ne­go sta­nu, w któ­rym się znaj­do­wał i któ­ry zda­wał się urą­gać me­dy­cy­nie, to jest ona tak nie­praw­do­po­dob­na w Pa­ry­żu w dzie­więt­na­stym wie­ku, że nie śmie­my jej wy­znać i po­zo­sta­wia­my to sa­me­mu bo­ha­te­ro­wi.

Po­nie­waż zwy­czaj­ni le­ka­rze nie po­zna­li się na owej dziw­nej cho­ro­bie, gdyż nie kra­ja­no jesz­cze dusz w am­fi­te­atrach ana­to­micz­nych, uda­no się wresz­cie do pew­ne­go oso­bli­we­go dok­to­ra, któ­ry po dłu­gim po­by­cie po­wró­cił z In­dii i do­ko­ny­wał cu­dow­nych uzdro­wień.

Okta­wiusz, prze­czu­wa­jąc wyż­szą prze­ni­kli­wość, któ­ra była zdol­na od­gad­nąć jego ta­jem­ni­cę, zda­wał się oba­wiać wi­zy­ty le­ka­rza i do­pie­ro na usil­ne na­le­ga­nia mat­ki zgo­dził się przy­jąć Bal­ta­za­ra Cher­bon­ne­au.

Kie­dy le­karz wszedł, Okta­wiusz le­żał na pół wy­cią­gnię­ty na ka­na­pie. Na jed­nej po­dusz­ce opie­rał gło­wę, na dru­giej po­ło­żył ło­kieć, trze­cią przy­krył nogi. Spo­wi­ty w mięk­kie fał­dy gan­du­ry, czy­tał, a ra­czej trzy­mał książ­kę, gdyż oczy, za­trzy­ma­ne na jal­dejś kar­cie, zda­wa­ły się nie pa­trzeć. Twarz jego była bla­da, ale jak już po­wie­dzie­li­śmy, nie wi­dać było na niej zbyt wiel­kiej zmia­ny. Po­wierz­chow­na ob­ser­wa­cja nie do­pa­trzy­ła­by się nie­bez­pie­czeń­stwa u tego mło­de­go cho­re­go, u któ­re­go na sto­li­ku sta­ło pu­deł­ko z pa­pie­ro­sa­mi za­miast fla­ko­nów, sło­ików, zió­łek i in­nych le­karstw sto­so­wa­nych w ta­kich wy­pad­kach. Jego czy­ste, cho­ciaż nie­co zmę­czo­ne rysy, nie stra­ci­ły nic ze swe­go wdzię­ku i gdy­by nie głę­bo­ki bez­wład i - spoj­rze­nie peł­ne nie­ule­czal­nej roz­pa­czy, Okta­wiusz wy­da­wał­by się czło­wie­kiem zu­peł­nie zdro­wym.

Oso­bli­wy wy­gląd le­ka­rza ude­rzył Okta­wiu­sza po­mi­mo ca­łej jego obo­jęt­no­ści. Bal­ta­zar Cher­bon­ne­au wy­glą­dał jak po­stać wy­rwa­na z fan­ta­stycz­nej opo­wie­ści Hof­f­man­na i prze­cha­dza­ją­ca się wśród rze­czy­wi­sto­ści, zdzi­wio­nej wi­do­kiem tej uciesz­nej fi­gu­ry. Jego sil­nie opa­lo­na twarz zni­ka­ła pod ogrom­ną czasz­ką, któ­ra z po­wo­du ły­si­ny wy­da­wa­ła się jesz­cze więk­sza. Ta naga, gład­ka jak kość sło­nio­wa czasz­ka za­cho­wa­ła bia­ły od­cień, gdy tym­cza­sem twarz, wy­sta­wio­na na pro­mie­nie słoń­ca, przy­bra­ła, dzię­ki po­kła­dom opa­le­ni­zny, ton drze­wa dę­bo­we­go albo za­kop­co­ne­go por­tre­tu. Wszyst­kie płasz­czy­zny oraz wy­pu­kło­ści i wklę­sło­ści kost­ne wy­stę­po­wa­ły tak sil­nie, że nie­wiel­ka war­stwa cia­ła, któ­ra je przy­kry­wa­ła, wy­glą­da­ła z po­wo­du ty­sią­cz­nych zmarsz­czek jak zmo­czo­na skó­ra na­ło­żo­na na gło­wę zmar­łe­go. Rzad­kie szpa­ko­wa­te wło­sy, błą­ka­ją­ce się jesz­cze w tyle gło­wy, ze­bra­ne w trzy cien­kie ko­smy­ki, z któ­rych dwa wzno­si­ły się nad usza­mi, a trze­ci się­gał od kar­ku aż do czo­ła, ko­ro­no­wa­ły cu­dacz­nie dziw­ną twarz tego dziad­ka do orze­chów, bu­dząc żal za sta­ro­świec­ką pe­ru­ką albo za no­wo­cze­sny­mi, roz­czo­chra­ny­mi nad czo­łem lo­ka­mi. Ale co naj­bar­dziej za­cie­ka­wia­ło u tego le­ka­rza, to jego oczy. W tej twa­rzy po­ora­nej wie­kiem, ogo­rza­łej pod nie­ubła­ga­nym słoń­cem, zu­ży­tej na­uką, w któ­rej zmę­cze­nie ży­ciem i wie­dzą za­pi­sa­ło się głę­bo­ki­mi bruz­da­mi, ku­rzy­mi łap­ka­mi, roz­cho­dzą­cy­mi się w pro­mie­niach zmarszcz­ka­mi, bar­dziej zwar­ty­mi niż kar­ty książ­ki, błysz­cza­ły dwie tur­ku­so­we źre­ni­ce o nie­po­ję­tej prze­zro­czy­sto­ści, mło­do­ści i świe­żo­ści. Te błę­kit­ne gwiaz­dy błysz­cza­ły w głę­bi bru­nat­nych oczo­do­łów i błon, któ­rych pło­we koła przy­po­mi­na­ły z lek­ka pió­ra uło­żo­ne w au­re­oli do­oko­ła źre­nic sów wi­dzą­cych w ciem­no­ściach. Moż­na by po­wie­dzieć, że wsku­tek ja­kiejś cza­ro­dziej­skiej sztucz­ki pod­pa­trzo­nej u bra­mi­nów i pan­dy­tów Bal­ta­zar Cher­bon­ne­au ukradł oczy dziec­ka i przy­sto­so­wał je do swej tru­piej twa­rzy. Spoj­rze­nie star­ca wska­zy­wa­ło na lat dwa­dzie­ścia, spoj­rze­nie mło­dzień­ca na lat sześć­dzie­siąt.

