- W empik go
Awatar - ebook
Awatar - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 243 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nikt nie mógł zrozumieć, jaka to choroba podkopywała z wolna Oktawiusza de Saville. Nie leżał w łóżku i prowadził zwykły tryb życia; nigdy żadna skarga nie wydobyła się z jego ust, a jednak niknął w oczach. Pieczołowitość rodziny i przyjaciół zmuszała go do zasięgnięcia rady u lekarzy. Zapytywany przez nich, nie żalił się na żadne określone cierpienie i nauka nie mogła w nim odkryć żadnych niepokojących objawów; przy opukiwaniu piersi wydawały dźwięk dobry, a ucho przyłożone do jego serca zaledwie mogło zauważyć jakieś uderzenie zbyt wolne lub też zbyt przyspieszone; nie kaszlał, nie miał gorączki, ale życie uchodziło z niego i uciekało przez jedną z tych niewidzialnych szpar, których pełno w człowieku, jak mówi Terencjusz.
Czasami wskutek dziwnego omdlenia bladł i stawał się zimny jak marmur. Przez dwie albo trzy minuty można było przypuszczać, że umarł; następnie wahadło, wstrzymane tajemniczą ręką, rozpoczynało na nowo swój ruch i Oktawiusz zdawał się budzić ze snu. Posłano go do wód, ale nimfy źródeł leczniczych nie pomogły mu. Podróż do Neapolu nie osiągnęła lepszego skutku. To piękne, tak wychwalane słońce wydawało mu się czarne, jak gdyby ze sztychów Albrechta Durera; nietoperz, który na skrzydle ma napisane słowo melancholia, przecinał błyszczący błękit swoimi zapylonymi błonami i trzepotał się między światłem a nim; czuł się jak zlodowaciały na Strada Mergellina, gdzie prażą się na pół nadzy lazzaroni i gdzie słońce nadaje ich skórom brązową patynę.
Powrócił więc do swego małego mieszkania przy ulicy Św. Łazarza i na pozór rozpoczął swój dawny tryb życia.
Mieszkanie to urządzone było bardzo wygodnie jak na mieszkanie kawalerskie. Ale ponieważ mieszkanie biera po jakimś czasie wygląd, a może I myśli tego, który je zamieszkuje, pokoje Oktawiusza stawały się coraz smutniejsze, adamaszki firanek przybladły i przepuszczały szare już tylko światło. Wielkie bukiety piwonii więdły na przybrukanym tle kobierców; złote szlaki, bramujące kilka akwarel i parę szkiców, poczerwieniały z wolna pod nieubłaganym kurzem; ogień zniechęcony gasł i dymił pośród popiołu. Stary zegar Boule'a, wykładany miedzią i szylkretem, wstrzymywał odgłos swego tykania, a dźwięk znudzonych godzin mówił cicho, jakby w pokoju chorego; drzwi zamykały się bez hałasu, a plusze tłumiły kroki rzadkich gości; śmiech zamierał sam przez się przedarłszy się do tych ponurych, zimnych i ciemnych pokoi, gdzie przecież niczego nie brakowało z nowoczesnego zbytku. Jan, służący Oktawiusza, z miotełką pod pachą, z tacą w ręku, ślizgał się po nich jak cień, gdyż przejęty bezwiednie melancholią mieszkania stracił swoją gadatliwość. Na ścianach wisiały jako trofea: rękawice do boksu, maski i florety, ale nietrudno było odgadnąć, że już od dawna nie używano ich; otwarte i niedbale porzucone książki włóczyły się po wszystkich meblach, jak gdyby Oktawiusz chciał uśpić tą mechaniczną lekturą jakąś uporczywą myśl. Zaczęty list, którego papier już pożółkł, zdawał się wyczekiwać od miesięcy, żeby go skończono, i leżał jak niemy wyrzut na środku biurka. Mimo że zamieszkane pokoje wydawały się puste, nie było w nich życia i wchodzącego tam uderzał powiew zimnego powietrza, jakie wieje z grobowców, kiedy się je otwiera.
