- W empik go
Azja. Opowieści podróżne - ebook
Azja. Opowieści podróżne - ebook
W tej książce o Azji opowiadają mistrzowie najwięksi, ci, którzy idą swoją drogą: Andrzej Stasiuk, Wojciech Jagielski, Paulina Wilk, Max Cegielski, Krzysztof Środa, Katarzyna Boni, Piotr Milewski i wielu innych. Znakomita antologia 19 najlepszych tekstów z kwartalnika „Kontynenty" – magia ginącej sztuki opowiadania, autentyczne historie, fascynujący ludzie, tajemnicze obrzędy, religie, nieznane zwyczaje. Słowem – świat. Pójdź za mistrzem!
Spis treści
1. Paulina Wilk: Japonia – My już byliśmy. Notatki z Japonii
2. Max Cegielski: Azja Środkowa – Cienie Wielkiej Gry
3. Andrzej Stasiuk: Chiny – Zapiski chińskie
4. Katarzyna Boni: Kambodża – Czerwony pył
5. Natasza Goerke: Nepal – Nepal selektywnie i unplugged
6. Tomasz Fedor: Indie – Gdzie dom twój, gdzie serce twoje, Angloindusie?
7. Anna Różańska: Indie – Wryndawan, miasto wdów
8. Paweł Smoleński: Palestyna – Co zrobisz teraz, Abu Eliasie?
9. Krzysztof Środa: Czeczenia – Moje miejsce na dom w Czeczenii
10. Robert Robb Maciąg: Pamir – Czas po końcu świata
11. Anna Alboth: Bahrajn – Parę przykładów
12. Wojciech Jagielski: Afganistan – Śmierć niewidzialnego emira
13. Tomasz Grzywaczewski: Abchazja – Ot, państwo
14. Ziemowit Szczerek: Armenia – Radziecka Socjalistyczna Republika Babilonu
15. Beata Wasilewska: Chiny – Dyskretny urok burżuAzji
16. Marek Pernal: Tajwan – Zapiski uratowanego z wrzątku
17. Piotr Malczewski: Bajkał – Carstwo lodu
18. Arun Milcarz: Buriacja – Szaman. Trzecia część duszy
19. Piotr Milewski: Japonia – Ningyō kuyō
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-943281-1-5 |
Rozmiar pliku: | 793 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To niby proste – wystarczy popatrzeć na świat przez siatkę współrzędnych, a równoleżniki i południki same ułożą się w definicję. Ale to zostawmy kartografom.
Może więc góry? Rzeki? Bagna? Morza? Bezkresne przestrzenie? Może naturalne bariery – te, które odwiecznie oddzielały znane od nieznanego – mogłyby być początkiem naszej definicji? Nie, takie definiowanie zostawmy geografom.
A politycznie? Wszak granice państw są precyzyjne, władający państwami zdeklarowani, narody przydzielone bądź rozdzielone... Nie, to przecież wcale nie tak. Zostawmy to politykom.
Można by jeszcze popróbować historycznie czy kulturowo, ale... nie ma takiej potrzeby. Zostawmy definiowanie w ogóle. Sięgnijmy do dzieła Marco Polo.
Oto w jego Opisaniu świata znalazłem podpowiedź.
Ale nim ją ujawnię, z obowiązku redaktorskiego muszę wyjaśnić, jak powstała ta książka. To antologia. Złożyły się na nią najciekawsze teksty o Azji zamieszczane w kwartalniku „Kontynenty” w latach 2012–2017. Reportaże, proza literacka, eseje, relacje z podróży znanych polskich współczesnych autorów. Wiele z nich po tym, jak wykiełkowały na żyznej glebie „Kontynentów”, po jakimś czasie rozrosło się w cenione i nagradzane dzieła literackie i reporterskie. Zamieszczamy je tu z dumą takie, jakie ukazały się pierwotnie w naszym magazynie. Inne, zamknięte w swej znakomitej formie, nie wyszły poza łamy „Kontynentów” – te przypominamy z satysfakcją, bo wytrzymały próbę czasu.
Jedne i drugie łączy to, że liczy się w nich opowieść. Tak, relacja z podróży kogoś, kto – wiedziony ciekawością – zobaczył, poznał i zrozumiał coś ze złożoności świata tego i jeszcze zajmująco potrafi o tym opowiedzieć jest tu najważniejsza.
Ta książka jest dla tych, którzy cenią dobrą opowieść.