Bal­ta­zar Cher­bon­ne­au ubra­ny był w kla­sycz­ny ko­stium le­ka­rzy: frak i spodnie z czar­ne­go suk­na, je­dwab­na ka­mi­zel­ka tego sa­me­go ko­lo­ru, a przy ko­szu­li wiel­ki bry­lant, dar ja­kie­goś ra­dży albo na­ba­ba. Ale to ubra­nie chwia­ło się, jak gdy­by było za­wie­szo­ne na wie­sza­dle,. i two­rzy­ło pro­sto­pa­dłe fał­dy, a kie­dy le­karz sia­dał, za­ła­my­wa­ło się pod ostry­mi ką­ta­mi na ko­ściach udo­wych i na pisz­cze­lach. Do wy­two­rze­nia tej za­dzi­wia­ją­cej chu­do­ści nie by­ło­by wy­star­czy­ło samo pra­żą­ce słoń­ce In­dii. Praw­do­po­dob­nie Bal­ta­zar Cher­bon­ne­au pod­dał się w celu ja­kie­goś wta­jem­ni­cze­nia dłu­gim po­stom fa­ki­rów i pe­wien czas spę­dził wśród jo­gów, sie­dząc na skó­rze ga­ze­li mię­dzy czte­re­ma ża­rzą­cy­mi się pa­le­ni­ska­mi. Ale ten uby­tek ma­te­rii nie spro­wa­dził żad­ne­go osła­bie­nia. Sil­ne wią­za­dła, na­prę­żo­ne na rę­kach jak stru­ny na szyj­ce skrzy­piec, łą­czy­ły wy­chu­dłe ko­ści człon­ków i umoż­li­wia­ły im po­ru­sza­nie się bez zbyt­nie­go chrzę­stu.

Okta­wiusz wska­zał ręką na krze­sło sto­ją­ce obok ka­na­py; le­karz usiadł na nim, po­ru­sza­jąc łok­cia­mi, po­dob­nie jak to się dzie­je przy roz­kła­da­niu me­tra, i czy­niąc ru­chy, któ­re wska­zy­wa­ły na za­ko­rze­nio­ny zwy­czaj sia­da­nia na ma­tach. Tak usiadł­szy, Bal­ta­zar Cher­bon­ne­au od­wró­co­ny był ty­łem do świa­tła, któ­re pa­da­ło wprost na twarz cho­re­go. Po­zy­cja ta od­po­wied­nia była do ba­da­nia i chęt­nie ją przy­bie­ra­ją ob­ser­wa­to­ro­wie, chcą­cy ra­czej coś wi­dzieć, niż być wi­dzia­ny­mi. Mimo że twarz le­ka­rza po­grą­żo­na była w cie­niu, a tyl­ko na szczy­cie czasz­ki, po­ły­sku­ją­cej i za­okrą­glo­nej jak ol­brzy­mie stru­sie jajo, błysz­czał pro­mień świa­tła, Okta­wiusz do­strze­gał mi­go­ta­nie dziw­nych, błę­kit­nych źre­nic, któ­re wy­da­wa­ły się ob­da­rzo­ne bły­ska­mi wła­ści­wy­mi cia­łom fos­fo­ry­zu­ją­cym. Ostry i ja­sny pro­mień strze­la­ją­cy z nich i pa­da­ją­cy pro­sto na pierś mło­de­go cho­re­go wy­wo­ły­wał w nim wra­że­nie lek­kie­go kłu­cia i go­rą­ca, jak gdy­by po za­ży­ciu eme­ty­ku.

– Otóż – rzekł le­karz po chwi­li mil­cze­nia, pod­czas któ­re­go zda­wał się zbie­rać ozna­ki, za­uwa­żo­ne w swym krót­kim ba­da­niu – wi­dzę już, że nie mamy tu do czy­nie­nia ze zwy­kłą cho­ro­bą; nie ma pan żad­nej z tych cho­rób za­ka­ta­lo­go­wa­nych, o do­brze zna­nych ob­ja­wach, któ­re le­karz uzdra­wia lub po­gar­sza, i kie­dy po­mó­wię z pa­nem kil­ka mi­nut, nie za­żą­dam pa­pie­ru, aby na nim na­pi­sać bła­hą for­muł­kę z Ko­dek­su, pod któ­rą po­ło­żę hie­ro­gli­ficz­ny pod­pis i któ­rą pań­ski słu­żą­cy za­nie­sie do po­bli­skiej ap­te­ki.

Okta­wiusz uśmiech­nął się lek­ko, jak gdy­by chciał po­dzię­ko­wać le­ka­rzo­wi za to, że go nie bę­dzie nu­żył zby­tecz­ny­mi le­kar­stwa­mi.