W tym ponurym mieszkaniu, gdzie żadna kobieta nie zabłąkała ani koniuszka swego pantofelka, Oktawiusz czuł się lepiej niż gdzie indziej – ten spokój, ten smutek i to opuszczenie odpowiadały mu. Radosny zgiełk życia przerażał go, chociaż czasami czynił wysiłki, aby się weń wmieszać; mimo to wracał jeszcze bardziej ponury z maskarad, wycieczek albo kolacji, na które ciągnęli go przyjaciele. Toteż nie walczył już więcej z tym tajemniczym bólem i przepędzał dni z obojętnością człowieka, który nie liczy na jutro. Nie wierząc w przyszłość, nie robił żadnych planów i w skrytości posłał Bogu swoją dymisję z życia, czekając, kiedy zostanie przyjęta. Mimo to mylilibyście się, gdybyście sobie wyobrazili wychudłą i za – przypadniętą twarz, ziemistą cerą, osłabione członki i wielkie zewnętrzne wyniszczenie. Co najwyżej można było zauważyć parę brunatnych plam pod powiekami, parę czerwonych odcieni wokoło oczodołów, parę bruzd na skroniach przeciętych niebieskimi żyłkami. A tylko iskra życia nie błyszczała w jego oku, z którego uleciały wola, nadzieja i pragnienie. To martwe spojrzenie w tym młodym obliczu stanowiło dziwny kontrast i wywierało bardziej przykre wrażenie niż wynędzniała twarz i błyszczące gorączką oczy, właściwe zwykłej chorobie.
Zanim zaczął słabować, Oktawiusz był, jak to się mówi, ładnym chłopcem i pozostał nim jeszcze teraz. Gęste czarne włosy, jedwabiste i połyskujące, wiły się w bujnych lokach na jego skroniach. Podłużne, ciemnoniebieskie, aksamitne oczy, ocienione zagiętymi rzęsami, świeciły czasami wilgotnym blaskiem; w spokoju, kiedy żadna namiętność nie podniecała ich, odznaczały się tą niezamąconą pogodą, jaką mają oczy ludzi na Wschodzie, gdy przed kawiarnią w Smyrnie albo w Konstantynopolu odprawiają swój keft po wypaleniu nargili. Twarz jego nie miała nigdy rumieńców, a bladooliwkowa cera, która w całym swym blasku występowała dopiero przy sztucznym świetle, przypominała cery południowców. Ręka jego była zgrabna i delikatna, stopa wąska, o wąskim podbiciu. Ubierał się dobrze, ani zbyt modnie, ani zbyt staroświecko, i umiał doskonale uwydatniać swoje przyrodzone zalety. Gdyby się chciał dostać do Jockey-Klubu, nie odmówiono by mu przyjęcia, mimo iż nie był ani dandysem, ani sportowcem.
Jak to być mogło, że ten piękny i bogaty młodzieniec, mający tyle powodów do szczęścia, tak nędznie marniał? Powiecie może, że Oktawiusz był zblazowany, że modne romanse zatruły mu umysł niezdrowymi myślami, że nie miał wiary, że z jego młodości i majątku roztrwonionego na szalone orgie nie zostało mu nic więcej jak tylko długi – wszystkie te przypuszczenia są nieprawdziwe. Nie zakosztowawszy wielu przyjemności, Oktawiusz nie mógł być nimi znudzony. Nie był ani melancholikiem, ani romantykiem, ani ateuszem, ani rozpustnikiem, ani marnotrawcą. Jego życie dotychczasowe wypełnione było nauką i rozrywkami właściwymi młodym ludziom. Rano słuchał wykładów w Sorbonie, a wieczorem stawał na schodach opery, aby zobaczyć przewalającą się kaskadę toalet. Nie posądzano go o miłość do jakiejś nieczułej dziewicy lub księżny, dochody swoje wydawał, lecz tak, aby kaprysy nie naruszały kapitału – jego notariusz szanował go. Był to więc człowiek prosty, niezdolny do rzucenia się w lodowce Manfreda lub do zapalenia piecyka młodego Escousse'a. Co do przyczyny dziwnego stanu, w którym się znajdował i który zdawał się urągać medycynie, to jest ona tak nieprawdopodobna w Paryżu w dziewiętnastym wieku, że nie śmiemy jej wyznać i pozostawiamy to samemu bohaterowi.
Ponieważ zwyczajni lekarze nie poznali się na owej dziwnej chorobie, gdyż nie krajano jeszcze dusz w amfiteatrach anatomicznych, udano się wreszcie do pewnego osobliwego doktora, który po długim pobycie powrócił z Indii i dokonywał cudownych uzdrowień.
Oktawiusz, przeczuwając wyższą przenikliwość, która była zdolna odgadnąć jego tajemnicę, zdawał się obawiać wizyty lekarza i dopiero na usilne nalegania matki zgodził się przyjąć Baltazara Cherbonneau.