A po co nam do kompletu Marco Polo? Ano, dla smaku. Tytuły rozdziałów jego dzieła ułożone są według prostego szablonu: „Tu opowiada się o...” – tak nazywa kolejne wątki swojej opowieści, kolejne etapy swojej podróży, protoplasta wielkich wędrowców. Wybieram tę formułę dla zdefiniowania istoty tej książki. Zatem:
Tu opowiada się o Azji.
Dariusz Fedor
redaktor naczelny „Kontynentów”Wojciech Jagielski
Pisarz, reporter
Śmierć niewidzialnego emira
Jeśli w ostatnich chwilach myślał o swoim życiu, sam pewnie nie mógł się nadziwić, że z wioskowego mułły został emirem Afganistanu i wszystkich muzułmanów świata. I że niechcący wywołał trzecią wojnę światową. On, o którym wyznawcy islamu mówili „święty mąż”, „istny anioł”. A dla Zachodu – „wróg”. On – jednooki mułła Omar.
Pochlebiało mu, gdy przybysze z ojczyzny proroka Mahometa zabiegali o jego przyjaźń, przekonywali, że jest wybrańcem i że tylko on potrafi wskrzesić prawdziwą wiarę, poprowadzić prawowiernych na świętą wojnę, pokonać krzyżowców. A ci, których krzyżowcami nazywano, przywódcy potężnego Zachodu, mówili o nim, wioskowym mulle, jak o groźnym wrogu. Tak niewielu widziało go na własne oczy, że powątpiewano, czy w ogóle istnieje. Nieznany za życia, pozostał okryty tajemnicą również w godzinie śmierci.
Podróżując przez dwadzieścia lat do Afganistanu, spotkałem zaledwie siedem osób, które znały jednookiego mułłę Omara. Cztery z nich były jego towarzyszami broni. Nie chcieli o nim mówić. „To święty mąż, istny anioł” – zbywali mnie, gdy wypytywałem. Pomógł mi dopiero Rahimullah Jusufzaj, dziennikarz z pakistańskiego Peszawaru, jeden z nielicznych obcych, którzy zdobyli zaufanie emira. Według jego opisu, był mężczyzną wysokim i szczupłym, o krzaczastej, czarnej brodzie i twarzy bladej, posępnej, oszpeconej blizną. Odzywał się niewiele, raczej słuchał, co mają do powiedzenia inni. „Nie był pewien swoich osądów, bał się, że innym wydadzą się niemądre. To był prosty, skromny człowiek” – opowiadał mi Rahimullah. „Niezwykle pobożny. Nawet jak na afgańską miarę”.
Szrapnel w meczecie
„Wiara w Boga była dla Omara absolutnie wszystkim” – mówił mułła Szer Mohammed Abbas Stanakzaj, jeden ze starych towarzyszy emira. „Wielu z nas może i wiedziało o islamie więcej niż on, ale żaden nie miał w sobie wiary tak gorącej”.
Na mułłę wykierował go stryj, który po śmierci ojca Omara (przyszły emir miał wtedy pięć lat), zgodnie z plemiennym obyczajem, wziął bratową za nową żonę. Całą wiedzę o świecie nabył w przymeczetowej szkole, medresie, gdzie poza nauką pisania i czytania wbijano do głowy Koran. Jako wędrowny mułła zarabiający na życie modlitwą, żył z datków wiernych, skromnie i prosto jak oni sami. Osiadł w Singesarze, w powiecie Majwand, nieco na zachód od Kandaharu. Przewodniczył modłom, uczył dzieci, rozstrzygał zgodnie z muzułmańskim prawem spory, udzielał porad. I – wdzięczny losowi – robiłby to pewnie do końca życia, gdyby nie wojna, która zawitała do Afganistanu. Zaczęli ją sami Afgańczycy, a przynajmniej ci spośród nich, którzy dzięki szczodrobliwości króla pokończyli zagraniczne akademie, poznali świat. Niewdzięcznicy wracali do kraju, wytykając monarsze przestarzałe rządy, domagali się postępu. Wreszcie obalili go i przejęli władzę jako republikanie. Ale zaraz i na nich przyszła kolej, bo zapatrzonym w komunizm młodym oficerom reformy republikanów wydały się zbyt ślamazarne i sami postanowili przejąć rządy. W kraju wybuchła wojna, bo przeciwko wyznawcom nowoczesności wystąpili po tysiąckroć liczniejsi rodacy, dla których ważniejsza była niezmienność tradycji i wiary. A kiedy zaczęli brać górę, w afgańską wojnę wmieszali się Rosjanie, którzy – aby wesprzeć rewolucjonistów – najechali zbrojnie na Afganistan.