– Ale – cią­gnął da­lej le­karz – nie trze­ba się cie­szyć za wcze­śnie. Cho­ciaż pan nie ma ani otłusz­cze­nia ser­ca, ani tu­ber­ku­łów płuc, ani roz­mięk­cze­nia rdze­nia krę­go­we­go, ani wo­do­gło­wia, ani ty­fu­su, ani żad­nej cho­ro­by ner­wo­wej, to z tego nie wy­ni­ka jesz­cze, że jest pan zu­peł­nie zdro­wy. Po­daj mi pan rękę.

My­śląc, że Cher­bon­ne­au chce mu zba­dać puls, i spo­dzie­wa­jąc się, że wy­cią­gnie ze­ga­rek, Okta­wiusz od­wi­nął rę­kaw swej gan­du­ry, ob­na­żył rękę i ma­chi­nal­nie po­dał ją le­ka­rzo­wi. Nie szu­ka­jąc du­żym pal­cem przy­spie­szo­ne­go lub po­wol­ne­go bi­cia, któ­re wska­zu­je, czy ze­gar ży­cia czło­wie­ka jest po­psu­ty, Cher­bon­ne­au ujął w swą bru­nat­ną łapę, któ­rej ko­ści­ste pal­ce przy­po­mi­na­ły szczyp­ce kra­ba, de­li­kat­ną, żył­ko­wa­tą i wil­got­ną rękę mło­dzień­ca; zba­dał ją, ob­ma­cał, wy­gniótł i wy­mie­sił, jak gdy­by chciał wejść w zwią­zek ma­gne­tycz­ny z cho­rym. Okta­wiusz, acz­kol­wiek scep­tycz­ny na punk­cie me­dy­cy­ny, nie mógł się obro­nić przed dziw­nym stra­chem i krew ucie­kła mu z twa­rzy, po­nie­waż zda­wa­ło, mu się, że le­karz do­tknię­ciem swo­im wy­dzie­ra mu du­szę.

– Dro­gi pa­nie Okta­wiu­szu – rzekł le­karz pusz­cza­jąc rękę mło­dzień­ca – pań­ski stan jest groź­niej­szy, niż pan my­śli, a na­uka, przy­najm­niej taka, jaką prak­ty­ku­je sta­ra eu­ro­pej­ska ru­ty­na, nic tu nie po­mo­że. Pan nie ma chę­ci do ży­cia, a pań­ska du­sza uwal­nia się nie­po­strze­że­nie z pań­skie­go cia­ła. Nie ma u pana ani hi­po­chon­drii, ani me­lan­cho­lii, ani skłon­no­ści do sa­mo­bój­stwa. Nie… Wy­pa­dek rzad­ki i cie­ka­wy, mógł­by pan, gdy­bym się nie sprze­ci­wił, umrzeć bez żad­nych okre­ślo­nych ze­wnętrz­nych czy we­wnętrz­nych do­le­gli­wo­ści. Czas był, żeby mnie za­we­zwać, gdyż tyl­ko sła­ba nit­ka trzy­ma du­cha w cie­le, ale my zro­bi­my na niej gru­by wę­zeł. – I le­karz za­tarł ocho­czo ręce, wy­krzy­wia­jąc twarz w uśmie­chu, któ­ry wy­wo­łał ist­ny rój zmarsz­czek na ty­sią­cz­nych fał­dach jego skó­ry.

– Pa­nie Cher­bon­ne­au, nie wiem, czy mnie pan wy­le­czy, do cze­go zresz­tą nie mam żad­nej ocho­ty, ale mu­szę przy­znać, że od razu prze­nik­nął pan przy­czy­nę dziw­ne­go sta­nu, w ja­kim się znaj­du­ję. Zda­je mi się, jak gdy­by moje cia­ło sta­ło się prze­pusz­czal­ne, moje ja ucie­ka­ło z nie­go tak jak woda przez sito. Czu­ję, że się roz­ta­piam we" wszech­by­cie, z tru­dem od­róż­niam sie­bie od świa­ta, w któ­ry się za­pa­dam. Ży­cie, któ­re­go – o ile tyl­ko mogę – od­gry­wam zwy­kłą pan­to­mi­mę, aby nie mar­twić krew­nych i przy­ja­ciół, wy­da­je mi się tak da­le­kie ode mnie, że są chwi­le, w któ­rych zda­je mi się, jak gdy­bym już opu­ścił sfe­rę ziem­ską; ru­szam się tu i tam dla przy­czyn, któ­re mną daw­niej kie­ro­wa­ły i któ­rych me­cha­nicz­ny po­pęd trwa da­lej, ale nie bio­rę udzia­łu w tym, co czy­nię. Sia­dam do sto­łu o zwy­kłych go­dzi­nach i wy­da­je się, ja­ko­bym jadł i pił, mimo że nie czu­ję sma­ku w naj­ostrzej przy­pra­wio­nych po­tra­wach i w naj­moc­niej­szych wi­nach. Świa­tło słoń­ca wy­da­je mi się bla­de jak świa­tło księ­ży­ca, a świe­ce mają czar­ne pło­mie­nie. Zim­no mi w naj­go­ręt­sze dni let­nie; cza­sa­mi na­sta­je we mnie tak wiel­kie mil­cze­nie, jak gdy­by moje ser­ce nie biło wię­cej i jak gdy­by we­wnętrz­ny me­cha­nizm wstrzy­ma­ny był z nie­wia­do­mej przy­czy­ny. Je­śli zmar­li mo­gli­by okre­ślić śmierć, ten stan mu­siał­by być po­dob­ny do niej.