Kiedy lekarz wszedł, Oktawiusz leżał na pół wyciągnięty na kanapie. Na jednej poduszce opierał głowę, na drugiej położył łokieć, trzecią przykrył nogi. Spowity w miękkie fałdy gandury, czytał, a raczej trzymał książkę, gdyż oczy, zatrzymane na jaldejś karcie, zdawały się nie patrzeć. Twarz jego była blada, ale jak już powiedzieliśmy, nie widać było na niej zbyt wielkiej zmiany. Powierzchowna obserwacja nie dopatrzyłaby się niebezpieczeństwa u tego młodego chorego, u którego na stoliku stało pudełko z papierosami zamiast flakonów, słoików, ziółek i innych lekarstw stosowanych w takich wypadkach. Jego czyste, chociaż nieco zmęczone rysy, nie straciły nic ze swego wdzięku i gdyby nie głęboki bezwład i - spojrzenie pełne nieuleczalnej rozpaczy, Oktawiusz wydawałby się człowiekiem zupełnie zdrowym.
Osobliwy wygląd lekarza uderzył Oktawiusza pomimo całej jego obojętności. Baltazar Cherbonneau wyglądał jak postać wyrwana z fantastycznej opowieści Hoffmanna i przechadzająca się wśród rzeczywistości, zdziwionej widokiem tej uciesznej figury. Jego silnie opalona twarz znikała pod ogromną czaszką, która z powodu łysiny wydawała się jeszcze większa. Ta naga, gładka jak kość słoniowa czaszka zachowała biały odcień, gdy tymczasem twarz, wystawiona na promienie słońca, przybrała, dzięki pokładom opalenizny, ton drzewa dębowego albo zakopconego portretu. Wszystkie płaszczyzny oraz wypukłości i wklęsłości kostne występowały tak silnie, że niewielka warstwa ciała, która je przykrywała, wyglądała z powodu tysiącznych zmarszczek jak zmoczona skóra nałożona na głowę zmarłego. Rzadkie szpakowate włosy, błąkające się jeszcze w tyle głowy, zebrane w trzy cienkie kosmyki, z których dwa wznosiły się nad uszami, a trzeci sięgał od karku aż do czoła, koronowały cudacznie dziwną twarz tego dziadka do orzechów, budząc żal za staroświecką peruką albo za nowoczesnymi, rozczochranymi nad czołem lokami. Ale co najbardziej zaciekawiało u tego lekarza, to jego oczy. W tej twarzy pooranej wiekiem, ogorzałej pod nieubłaganym słońcem, zużytej nauką, w której zmęczenie życiem i wiedzą zapisało się głębokimi bruzdami, kurzymi łapkami, rozchodzącymi się w promieniach zmarszczkami, bardziej zwartymi niż karty książki, błyszczały dwie turkusowe źrenice o niepojętej przezroczystości, młodości i świeżości. Te błękitne gwiazdy błyszczały w głębi brunatnych oczodołów i błon, których płowe koła przypominały z lekka pióra ułożone w aureoli dookoła źrenic sów widzących w ciemnościach. Można by powiedzieć, że wskutek jakiejś czarodziejskiej sztuczki podpatrzonej u braminów i pandytów Baltazar Cherbonneau ukradł oczy dziecka i przystosował je do swej trupiej twarzy. Spojrzenie starca wskazywało na lat dwadzieścia, spojrzenie młodzieńca na lat sześćdziesiąt.
Baltazar Cherbonneau ubrany był w klasyczny kostium lekarzy: frak i spodnie z czarnego sukna, jedwabna kamizelka tego samego koloru, a przy koszuli wielki brylant, dar jakiegoś radży albo nababa. Ale to ubranie chwiało się, jak gdyby było zawieszone na wieszadle,. i tworzyło prostopadłe fałdy, a kiedy lekarz siadał, załamywało się pod ostrymi kątami na kościach udowych i na piszczelach. Do wytworzenia tej zadziwiającej chudości nie byłoby wystarczyło samo prażące słońce Indii. Prawdopodobnie Baltazar Cherbonneau poddał się w celu jakiegoś wtajemniczenia długim postom fakirów i pewien czas spędził wśród jogów, siedząc na skórze gazeli między czterema żarzącymi się paleniskami. Ale ten ubytek materii nie sprowadził żadnego osłabienia. Silne wiązadła, naprężone na rękach jak struny na szyjce skrzypiec, łączyły wychudłe kości członków i umożliwiały im poruszanie się bez zbytniego chrzęstu.