Omar skrzyknął własny oddział mudżahedinów, z którym przystał do pospolitego ruszenia Junusa Chalesa, jednej z siedmiu partyzanckich armii. Chales wywodził się ze wschodnich Pasztunów, Ghilzajów, którzy w przeciwieństwie do kandaharskich Durranich nigdy nie sprawowali władzy w Afganistanie. Mułła Omar, choć urodził się na kandaharskim południu, pochodził z koczowniczego plemienia Chottaków, zaliczanych do Ghilzajów. Mudżahedini Omara zaczajali się wśród owocowych drzew wzdłuż drogi biegnącej z Kabulu do Kandaharu i z ukrycia ostrzeliwali rosyjskie kolumny. Sam Omar wsławił się jako niezrównany strzelec z bazooki. Wojna dobiegała końca, a wykrwawieni i pokonani Rosjanie wycofywali już wojska z Afganistanu, gdy pewnego dnia w przypadkowej potyczce rosyjski pocisk rozerwał się na dziedzińcu meczetu, w którym modlił się Omar. Szrapnel ugodził go w skroń, wyłupując prawe oko. Wcześniej był już trzykrotnie ranny, ale nigdy tak poważnie.
Mściciel i wyzwoliciel
Ale zwycięska święta wojna nie przyniosła Afganistanowi świętego pokoju. Ledwie czerwonoarmiści wynieśli się, a już mudżahedini starli się w walce o łupy – władzę, kontrolę przemytniczych szlaków, ziemię, kobiety. Kraj znów stanął w ogniu. Najgorzej zaś było w Kandaharze, który przerodził się w krainę bezprawia i przemocy, zawłaszczoną przez mających za nic ludzkie życie watażków.
Jedna z legend, w jakie obrósł żywot Omara, głosi, że pewnego dnia do jego meczetu przybyła delegacja zrozpaczonych wieśniaków. Przyszli na skargę na jednego z watażków, który porwał i zniewolił dwie młode dziewczyny, a potem oddał je swoim żołnierzom. Omar skrzyknął swoich uczniów – talibów – i uzbrojeni w kilkanaście starych strzelb i karabinów zaatakowali niespodziewającego się niczego watażkę. Ten, przekonany, że został napadnięty przez liczniejszego i potężniejszego wroga, co prędzej się poddał. Omar kazał go powiesić na lufie czołgu.
Wieść o wyczynie Omara rozeszła się lotem błyskawicy i do meczetu w Singesarze przybywały coraz to nowe delegacje z prośbą o ratunek. Omar przybywał i zwyciężał. Sława mściciela i wyzwoliciela, jaką się teraz cieszył, sprawiała, że do jego wojska zgłaszali się codziennie nowi rekruci mający powyżej uszu bezprawia mudżahedinów. Przyłączali się też do niego sami mudżahedini, mając nadzieję, że pod jego komendą odniosą największe zwycięstwa, a dawne grzechy zostaną im wybaczone. Omar i jego talibowie – tak zaczęto nazywać jego wojsko – zdobywali kolejne wioski i miasta. Kandahar, Herat, Ghazni, wreszcie stolica – Kabul.
Mułła Mohammed Chaksar, towarzysz broni Omara, mówił mi, że emir nie chciał władzy, a sława i zaszczyty go krępowały. To Chaksar i inni komendanci namówili go, by przyjął godność emira, bo swoją skromnością i uczciwością gwarantował, że nie przeistoczy się w tyrana. Omar dał się przekonać, ale postawił warunek – będzie tylko pierwszym wśród równych, a najważniejsze decyzje wciąż będą zapadać na naradach, podczas których każdy z mułłów i komendantów mieć będzie takie same prawa i głos.
Kalif z nadania ibn Ladina
Przejąwszy władzę, talibowie narzucili surowe prawa, składające się niemal wyłącznie z zakazów wszystkiego, co według nich było sprzeczne z islamem. Po latach bezprawia i chaosu narzucane przez nich zakazy zrazu nie wydawały się Afgańczykom wygórowaną ceną za spokój i porządek. Nie oburzało ich nawet odebranie wszelkich praw kobietom. Talibowie wprowadzili zalecany przez islam rozdział płci. Kobietom nie wolno było pracować z mężczyznami, leczyć się w tych samych szpitalach, a dziewczętom uczyć się razem z chłopcami. Podobne porządki panują także w Arabii Saudyjskiej, ojczyźnie Mahometa. Ropa naftowa, która trysnęła na ich pustyni, przemieniła jednak Saudów z koczowników w największych bogaczy świata. Talibowie nie mieli złamanego grosza, aby więc rozdzielić kobiety od mężczyzn, usunęli je z życia publicznego. Miały do niego wrócić, jak tylko znajdą się pieniądze na oddzielne dla nich szkoły, szpitale, urzędy.