– Pan jest do­tknię­ty – od­parł le­karz – chro­nicz­ną nie­zdol­no­ścią do ży­cia, cho­ro­bą czy­sto mo­ral­ną i częst­szą, niż nam się wy­da­je. Myśl jest tak­że siłą, któ­ra może za­bić jak kwas pru­ski, jak iskra z bu­tel­ki lej­dej­skiej, cho­ciaż ślad jej spu­sto­szeń nie jest uchwyt­ny dla sła­bych środ­ków ana­li­zy, któ­ry­mi roz­po­rzą­dza po­spo­li­ta wie­dza. Ja­kiż to smu­tek za­głę­bił swój za­krzy­wio­ny dziób w pań­skiej wą­tro­bie? Z ja­kich­że to wy­żyn ta­jem­nych am­bi­cji spadł pan roz­bi­ty i zmiaż­dżo­ny? Ja­kąż to gorz­ką roz­pacz prze­tra­wia pan w nie­ru­cho­mo­ści? Czy to pra­gnie­nie wła­dzy drę­czy pana? Czy z wła­snej ocho­ty zrzekł się pan za­mia­rów le­żą­cych poza moż­no­ścią ludz­ką? Jest pan za mło­dy na to. Zdra­dzi­ła pana ko­bie­ta?

– Nie, pa­nie – od­rzekł Okta­wiusz – nie mam na­wet tego szczę­ścia.

– A mimo to – pod­jął Bal­ta­zar Cher­bon­ne­au – w pań­skich za­mglo­nych oczach, w znie­chę­co­nych ru­chach cia­ła, w głu­chym dźwię­ku pań­skie­go gło­su czy­tam tak ja­sno ty­tuł jed­nej Szek­spi­row­skiej sztu­ki, jak gdy­by był on wy­ry­ty zło­ty­mi li­te­ra­mi na grzbie­cie sa­fia­no­wej opra­wy.

– A ja­każ to jest ta sztu­ka, któ­rą nie­świa­do­mie tłu- • ma­czę? – za­py­tał Okta­wiusz z bu­dzą­cą się mimo jego woli cie­ka­wo­ścią.

– Love's La­bo­ur's Lost – cią­gnął da­lej le­karz czy­stym ak­cen­tem, któ­ry zdra­dzał dłu­gi po­byt w an­giel­skich po­sia­dło­ściach w In­diach.

– To ma zna­czyć, je­że­li się nie mylę, Stra­co­ne za­cho­dy mi­ło­ści.

– Wła­śnie.

Okta­wiusz nie od­po­wie­dział, lek­ki ru­mie­niec po­krył jego twarz. Dla do­da­nia so­bie od­wa­gi za­czął się ba­wić chwa­stem od sznu­ra, któ­rym był opa­sa­ny. Le­karz za­ło­żył nogę na nogę, co ro­bi­ło wra­że­nie ko­ści zło­żo­nych na krzyż, któ­re się wi­du­je wy­ry­te na gro­bow­cach, i ujął ręką sto­pę na spo­sób orien­tal­ny. Jego nie­bie­skie oczy po­grą­ży­ły się w oczach Okta­wiu­sza i za­py­ty­wa­ły je spoj­rze­niem roz­ka­zu­ją­cym i ła­god­nym.

– Pro­szę, niech mi się pan zwie­rzy – rzekł Bal­ta­zar Cher­bon­ne­au – ja je­stem le­ka­rzem dusz, pan jest moim cho­rym, a tak jak ksiądz ka­to­lic­ki od swe­go pe­ni­ten­ta, ja rów­nież wy­ma­gam od pana ge­ne­ral­nej spo­wie­dzi, któ­rą może pan uczy­nić bez klę­ka­nia.

– Po co? Na­wet gdy­by pan od­gadł, to opo­wia­da­nie o mo­ich cier­pie­niach nie zła­go­dzi ich. Mój smu­tek nie jest ga­da­tli­wy, żad­na po­tę­ga ludz­ka, na­wet pań­ska, nie zdo­ła mnie ule­czyć.

– Być może – rzekł le­karz, ukła­da­jąc się wy­god­niej w fo­te­lu, jak czło­wiek, któ­ry przy­go­to­wu­je się do wy­słu­cha­nia dłuż­szej spo­wie­dzi.

– Nie chcę – mó­wił da­lej Okta­wiusz – żeby mnie pan po­są­dzał o dzie­cin­ny upór, i przez moje mil­cze­nie nie chcę dać panu spo­sob­no­ści do ob­my­cia rąk z wszel­kiej winy na wy­pa­dek mego zgo­nu; opo­wiem panu swo­ją hi­sto­rię, je­śli panu tak bar­dzo o to cho­dzi. Pod­kład jej od­gadł pan, a więc i szcze­gó­łów nie za­ta­ję przed pa­nem. Nie ocze­kuj pan ni­cze­go szcze­gól­ne­go ani ro­man­tycz­ne­go. Jest to bar­dzo sta­ra, bar­dzo po­spo­li­ta i bar­dzo sza­ra przy­go­da, ale, jak mówi pio­sen­ka He­ine­go, ten, któ­re­go spo­ty­ka, uwa­ża ją za­wsze za nową i ser­ce mu pęka z bólu. Do­praw­dy, wstyd mi po­wie­dzieć coś tak po­spo­li­te­go czło­wie­ko­wi, któ­ry żył w naj­cie­kaw­szych i naj­fan­ta­stycz­niej­szych kra­jach.