Oktawiusz wskazał ręką na krzesło stojące obok kanapy; lekarz usiadł na nim, poruszając łokciami, podobnie jak to się dzieje przy rozkładaniu metra, i czyniąc ruchy, które wskazywały na zakorzeniony zwyczaj siadania na matach. Tak usiadłszy, Baltazar Cherbonneau odwrócony był tyłem do światła, które padało wprost na twarz chorego. Pozycja ta odpowiednia była do badania i chętnie ją przybierają obserwatorowie, chcący raczej coś widzieć, niż być widzianymi. Mimo że twarz lekarza pogrążona była w cieniu, a tylko na szczycie czaszki, połyskującej i zaokrąglonej jak olbrzymie strusie jajo, błyszczał promień światła, Oktawiusz dostrzegał migotanie dziwnych, błękitnych źrenic, które wydawały się obdarzone błyskami właściwymi ciałom fosforyzującym. Ostry i jasny promień strzelający z nich i padający prosto na pierś młodego chorego wywoływał w nim wrażenie lekkiego kłucia i gorąca, jak gdyby po zażyciu emetyku.
– Otóż – rzekł lekarz po chwili milczenia, podczas którego zdawał się zbierać oznaki, zauważone w swym krótkim badaniu – widzę już, że nie mamy tu do czynienia ze zwykłą chorobą; nie ma pan żadnej z tych chorób zakatalogowanych, o dobrze znanych objawach, które lekarz uzdrawia lub pogarsza, i kiedy pomówię z panem kilka minut, nie zażądam papieru, aby na nim napisać błahą formułkę z Kodeksu, pod którą położę hieroglificzny podpis i którą pański służący zaniesie do pobliskiej apteki.
Oktawiusz uśmiechnął się lekko, jak gdyby chciał podziękować lekarzowi za to, że go nie będzie nużył zbytecznymi lekarstwami.
– Ale – ciągnął dalej lekarz – nie trzeba się cieszyć za wcześnie. Chociaż pan nie ma ani otłuszczenia serca, ani tuberkułów płuc, ani rozmiękczenia rdzenia kręgowego, ani wodogłowia, ani tyfusu, ani żadnej choroby nerwowej, to z tego nie wynika jeszcze, że jest pan zupełnie zdrowy. Podaj mi pan rękę.
Myśląc, że Cherbonneau chce mu zbadać puls, i spodziewając się, że wyciągnie zegarek, Oktawiusz odwinął rękaw swej gandury, obnażył rękę i machinalnie podał ją lekarzowi. Nie szukając dużym palcem przyspieszonego lub powolnego bicia, które wskazuje, czy zegar życia człowieka jest popsuty, Cherbonneau ujął w swą brunatną łapę, której kościste palce przypominały szczypce kraba, delikatną, żyłkowatą i wilgotną rękę młodzieńca; zbadał ją, obmacał, wygniótł i wymiesił, jak gdyby chciał wejść w związek magnetyczny z chorym. Oktawiusz, aczkolwiek sceptyczny na punkcie medycyny, nie mógł się obronić przed dziwnym strachem i krew uciekła mu z twarzy, ponieważ zdawało, mu się, że lekarz dotknięciem swoim wydziera mu duszę.
– Drogi panie Oktawiuszu – rzekł lekarz puszczając rękę młodzieńca – pański stan jest groźniejszy, niż pan myśli, a nauka, przynajmniej taka, jaką praktykuje stara europejska rutyna, nic tu nie pomoże. Pan nie ma chęci do życia, a pańska dusza uwalnia się niepostrzeżenie z pańskiego ciała. Nie ma u pana ani hipochondrii, ani melancholii, ani skłonności do samobójstwa. Nie… Wypadek rzadki i ciekawy, mógłby pan, gdybym się nie sprzeciwił, umrzeć bez żadnych określonych zewnętrznych czy wewnętrznych dolegliwości. Czas był, żeby mnie zawezwać, gdyż tylko słaba nitka trzyma ducha w ciele, ale my zrobimy na niej gruby węzeł. – I lekarz zatarł ochoczo ręce, wykrzywiając twarz w uśmiechu, który wywołał istny rój zmarszczek na tysiącznych fałdach jego skóry.
– Panie Cherbonneau, nie wiem, czy mnie pan wyleczy, do czego zresztą nie mam żadnej ochoty, ale muszę przyznać, że od razu przeniknął pan przyczynę dziwnego stanu, w jakim się znajduję. Zdaje mi się, jak gdyby moje ciało stało się przepuszczalne, moje ja uciekało z niego tak jak woda przez sito. Czuję, że się roztapiam we" wszechbycie, z trudem odróżniam siebie od świata, w który się zapadam. Życie, którego – o ile tylko mogę – odgrywam zwykłą pantomimę, aby nie martwić krewnych i przyjaciół, wydaje mi się tak dalekie ode mnie, że są chwile, w których zdaje mi się, jak gdybym już opuścił sferę ziemską; ruszam się tu i tam dla przyczyn, które mną dawniej kierowały i których mechaniczny popęd trwa dalej, ale nie biorę udziału w tym, co czynię. Siadam do stołu o zwykłych godzinach i wydaje się, jakobym jadł i pił, mimo że nie czuję smaku w najostrzej przyprawionych potrawach i w najmocniejszych winach. Światło słońca wydaje mi się blade jak światło księżyca, a świece mają czarne płomienie. Zimno mi w najgorętsze dni letnie; czasami nastaje we mnie tak wielkie milczenie, jak gdyby moje serce nie biło więcej i jak gdyby wewnętrzny mechanizm wstrzymany był z niewiadomej przyczyny. Jeśli zmarli mogliby określić śmierć, ten stan musiałby być podobny do niej.