Z czasem brutalność władz, ciągłe represje i publiczne egzekucje urządzane na głównych placach, targowiskach i stadionach sprawiły, że rządy talibów wydały się Afgańczykom nie do zniesienia. Coraz bardziej drażniło ich też szarogęszenie się ich gości – Arabów z Terrorystycznej Międzynarodówki Al-Kaida, którym emir pozwolił rozłożyć obozowisko pod Hindukuszem.
Właśnie znajomość Omara z przywódcą Al-Kaidy Osamą ibn Ladinem, zdaniem mułły Chaksara, okazała się klątwą i ściągnęła nieszczęście na Afganistan. Zdaniem Chaksara nigdy nie było między nimi przyjaźni, a nawet zaufania. Potrzebowali się jednak nawzajem i stąd zrodziło się fatalne przymierze. Osama potrzebował bezpiecznej kryjówki. Ścigany listami gończymi, musiał uciekać z Arabii Saudyjskiej, a potem z Sudanu. Do Afganistanu zaprosili go mudżahedini, którym pomagał w czasie wojny z Rosjanami. Ale i afgańska ziemia zaczęła mu się palić pod nogami, kiedy jego gospodarze zostali rozgromieni przez talibów. Postanowił więc wkupić się w łaski emira. „Wmówił mu, że on, wiejski mułła z zapomnianego przez świat i ludzi zaścianka, może się stać nie tylko emirem Afganistanu, ale i kalifem, przywódcą wszystkich muzułmanów świata. Zaoferował pomoc, wojsko, pieniądze, a przede wszystkim koneksje w świecie islamu. Omarowi to imponowało” – opowiadał mi mułła Chaksar w Kabulu. „Osama stał się złym duchem Omara, całkiem go omotał”.
To za radą Saudyjczyka wioskowy mułła Omar ogłosił się „emirem prawowiernych”, choć był to tytuł należny kalifom. Osama poprzysiągł mu wierność i obwieścił, że teraz to Omar jest przywódcą światowej świętej wojny. Za własne pieniądze pobudował w Kandaharze wspaniały pałac, do którego przeniósł się Omar wraz ze swym dworem. Odkąd ogłosił się emirem, Omar przestał słuchać dawnych towarzyszy, sam o wszystkim chciał decydować, uwierzył w swoją nieomylność i wielkość, otoczył się arabskimi doradcami i pochlebcami.
Nie zdawał sobie nawet sprawy, że Afganistan staje się jaskinią i sztabem generalnym ściganych listami gończymi banitów i wywrotowców. Osama nie powiedział mu o planowanych zamachach bombowych na amerykańskie ambasady w Afryce ani samobójczych atakach samolotami na Nowy Jork i Waszyngton, które wywołały trzecią wojnę światową. Rahimullah Jusufzaj twierdzi, że po zamachach w Afryce i odwetowych amerykańskich nalotach na Afganistan mułła Omar próbował wyprosić Osamę z Afganistanu. Ale po atakach na Nowy Jork i Waszyngton nie zgodził się wydać Saudyjczyka Amerykanom. Tłumaczył, że nie pozwala mu na to święty wśród Pasztunów obowiązek udzielenia gościny, żądał dowodów winy Osamy. W rezultacie sam został ogłoszony zbrodniarzem i banitą. Amerykanie wyznaczyli za jego głowę 10 milionów dolarów nagrody, a w końcu najechali Afganistan i obalili rządy talibów. To wtedy mułła Chaksar zdradził Omara, a pięć lat później został zastrzelony przez zamachowców w Kabulu.
Omar nie żyje, wojna trwa
Ostatni raz widziano Omara, jak na tylnym siedzeniu motocykla marki Jawa, z karabinem przewieszonym przez ramię, wyjeżdża z Kandaharu w nieznane. Nikt go nie ścigał. Amerykanie „uznali, że nic już nie znaczy, a ważniejsi od niego są polowi komendanci, którzy pozostali w kraju i dalej walczyli” – twierdził w wywiadzie dla amerykańskiej gazety były afgański dyplomata, a potem minister policji Umar Daudzaj. Nikt też nie połaszczył się na 10 milionów dolarów nagrody. Niełatwo było to zrobić choćby dlatego, że mało kto wiedział, jak wygląda. Nawet gdy przez pięć lat rządził Afganistanem, tylko trzy razy odwiedził stolicę, Kabul.