– Pro­szę się nie oba­wiać, je­dy­nie tyl­ko po­spo­li­te rze­czy są dla mnie oso­bli­we – rzekł z uśmie­chem le­karz. – A więc, dok­to­rze, umie­ram z mi­ło­ści.II

– Ba­wi­łem we Flo­ren­cji w roku 184…, pod ko­niec lata, to jest w naj­pięk­niej­szej po­rze do zwie­dza­nia Flo­ren­cji. Mia­łem czas, pie­nią­dze, do­sko­na­łe li­sty po­le­ca­ją­ce i by­łem wów­czas mło­dzień­cem we­so­łe­go uspo­so­bie­nia, nie żą­da­ją­cym ni­cze­go in­ne­go, tyl­ko za­ba­wy. Za­miesz­ka­łem nad brze­giem Arna, wy­na­ją­łem po­wóz i wży­łem się w to słod­kie flo­renc­kie ży­cie, któ­re ma tyle uro­ku dla cu­dzo­ziem­ca. Ran­kiem sze­dłem zwie­dzać ja­kiś ko­ściół, pa­łac lub ga­le­rię, we­dle upodo­ba­nia, nie spie­sząc się, nie pra­gnąc na­ba­wić się nie­straw­no­ści z po­wo­du ar­cy­dzieł, któ­re we Wło­szech przy­pra­wia­ją o mdło­ści zbyt po­chop­ne­go tu­ry­stę. Raz oglą­da­łem brą­zo­we drzwi bap­ty­ste­rium, to zno­wu Per­se­usza Be­nve­nu­ta w log­gia dei Lan­zi, por­tret For­na­ri­ny w Uf­fi­cjach albo We­nus Ca­no­vy w pa­ła­cu Pit­ti, ale nie wię­cej jak je­den przed­miot na raz. Na­stęp­nie ja­dłem śnia­da­nie w ka­wiar­ni „Do­ney”, wy­pi­ja­łem mro­żo­ną kawę, pa­li­łem cy­ga­ra, prze­glą­da­łem dzien­ni­ki, ozda­bia­łem bu­to­nier­kę z wła­snej ocho­ty albo zmu­szo­ny przez pięk­ne kwia­ciar­ki sto­ją­ce przed ka­wiar­nią, ubra­ne w wiel­kie słom­ko­we ka­pe­lu­sze, i wra­ca­łem do domu na sje­stę. O trze­ciej go­dzi­nie za­jeż­dżał po­wóz i za­bie­rał mnie do Ca­sci­ne. Ca­sci­ne są we Flo­ren­cji tym, czym La­sek Bu­loń­ski w Pa­ry­żu, z tą róż­ni­cą, że wszy­scy się zna­ją i że „ron­do” jest sa­lo­nem na wol­nym po­wie­trzu, gdzie za­miast fo­te­li są po­wo­zy za­trzy­ma­ne i usta­wio­ne w pół­ko­le. Ko­bie­ty w pięk­nych to­a­le­tach, na pół le­żąc na po­dusz­kach, przyj­mu­ją wi­zy­ty sta­ra­ją­cych się o wzglę­dy ko­chan­ków, dan­dy­sów, urzęd­ni­ków am­ba­sa­dy, któ­rzy z ka­pe­lu­szem w ręku sto­ją przy stop­niach po­wo­zu. Ale pan to rów­nie do­brze zna jak ja. Tam się two­rzą pro­jek­ty na wie­czór, tam się wy­zna­cza schadz­ki, tam się daje od­po­wie­dzi, przyj­mu­ję za­pro­sze­nia. Jest to jak gdy­by gieł­da roz­ko­szy, któ­ra trwa od trze­ciej do pią­tej w cie­niu pięk­nych drzew, pod naj­słod­szym nie­bem na świe­cie. Każ­dy za­moż­niej­szy czło­wiek jest obo­wią­za­ny uka­zać się co­dzien­nie w Ca­sci­ne. Nig­dy o tym nie za­po­mi­na­łem, a wie­czo­rem, po obie­dzie, skła­da­łem wi­zy­ty albo sze­dłem do ope­ry, je­śli śpie­wacz­ka była god­na za­cho­du.