– Pan jest dotknięty – odparł lekarz – chroniczną niezdolnością do życia, chorobą czysto moralną i częstszą, niż nam się wydaje. Myśl jest także siłą, która może zabić jak kwas pruski, jak iskra z butelki lejdejskiej, chociaż ślad jej spustoszeń nie jest uchwytny dla słabych środków analizy, którymi rozporządza pospolita wiedza. Jakiż to smutek zagłębił swój zakrzywiony dziób w pańskiej wątrobie? Z jakichże to wyżyn tajemnych ambicji spadł pan rozbity i zmiażdżony? Jakąż to gorzką rozpacz przetrawia pan w nieruchomości? Czy to pragnienie władzy dręczy pana? Czy z własnej ochoty zrzekł się pan zamiarów leżących poza możnością ludzką? Jest pan za młody na to. Zdradziła pana kobieta?
– Nie, panie – odrzekł Oktawiusz – nie mam nawet tego szczęścia.
– A mimo to – podjął Baltazar Cherbonneau – w pańskich zamglonych oczach, w zniechęconych ruchach ciała, w głuchym dźwięku pańskiego głosu czytam tak jasno tytuł jednej Szekspirowskiej sztuki, jak gdyby był on wyryty złotymi literami na grzbiecie safianowej oprawy.
– A jakaż to jest ta sztuka, którą nieświadomie tłu- • maczę? – zapytał Oktawiusz z budzącą się mimo jego woli ciekawością.
– Love's Labour's Lost – ciągnął dalej lekarz czystym akcentem, który zdradzał długi pobyt w angielskich posiadłościach w Indiach.
– To ma znaczyć, jeżeli się nie mylę, Stracone zachody miłości.
– Właśnie.
Oktawiusz nie odpowiedział, lekki rumieniec pokrył jego twarz. Dla dodania sobie odwagi zaczął się bawić chwastem od sznura, którym był opasany. Lekarz założył nogę na nogę, co robiło wrażenie kości złożonych na krzyż, które się widuje wyryte na grobowcach, i ujął ręką stopę na sposób orientalny. Jego niebieskie oczy pogrążyły się w oczach Oktawiusza i zapytywały je spojrzeniem rozkazującym i łagodnym.
– Proszę, niech mi się pan zwierzy – rzekł Baltazar Cherbonneau – ja jestem lekarzem dusz, pan jest moim chorym, a tak jak ksiądz katolicki od swego penitenta, ja również wymagam od pana generalnej spowiedzi, którą może pan uczynić bez klękania.
– Po co? Nawet gdyby pan odgadł, to opowiadanie o moich cierpieniach nie złagodzi ich. Mój smutek nie jest gadatliwy, żadna potęga ludzka, nawet pańska, nie zdoła mnie uleczyć.
– Być może – rzekł lekarz, układając się wygodniej w fotelu, jak człowiek, który przygotowuje się do wysłuchania dłuższej spowiedzi.
– Nie chcę – mówił dalej Oktawiusz – żeby mnie pan posądzał o dziecinny upór, i przez moje milczenie nie chcę dać panu sposobności do obmycia rąk z wszelkiej winy na wypadek mego zgonu; opowiem panu swoją historię, jeśli panu tak bardzo o to chodzi. Podkład jej odgadł pan, a więc i szczegółów nie zataję przed panem. Nie oczekuj pan niczego szczególnego ani romantycznego. Jest to bardzo stara, bardzo pospolita i bardzo szara przygoda, ale, jak mówi piosenka Heinego, ten, którego spotyka, uważa ją zawsze za nową i serce mu pęka z bólu. Doprawdy, wstyd mi powiedzieć coś tak pospolitego człowiekowi, który żył w najciekawszych i najfantastyczniejszych krajach.