Pakistan, gdzie się ukrył, od początków swego istnienia starał się ustanowić w Kabulu przyjazne sobie rządy. Poparł też talibów. Przyparty do muru przez Amerykę, oficjalnie wypowiedział im przyjaźń, ale po cichu dalej wspierał dawnych protegowanych w nadziei, że jeszcze się przydadzą, choćby jako narzędzie nacisku na nowych władców z Kabulu. Ukrywając się zarówno przed Amerykanami, jak i Pakistańczykami (wielu przywódców talibów, w tym obaj zastępcy emira, którzy próbowali uwolnić się spod kurateli Islamabadu, zginęło w niewyjaśnionych okolicznościach i wylądowało w pakistańskich więzieniach), Omar przestał dowodzić swoimi partyzantami. Niemal niewidzialny w Afganistanie, na pakistańskim wygnaniu zniknął zupełnie. Nawet żony i dzieci, a także najbardziej zaufani towarzysze widywali go coraz rzadziej, a w końcu zupełnie stracili go z oczu.
Nie nagrywał nawet orędzi, a jedynie wydawał pisemne odezwy przy okazji największych muzułmańskich świąt. Nikt nie kwestionował ich prawdziwości. Dopiero gdy ogłoszono, że umarł, okazało się, że to nie on, lecz jego zastępca, mułła Mansur, podszywając się pod emira, wydawał w jego imieniu rozkazy i oświadczenia.
Za życia emira Omara mułła Achtar Mohammed Mansur, współzałożyciel ruchu talibów, pozostawał w cieniu. Dopiero na pakistańskim wygnaniu ujawnił swoje wielkie ambicje i mistrzostwo w politycznych intrygach.
W karierze pomogły mu też koneksje wśród pakistańskich generałów. Z każdym kolejnym zabitym lub uwięzionym komendantem talibów Mansur wspinał się w partyzanckiej hierarchii. Dzięki znajomościom i smykałce do interesów, stał się głównym zaopatrzeniowcem talibów, a rozdzielając pieniądze i broń, uzależnił od siebie komendantów. A kiedy został oficjalnym zastępcą emira, odciął pozostałych przywódców talibów od wszelkich kontaktów z mułłą Omarem. Tłumaczył to konspiracją i względami bezpieczeństwa. Sam w imieniu emira odpowiadał na zaczepki Irakijczyka Abu Bakra al-Baghdadiego, który ogłosił się kalifem Ibrahimem, a Afgańczyka wyzywał od prostaków i dzikusów.
Wiosną, ruszając do kolejnego dorocznego natarcia przeciwko wojskom afgańskiego rządu, zniecierpliwieni i zaniepokojeni plotkami o chorobach i śmierci emira talibowie zażądali od Mansura dowodów, że mułła Omar ma się dobrze. Dopiero wtedy, nie mając już wyjścia, Mansur przyznał, że Omar nie żyje od ponad dwóch lat (zmarł mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Amerykanie zabili w Pakistanie Osamę ibn Ladina). Zaraz potem Mansur ogłosił się nowym emirem.
W partyzanckim obozie wybuchła awantura. Poruszeni do żywego oszustwem Mansura, komendanci talibów odmówili dalszej walki, a jego najwięksi nieprzyjaciele oskarżyli go, że wraz z Pakistańczykami pozbył się Omara, aby bez przeszkód układać się z przedstawicielami afgańskiego rządu (Mansur, mimo niezgody innych talibów nie tylko nawiązał takie rozmowy, ale powołał się przy tym na rzekomą wolę nieżyjącego emira), dzielić się władzą.
„Jeszcze za nim zatęsknimy” – napisał po śmierci Omara amerykański dziennikarz David Rohde, znawca talibów, u których spędził ponad pół roku w niewoli. „Był, jaki był, ale nie da się go zastąpić. Bez niego talibowie pójdą w rozsypkę i nie da się już z nimi w żadnej sprawie dogadać”. Może się okazać, że swoją śmiercią Omar zadał znienawidzonym krzyżowcom cios najboleśniejszy i pokrzyżował im plany wyplątania się z kolejnej, fatalnej afgańskiej wojny.
Tekst opublikowany pierwotnie w „Kontynentach”, nr 3/2015