Tak spę­dzi­łem je­den z naj­szczę­śliw­szych mie­się­cy w moim ży­ciu, ale to szczę­ście nie­dłu­go mia­ło trwać. Wspa­nia­ła ka­ro­ca uka­za­ła się pew­ne­go dnia w Ca­sci­ne. Ten oka­za­ły wy­twór wie­deń­ski, ar­cy­dzie­ło Lau­ren­zie­go, po­ły­sku­ją­cy la­kie­rem, mó­wią­cy o prze­szło­ści kró­lew­ską pra­wie tar­czą her­bo­wą, za­przę­żo­ny był w naj­pięk­niej­szą parę koni, jaka kie­dy­kol­wiek par­ska­ła w Hyde Par­ku albo w Sa­int Ja­mes na dwo­rze kró­lo­wej Wik­to­rii. Mło­dziut­ki dżo­kej w spodniach z bia­łej skó­ry i w zie­lo­nym kasz­kie­cie po­wo­ził a la Dau­mont w spo­sób naj­bar­dziej po­praw­ny. Mo­siądz uprzę­ży, koła, klam­ki u drzwi­czek błysz­cza­ły jak ze zło­ta i rzu­ca­ły w słoń­cu bły­ska­wi­ce. Wszyst­kie spoj­rze­nia bie­gły za tym wspa­nia­łym ekwi­pa­żem, któ­ry, za­kre­śliw­szy na pia­sku re­gu­lar­ne, jak­by cyr­klem wy­mie­rzo­ne koło, przy­sta­nął obok in­nych po­wo­zów. Ka­re­ta nie była pu­sta, jak się pan do­my­śla, ale w szyb­kim ru­chu moż­na było roz­róż­nić tyl­ko ko­niec bu­ci­ka wy­su­nię­te­go na przed­nie sie­dze­nie, sze­ro­ki fałd sza­la i dysk pa­ra­sol­ki ob­szy­tej frędz­la­mi z bia­łe­go je­dwa­biu. Pa­ra­sol­ka za­mknę­ła się i uj­rza­no ko­bie­tę ja­śnie­ją­cą nie­po­rów­na­ną pięk­no­ścią. By­łem na ko­niu i mo­głem się przy­bli­żyć tak, aby nie stra­cić ani jed­ne­go szcze­gó­łu z tego ar­cy­dzie­ła ludz­kie­go. Cu­dzo­ziem­ka mia­ła na so­bie zie­lo­ną suk­nię o tym zim­nym, srebr­nym od­cie­niu, w któ­rym każ­da ko­bie­ta, nie ma­ją­ca nie­ska­zi­tel­nej cery, wy­glą­da jak kret – zu­chwa­łość blon­dyn­ki pew­nej sie­bie. Wiel­ki bia­ły szal z cre­pe de Chi­ne, cały po­gar­bio­ny od ha­ftów w tym sa­mym ko­lo­rze, owi­jał ją swą de­li­kat­ną, mię­tą w małe fał­dzi­ki dra­pe­rią niby tu­ni­ką Fi­dia­sza. Au­re­olę twa­rzy sta­no­wił ka­pe­lusz z naj­cień­szej flo­renc­kiej słom­ki, ukwie­co­ny nie­za­po­mi­naj­ka­mi i drob­ny­mi wod­ny­mi ro­śli­na­mi o wą­skich mo­drych li­ściach; je­dy­ną ozdo­bą była zło­ta jasz­czur­ka wy­sa­dza­na tur­ku­sa­mi, któ­ra oka­la­ła rękę trzy­ma­ją­cą ko­ścia­ną rącz­kę od pa­ra­sol­ki.

Wy­bacz, ko­cha­ny dok­to­rze, ten opis z żur­na­la mód ko­chan­ko­wi, dla któ­re­go te drob­ne wspo­mnie­nia na­bie­ra­ją ogrom­nej wagi. Ob­fi­te, wi­ją­ce się splo­ty blond wło­sów, któ­rych kar­by two­rzy­ły jak­by fale świa­teł, spły­wa­ły po obu stro­nach jej czo­ła biel­sze­go od naj­czyst­sze­go dzie­wi­cze­go śnie­gu, któ­ry spadł nocą na naj­wyż­szym szczy­cie Alp. Rzę­sy dłu­gie i od­dzie­lo­ne jak zło­te nit­ki, któ­re śre­dnio­wiecz­ni mi­nia­tu­rzy­ści roz­świe­tla­ją wo­ko­ło głów swych anio­łów, na pół osła­nia­ły jej nie­bie­sko­zie­lo­na­we źre­ni­ce, po­dob­ne do tych bły­sków, któ­re mi­go­ta­ją na lo­dow­cach przy pew­nych efek­tach słoń­ca. Usta jej o bo­skim ry­sun­ku ja­śnia­ły tą bar­wą pur­pu­ro­wą, któ­rą wy­cie­nio­wa­ne są musz­le We­ne­ry, a po­licz­ki przy­po­mi­na­ły nie­śmia­łe, bia­łe róże, któ­re za­la­ły­by się ru­mień­cem na wy­zna­nie sło­wi­ka lub po­ca­łu­nek mo­ty­la. Ża­den pę­dzel ludz­ki nie zdo­łał­by od­dać gład­ko­ści, świe­żo­ści i bez­cie­le­snej przej­rzy­sto­ści tej cery, któ­rej ko­lo­rów nie­po­dob­na było przy­pi­sać po­spo­li­tej krwi, jaka za­bar­wia na­sze fi­bry. Je­dy­nie tyl­ko pierw­sze ru­mień­ce zo­rzy na szczy­tach Sier­ra Ne­va­da, cie­li­sta bar­wa bia­łej ka­me­lii na brze­gu płat­ków, mar­mur pa­ryj­ski oglą­da­ny po­przez we­lon z gazy ró­żo­wej mogą dać da­le­kie po­ję­cie o tej ce­rze. Ka­wa­łe­czek szyi, wi­docz­ny mię­dzy wstąż­ka­mi ka­pe­lu­sza a sza­lem, ja­śniał bia­ło­ścią mlecz­ną, nie­okre­ślo­ny­mi re­flek­sa­mi opa­lu. Ta twarz pro­mien­na nie przy­ku­wa­ła z po­cząt­ku ry­sun­kiem, lecz ko­lo­ry­tem, jak pięk­ne two­ry szko­ły we­nec­kiej, cho­ciaż rysy były rów­nie czy­ste i de­li­kat­ne jak pro­fi­le an­tycz­nych ka­mei rżnię­tych w aga­cie.

Jak Ro­meo na wi­dok Ju­lii za­po­mi­na o Ro­za­lin­dzie, tak i ja, uj­rzaw­szy tę pięk­ność nie­po­rów­na­ną, za­po­mnia­łem o daw­nych mi­łost­kach. Kar­ty mego ser­ca sta­ły się na po­wrót bia­łe, zni­kło wszel­kie na­zwi­sko, zni­kły wszel­kie wspo­mnie­nia. Nie poj­mo­wa­łem, jak mo­głem znaj­do­wać ja­kąś przy­jem­ność w tych po­spo­li­tych sto­sun­kach, któ­rych ża­den pra­wie mło­dzie­niec unik­nąć nie może, i wy­rzu­ca­łem je so­bie jak ka­ry­god­ne wia­ro­łom­stwo. Od tego fa­tal­ne­go spo­tka­nia roz­po­czę­ło się dla mnie nowe ży­cie.