– Proszę się nie obawiać, jedynie tylko pospolite rzeczy są dla mnie osobliwe – rzekł z uśmiechem lekarz. – A więc, doktorze, umieram z miłości.II
– Bawiłem we Florencji w roku 184…, pod koniec lata, to jest w najpiękniejszej porze do zwiedzania Florencji. Miałem czas, pieniądze, doskonałe listy polecające i byłem wówczas młodzieńcem wesołego usposobienia, nie żądającym niczego innego, tylko zabawy. Zamieszkałem nad brzegiem Arna, wynająłem powóz i wżyłem się w to słodkie florenckie życie, które ma tyle uroku dla cudzoziemca. Rankiem szedłem zwiedzać jakiś kościół, pałac lub galerię, wedle upodobania, nie spiesząc się, nie pragnąc nabawić się niestrawności z powodu arcydzieł, które we Włoszech przyprawiają o mdłości zbyt pochopnego turystę. Raz oglądałem brązowe drzwi baptysterium, to znowu Perseusza Benvenuta w loggia dei Lanzi, portret Fornariny w Ufficjach albo Wenus Canovy w pałacu Pitti, ale nie więcej jak jeden przedmiot na raz. Następnie jadłem śniadanie w kawiarni „Doney”, wypijałem mrożoną kawę, paliłem cygara, przeglądałem dzienniki, ozdabiałem butonierkę z własnej ochoty albo zmuszony przez piękne kwiaciarki stojące przed kawiarnią, ubrane w wielkie słomkowe kapelusze, i wracałem do domu na sjestę. O trzeciej godzinie zajeżdżał powóz i zabierał mnie do Cascine. Cascine są we Florencji tym, czym Lasek Buloński w Paryżu, z tą różnicą, że wszyscy się znają i że „rondo” jest salonem na wolnym powietrzu, gdzie zamiast foteli są powozy zatrzymane i ustawione w półkole. Kobiety w pięknych toaletach, na pół leżąc na poduszkach, przyjmują wizyty starających się o względy kochanków, dandysów, urzędników ambasady, którzy z kapeluszem w ręku stoją przy stopniach powozu. Ale pan to równie dobrze zna jak ja. Tam się tworzą projekty na wieczór, tam się wyznacza schadzki, tam się daje odpowiedzi, przyjmuję zaproszenia. Jest to jak gdyby giełda rozkoszy, która trwa od trzeciej do piątej w cieniu pięknych drzew, pod najsłodszym niebem na świecie. Każdy zamożniejszy człowiek jest obowiązany ukazać się codziennie w Cascine. Nigdy o tym nie zapominałem, a wieczorem, po obiedzie, składałem wizyty albo szedłem do opery, jeśli śpiewaczka była godna zachodu.
Tak spędziłem jeden z najszczęśliwszych miesięcy w moim życiu, ale to szczęście niedługo miało trwać. Wspaniała karoca ukazała się pewnego dnia w Cascine. Ten okazały wytwór wiedeński, arcydzieło Laurenziego, połyskujący lakierem, mówiący o przeszłości królewską prawie tarczą herbową, zaprzężony był w najpiękniejszą parę koni, jaka kiedykolwiek parskała w Hyde Parku albo w Saint James na dworze królowej Wiktorii. Młodziutki dżokej w spodniach z białej skóry i w zielonym kaszkiecie powoził a la Daumont w sposób najbardziej poprawny. Mosiądz uprzęży, koła, klamki u drzwiczek błyszczały jak ze złota i rzucały w słońcu błyskawice. Wszystkie spojrzenia biegły za tym wspaniałym ekwipażem, który, zakreśliwszy na piasku regularne, jakby cyrklem wymierzone koło, przystanął obok innych powozów. Kareta nie była pusta, jak się pan domyśla, ale w szybkim ruchu można było rozróżnić tylko koniec bucika wysuniętego na przednie siedzenie, szeroki fałd szala i dysk parasolki obszytej frędzlami z białego jedwabiu. Parasolka zamknęła się i ujrzano kobietę jaśniejącą nieporównaną pięknością. Byłem na koniu i mogłem się przybliżyć tak, aby nie stracić ani jednego szczegółu z tego arcydzieła ludzkiego. Cudzoziemka miała na sobie zieloną suknię o tym zimnym, srebrnym odcieniu, w którym każda kobieta, nie mająca nieskazitelnej cery, wygląda jak kret – zuchwałość blondynki pewnej siebie. Wielki biały szal z crepe de Chine, cały pogarbiony od haftów w tym samym kolorze, owijał ją swą delikatną, miętą w małe fałdziki draperią niby tuniką Fidiasza. Aureolę twarzy stanowił kapelusz z najcieńszej florenckiej słomki, ukwiecony niezapominajkami i drobnymi wodnymi roślinami o wąskich modrych liściach; jedyną ozdobą była złota jaszczurka wysadzana turkusami, która okalała rękę trzymającą kościaną rączkę od parasolki.
Wybacz, kochany doktorze, ten opis z żurnala mód kochankowi, dla którego te drobne wspomnienia nabierają ogromnej wagi. Obfite, wijące się sploty blond włosów, których karby tworzyły jakby fale świateł, spływały po obu stronach jej czoła bielszego od najczystszego dziewiczego śniegu, który spadł nocą na najwyższym szczycie Alp. Rzęsy długie i oddzielone jak złote nitki, które średniowieczni miniaturzyści rozświetlają wokoło głów swych aniołów, na pół osłaniały jej niebieskozielonawe źrenice, podobne do tych błysków, które migotają na lodowcach przy pewnych efektach słońca. Usta jej o boskim rysunku jaśniały tą barwą purpurową, którą wycieniowane są muszle Wenery, a policzki przypominały nieśmiałe, białe róże, które zalałyby się rumieńcem na wyznanie słowika lub pocałunek motyla. Żaden pędzel ludzki nie zdołałby oddać gładkości, świeżości i bezcielesnej przejrzystości tej cery, której kolorów niepodobna było przypisać pospolitej krwi, jaka zabarwia nasze fibry. Jedynie tylko pierwsze rumieńce zorzy na szczytach Sierra Nevada, cielista barwa białej kamelii na brzegu płatków, marmur paryjski oglądany poprzez welon z gazy różowej mogą dać dalekie pojęcie o tej cerze. Kawałeczek szyi, widoczny między wstążkami kapelusza a szalem, jaśniał białością mleczną, nieokreślonymi refleksami opalu. Ta twarz promienna nie przykuwała z początku rysunkiem, lecz kolorytem, jak piękne twory szkoły weneckiej, chociaż rysy były równie czyste i delikatne jak profile antycznych kamei rżniętych w agacie.
Jak Romeo na widok Julii zapomina o Rozalindzie, tak i ja, ujrzawszy tę piękność nieporównaną, zapomniałem o dawnych miłostkach. Karty mego serca stały się na powrót białe, znikło wszelkie nazwisko, znikły wszelkie wspomnienia. Nie pojmowałem, jak mogłem znajdować jakąś przyjemność w tych pospolitych stosunkach, których żaden prawie młodzieniec uniknąć nie może, i wyrzucałem je sobie jak karygodne wiarołomstwo. Od tego fatalnego spotkania rozpoczęło się dla mnie nowe życie.
Powóz odjechał z Cascine drogą do miasta, unosząc olśniewającą wizję. Zrównałem mego wierzchowca z koniem młodego, bardzo uprzejmego Rosjanina, wielkiego bywalca u wód, znanego we wszystkich salonach kosmopolitycznych Europy, który znał dokładnie wszystkie podróżujące osobistości ze sfer wyższych. Zacząłem mówić o nieznajomej i dowiedziałem się, że jest to hrabina Praskowia Łabińska, Litwinka,. pochodząca ze znakomitego i bardzo możnego domu, której mąż był od dwóch lat na wojnie kaukaskiej.
Nie będę panu opowiadał, ile wysiłków dyplomatycznych trzeba było użyć, aby być przyjętym u hrabiny, która w czasie nieobecności męża unikała nowych znajomości. Wreszcie zostałem przyjęty, dwie księżne i cztery baronowe w starszym wieku odpowiadały za mnie swoją antyczną cnotą.
Hrabina Łabińska wynajęła pół mili od Florencji wspaniałą willę, należącą niegdyś do SaMatich, i w kilku dniach potrafiła wprowadzić do starej siedziby wygodę nowoczesną, nie naruszając w niczym jej surowego piękna i poważnej wytworności. Wielkie kotary z herbami łączyły się szczęśliwie z ostrołukowymi sklepieniami, fotele i meble starodawne harmonizowały ze ścianami pokrytymi brunatną boazerią lub freskami o tonach bladych i przygasłych jak barwy starych gobelinów; żadna świeża barwa ani złoto zbyt błyszczące nie drażniło oka i teraźniejszość nie rozbrzmiewała tonem fałszywym pośród przeszłości. Hrabina była jakby urodzoną kasztelanką i zdawało się, jakoby ten stary pałac był umyślnie dla niej zbudowany.