Po­wóz od­je­chał z Ca­sci­ne dro­gą do mia­sta, uno­sząc olśnie­wa­ją­cą wi­zję. Zrów­na­łem mego wierz­chow­ca z ko­niem mło­de­go, bar­dzo uprzej­me­go Ro­sja­ni­na, wiel­kie­go by­wal­ca u wód, zna­ne­go we wszyst­kich sa­lo­nach ko­smo­po­li­tycz­nych Eu­ro­py, któ­ry znał do­kład­nie wszyst­kie po­dró­żu­ją­ce oso­bi­sto­ści ze sfer wyż­szych. Za­czą­łem mó­wić o nie­zna­jo­mej i do­wie­dzia­łem się, że jest to hra­bi­na Pra­sko­wia Ła­biń­ska, Li­twin­ka,. po­cho­dzą­ca ze zna­ko­mi­te­go i bar­dzo moż­ne­go domu, któ­rej mąż był od dwóch lat na woj­nie kau­ka­skiej.

Nie będę panu opo­wia­dał, ile wy­sił­ków dy­plo­ma­tycz­nych trze­ba było użyć, aby być przy­ję­tym u hra­bi­ny, któ­ra w cza­sie nie­obec­no­ści męża uni­ka­ła no­wych zna­jo­mo­ści. Wresz­cie zo­sta­łem przy­ję­ty, dwie księż­ne i czte­ry ba­ro­no­we w star­szym wie­ku od­po­wia­da­ły za mnie swo­ją an­tycz­ną cno­tą.

Hra­bi­na Ła­biń­ska wy­na­ję­ła pół mili od Flo­ren­cji wspa­nia­łą wil­lę, na­le­żą­cą nie­gdyś do Sa­Ma­tich, i w kil­ku dniach po­tra­fi­ła wpro­wa­dzić do sta­rej sie­dzi­by wy­go­dę no­wo­cze­sną, nie na­ru­sza­jąc w ni­czym jej su­ro­we­go pięk­na i po­waż­nej wy­twor­no­ści. Wiel­kie ko­ta­ry z her­ba­mi łą­czy­ły się szczę­śli­wie z ostro­łu­ko­wy­mi skle­pie­nia­mi, fo­te­le i me­ble sta­ro­daw­ne har­mo­ni­zo­wa­ły ze ścia­na­mi po­kry­ty­mi bru­nat­ną bo­aze­rią lub fre­ska­mi o to­nach bla­dych i przy­ga­słych jak bar­wy sta­rych go­be­li­nów; żad­na świe­ża bar­wa ani zło­to zbyt błysz­czą­ce nie draż­ni­ło oka i te­raź­niej­szość nie roz­brzmie­wa­ła to­nem fał­szy­wym po­śród prze­szło­ści. Hra­bi­na była jak­by uro­dzo­ną kasz­te­lan­ką i zda­wa­ło się, ja­ko­by ten sta­ry pa­łac był umyśl­nie dla niej zbu­do­wa­ny.

Je­śli by­łem ocza­ro­wa­ny pro­mie­nie­ją­cą pięk­no­ścią hra­bi­ny, to po kil­ku wi­zy­tach by­łem bar­dziej jesz­cze po­rwa­ny jej umy­słem nie­zwy­kłym, wy­twor­nym, a tak wszech­stron­nym. Kie­dy mó­wi­ła o czymś in­te­re­su­ją­cym, du­sza jej prze­bi­ja­ła – że tak po­wiem – przez skó­rę i sta­wa­ła się wi­docz­na. Bia­łość jej roz­świe­tla­ła się jak ala­ba­ster lam­py od pro­mie­nia we­wnętrz­ne­go. W ce­rze jej były te mi­go­ta­nia fos­fo­ry­zu­ją­ce, te drgnie­nia świetl­ne, o ja­kich mówi Dan­te ma­lu­jąc wspa­nia­ło­ści raju. Moż­na było po­wie­dzieć: anioł od­ci­na­ją­cy się ja­sno na słoń­cu. By­łem bez prze­rwy w sta­nie za­chwy­tu, eks­ta­zy i ogłu­pie­nia. Kie­dy, po­grą­żo­ny w kon­tem­pla­cji jej pięk­no­ści i ocza­ro­wa­ny brzmie­niem jej nie­biań­skie­go gło­su, któ­ry z każ­de­go ję­zy­ka czy­nił nie­wy­po­wie­dzia­ną mu­zy­kę, mu­sia­łem cza­sa­mi,coś od­po­wie­dzieć, ją­ka­łem parę słów bez związ­ku, co za­pew­ne dało jej bar­dzo mi­zer­ne wy­obra­że­nie o mo­jej in­te­li­gen­cji, Cza­sa­mi na­wet, je­śli zda­rzy­ło mi się wy­po­wie­dzieć ja­kieś zda­nie świad­czą­ce o moim głę­bo­kim zmie­sza­niu lub p nie­ule­czal­nej głu­po­cie, nie­do­strze­gal­ny uśmiech przy­ja­ciel­skiej iro­nii prze­bie­gał po roz­kosz­nych war­gach niby ró­żo­we świa­teł­ko.