Jeśli byłem oczarowany promieniejącą pięknością hrabiny, to po kilku wizytach byłem bardziej jeszcze porwany jej umysłem niezwykłym, wytwornym, a tak wszechstronnym. Kiedy mówiła o czymś interesującym, dusza jej przebijała – że tak powiem – przez skórę i stawała się widoczna. Białość jej rozświetlała się jak alabaster lampy od promienia wewnętrznego. W cerze jej były te migotania fosforyzujące, te drgnienia świetlne, o jakich mówi Dante malując wspaniałości raju. Można było powiedzieć: anioł odcinający się jasno na słońcu. Byłem bez przerwy w stanie zachwytu, ekstazy i ogłupienia. Kiedy, pogrążony w kontemplacji jej piękności i oczarowany brzmieniem jej niebiańskiego głosu, który z każdego języka czynił niewypowiedzianą muzykę, musiałem czasami,coś odpowiedzieć, jąkałem parę słów bez związku, co zapewne dało jej bardzo mizerne wyobrażenie o mojej inteligencji, Czasami nawet, jeśli zdarzyło mi się wypowiedzieć jakieś zdanie świadczące o moim głębokim zmieszaniu lub p nieuleczalnej głupocie, niedostrzegalny uśmiech przyjacielskiej ironii przebiegał po rozkosznych wargach niby różowe światełko.
Jeszcze jej nic nie powiedziałem o mej miłości, w obecności jej byłem pozbawiony myśli, siły, odwagi, serce mi biło tak, jak gdyby chciało wyskoczyć z piersi i rzucić się do stóp swej pani. Dwadzieścia razy postanawiałem uczynić wyznanie, ale wstrzymywała mnie niepokonana nieśmiałość. Każda chłodna lub obojętna mina hrabiny wprawiała mnie w śmiertelną trwogę, jaką tylko odczuwają skazańcy w chwili, kiedy czekają z głową na pniu, aż błyskawica topora przetnie im szyję. Dusiły mnie skurcze nerwowe, poty lodowate oblewały moje ciało. Czerwieniłem się, bladłem i wychodziłem, nie powiedziawszy nic, trudem znajdując drzwi i zataczając? się jak pijany na stopniach schodów.
Na ulicy powracały mi siły i poczynałem rzucać na wiatr najgorętsze dytyramby. Zwracałem do nieobecnego bóstwa tysiące oświadczeń pełnych nieprzepartej wymowy. W tych niemych apostrofach dorównywałem wielkim poetom miłości. Pieśń nad pieśniami Salomona z jej zawrotnym zapachem orientalnym i tym liryzmem pełnym omamu haszyszowego, sonety Petrarki z ich subtelnościami platonicznymi i delikatnościami nieuchwytnymi, Intermezzo Heinego z jego wrażliwością nerwową i majaczącą są niczym w porównaniu do nie wysychających wylewów duszy, w których wyczerpywało się moje życie. Pod koniec każdego z tych monologów zdawało mi się, że hrabina, pokonana, powinna spłynąć z nieba na moje serce i nieraz krzyżowałem na piersi ramiona myśląc, że ją obejmuję.
Byłem tak opętany, że całymi godzinami szeptałem niby litanię miłosną te dwa słowa: „Praskowia Łabińska”, znajdując nieokreślony czar w owych zgłoskach, już to przesiewanych z wolna niby perły, już to wyławianych z gorączkową płynnością dewota, uniesionego własną modlitwą. Innym razem pisałem uwielbiane imię na najpiękniejszych kartach welinowych, ozdabiając je wymysłami kaligraficznymi z rękopisów średniowiecznych, retuszami złotymi, winietami lazurowymi, deseniami z gałązek zielonych, Praca ta, pełna namiętnej drobiazgowości i dziecinnej dokładności, pochłaniała mi długie godziny dzielące moje wizyty u hrabiny. Nie mogłem ani czytać, ani zająć się czymkolwiek. Nic mnie nie obchodziło oprócz Praskowii i nawet nie otwierałem listów „ które dostawałem z Francji. Kilkakrotnie starałem się otrząsnąć z tego stanu, próbowałem przypomnieć sobie reguły uwodzenia przyjęte przez młodych ludzi, podstępy używane przez Valmon-tów z kawiarń paryskich i Don Juanów z Jockey-Klubu, ale do wykonania brakowało mi odwagi i żałowałem, że jak Julian Sorel Stendhala nie miałem paczki listów do kopiowania, ażeby je posyłać hrabinie. Zadowalałem się tylko tym, że kocham, oddając się w zupełności, nie żądając niczego nawzajem, bez żadnej, choćby nawet dalekiej nadziei, gdyż w moich najzuchwalszych marzeniach pozwalałem sobie najwyżej dotknąć ustami koniuszków różanych palców Praskowii. Młody nowicjusz w piętnastym stuleciu, bijący czołem o stopnie ołtarza, rycerz klęczący w sztywnej zbroi nie mogli mieć dla Madonny bardziej kornego uwielbienia.