Jesz­cze jej nic nie po­wie­dzia­łem o mej mi­ło­ści, w obec­no­ści jej by­łem po­zba­wio­ny my­śli, siły, od­wa­gi, ser­ce mi biło tak, jak gdy­by chcia­ło wy­sko­czyć z pier­si i rzu­cić się do stóp swej pani. Dwa­dzie­ścia razy po­sta­na­wia­łem uczy­nić wy­zna­nie, ale wstrzy­my­wa­ła mnie nie­po­ko­na­na nie­śmia­łość. Każ­da chłod­na lub obo­jęt­na mina hra­bi­ny wpra­wia­ła mnie w śmier­tel­ną trwo­gę, jaką tyl­ko od­czu­wa­ją ska­zań­cy w chwi­li, kie­dy cze­ka­ją z gło­wą na pniu, aż bły­ska­wi­ca to­po­ra prze­tnie im szy­ję. Du­si­ły mnie skur­cze ner­wo­we, poty lo­do­wa­te ob­le­wa­ły moje cia­ło. Czer­wie­ni­łem się, bla­dłem i wy­cho­dzi­łem, nie po­wie­dziaw­szy nic, tru­dem znaj­du­jąc drzwi i za­ta­cza­jąc? się jak pi­ja­ny na stop­niach scho­dów.

Na uli­cy po­wra­ca­ły mi siły i po­czy­na­łem rzu­cać na wiatr naj­go­ręt­sze dy­ty­ram­by. Zwra­ca­łem do nie­obec­ne­go bó­stwa ty­sią­ce oświad­czeń peł­nych nie­prze­par­tej wy­mo­wy. W tych nie­mych apo­stro­fach do­rów­ny­wa­łem wiel­kim po­etom mi­ło­ści. Pieśń nad pie­śnia­mi Sa­lo­mo­na z jej za­wrot­nym za­pa­chem orien­tal­nym i tym li­ry­zmem peł­nym oma­mu ha­szy­szo­we­go, so­ne­ty Pe­trar­ki z ich sub­tel­no­ścia­mi pla­to­nicz­ny­mi i de­li­kat­no­ścia­mi nie­uchwyt­ny­mi, In­ter­mez­zo He­ine­go z jego wraż­li­wo­ścią ner­wo­wą i ma­ja­czą­cą są ni­czym w po­rów­na­niu do nie wy­sy­cha­ją­cych wy­le­wów du­szy, w któ­rych wy­czer­py­wa­ło się moje ży­cie. Pod ko­niec każ­de­go z tych mo­no­lo­gów zda­wa­ło mi się, że hra­bi­na, po­ko­na­na, po­win­na spły­nąć z nie­ba na moje ser­ce i nie­raz krzy­żo­wa­łem na pier­si ra­mio­na my­śląc, że ją obej­mu­ję.

By­łem tak opę­ta­ny, że ca­ły­mi go­dzi­na­mi szep­ta­łem niby li­ta­nię mi­ło­sną te dwa sło­wa: „Pra­sko­wia Ła­biń­ska”, znaj­du­jąc nie­okre­ślo­ny czar w owych zgło­skach, już to prze­sie­wa­nych z wol­na niby per­ły, już to wy­ła­wia­nych z go­rącz­ko­wą płyn­no­ścią de­wo­ta, unie­sio­ne­go wła­sną mo­dli­twą. In­nym ra­zem pi­sa­łem uwiel­bia­ne imię na naj­pięk­niej­szych kar­tach we­li­no­wych, ozda­bia­jąc je wy­my­sła­mi ka­li­gra­ficz­ny­mi z rę­ko­pi­sów śre­dnio­wiecz­nych, re­tu­sza­mi zło­ty­mi, wi­nie­ta­mi la­zu­ro­wy­mi, de­se­nia­mi z ga­łą­zek zie­lo­nych, Pra­ca ta, peł­na na­mięt­nej dro­bia­zgo­wo­ści i dzie­cin­nej do­kład­no­ści, po­chła­nia­ła mi dłu­gie go­dzi­ny dzie­lą­ce moje wi­zy­ty u hra­bi­ny. Nie mo­głem ani czy­tać, ani za­jąć się czym­kol­wiek. Nic mnie nie ob­cho­dzi­ło oprócz Pra­sko­wii i na­wet nie otwie­ra­łem li­stów „ któ­re do­sta­wa­łem z Fran­cji. Kil­ka­krot­nie sta­ra­łem się otrzą­snąć z tego sta­nu, pró­bo­wa­łem przy­po­mnieć so­bie re­gu­ły uwo­dze­nia przy­ję­te przez mło­dych lu­dzi, pod­stę­py uży­wa­ne przez Val­mon-tów z ka­wiarń pa­ry­skich i Don Ju­anów z Joc­key-Klu­bu, ale do wy­ko­na­nia bra­ko­wa­ło mi od­wa­gi i ża­ło­wa­łem, że jak Ju­lian So­rel Sten­dha­la nie mia­łem pacz­ki li­stów do ko­pio­wa­nia, aże­by je po­sy­łać hra­bi­nie. Za­do­wa­la­łem się tyl­ko tym, że ko­cham, od­da­jąc się w zu­peł­no­ści, nie żą­da­jąc ni­cze­go na­wza­jem, bez żad­nej, choć­by na­wet da­le­kiej na­dziei, gdyż w mo­ich naj­zu­chwal­szych ma­rze­niach po­zwa­la­łem so­bie naj­wy­żej do­tknąć usta­mi ko­niusz­ków ró­ża­nych pal­ców Pra­sko­wii. Mło­dy no­wi­cjusz w pięt­na­stym stu­le­ciu, bi­ją­cy czo­łem o stop­nie oł­ta­rza, ry­cerz klę­czą­cy w sztyw­nej zbroi nie mo­gli mieć dla Ma­don­ny bar­dziej kor­ne­go uwiel­bie­nia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: