Babel - ebook
Babel - ebook
Pamiętasz wspaniałe opowieści o angielskich gentlemanach i ich eleganckim życiu? Ta książka nie będzie opowieścią o nich, ale o ludziach, na których plecach, spracowanych rękach i krwi zbudowano Imperium Brytyjskie z całą jego zamożnością, elitarnością i dobrym wychowaniem.
Robin, osierocony pół-Chińczyk, trafia do Anglii, gdzie ma tylko jedno zadanie: uczyć się. Zdobywać wiedzę, poznawać nowe języki a potem odpracować dług wobec Imperium w oksfordzkim instytucie Babel. Wszystko zmienia się w dniu, a właściwie w nocy, gdy Robin poznaje pewnego człowieka. Bliźniaczo podobnego fizycznie, ale żyjącego według całkowicie innych zasad.
To spotkanie zrujnuje misternie budowany świat Robina. Obróci wniwecz jego poczucie sprawiedliwości, wypali złudne poczucie bezpieczeństwa i zmusi do zadania sobie pytania: komu należy się moja wierność?
W tej historii nie będzie prostych odpowiedzi ani gotowych recept. Będzie za to gorzka opowieść o wyzysku, niesprawiedliwości i bezwzględnej walce o władzę. Będzie nie mniej gorzka opowieść o próbie przywrócenia sprawiedliwości. Myślisz, że wiesz, co jest słuszne i właściwe? Spróbuj zmierzyć się z tą opowieścią.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7964-877-1 |
Rozmiar pliku: | 6,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kłopot z pisaniem powieści osadzonej w Oksfordzie polega na tym, że każdy, kto spędził w tym mieście choć trochę czasu, prześwietli tekst z wielką starannością, starając się dociec, czy przedstawiona w książce wizja Oksfordu zbiega się z tą, którą nosi we własnej pamięci. Sytuacja pogarsza się wydatnie, jeżeli do pisania na temat Oksfordu zabiera się Amerykanka. Bo powszechnie przecież wiadomo, że Amerykanie guzik wiedzą o świecie, prawda?
Oto moja linia obrony:
„Babel” jest książką fantastyczną, w związku z czym jej akcja rozgrywa się w fikcyjnej wariacji na temat Oksfordu z lat trzydziestych XIX stulecia, głęboko odmiennej od znanej nam, przede wszystkim za sprawą srebrnych sztabek (o których więcej za chwilę). Mimo to starałam się w miarę możliwości dochować wierności realiom Oksfordu z początków epoki wiktoriańskiej, a wszelkie nieprawdy wprowadzałam jedynie tam, gdzie istotnie służyły fabule.
Wiadomości o Oksfordzie z pierwszych dekad XIX wieku czerpałam ze znakomitej i przyjemnej w czytaniu książki Jamesa J. Moore’a „The Historical Handbook and Guide to Oxford” (1878) oraz tomów VI i VII „The History of the University of Oxford” (w redakcji M.G. Brock i M.C. Curthoys, 1997 i 2000), a także wielu innych pozycji.
W celu jak najlepszego oddania kolorytu życia i świata z tamtych czasów i miejsc korzystałam z takich źródeł jak „A History of the Colleges, Halls, and Public Buildings Attached to the University of Oxford, Including the Lives of the Founders” (Alex Chalmers, 1810); „Recollections of Oxford” (G.V. Cox, 1868); „Reminiscences: Chiefly of Oriel College and the Oxford Movement” (Thomas Mozley, 1882) czy „Reminiscences of Oxford” (W. Tuckwell, 1908). Ponieważ o dawnym świecie – a w każdym razie o tym, jak był postrzegany – wiele można dowiedzieć się także z beletrystyki, posiłkowałam się też detalami zaczerpniętymi z następujących powieści: „The Adventures of Mr. Verdant Green” (Cuthbert M. Bede, 1857), „Tom Brown at Oxford” (Thomas Hughes, 1861) i „The History of Pendennis” (William Makepeace Thackeray, 1850). Poza tym polegałam wyłącznie na własnych wspomnieniach i wyobraźni.
Wiem, że znajdą się tacy, którzy znają Oksford jak własną kieszeń i zakrzykną zaraz: „Nie, to zupełnie nie tak!”. Postaram się więc kilka kwestii wyjaśnić. Klub dyskusyjny Oxford Union został założony dopiero w 1856 roku, więc w powieści pojawia się jego powstały w 1823 poprzednik Oksfordzki Klub Dyskusyjny (United Debating Society). Moja ukochana kawiarnia Vaults & Garden otworzyła podwoje dopiero w 2003 roku, lecz spędziłam w niej tyle czasu (i pochłonęłam tam tyle pysznych bułeczek), że po prostu nie potrafiłam odmówić tej przyjemności Robinowi i spółce. O ile mi wiadomo, nie istnieje w Oksfordzie pub o nazwie Pod Koślawym Korzeniem. Nie ma także cukierni Taylora przy Winchester Road, aczkolwiek miło wspominam delikatesy Taylors działające przy High Street. Pomnik oksfordzkich męczenników istnieje, choć został ukończony dopiero w 1843 roku, czyli trzy lata po zakończeniu akcji „Babel”. Zdecydowałam się jego budowę nieco przyspieszyć z uwagi na ciekawy dodatkowy smaczek. Koronacja królowej Wiktorii miała miejsce w czerwcu 1838 roku, nie 1839. Linia kolejowa Oksford–Paddington została zbudowana dopiero w 1844 roku, lecz w powieści powstaje kilka lat wcześniej i dzieje się to z dwóch następujących powodów: po pierwsze, ponieważ ma to sens w tej konkretnej alternatywnej historii i po drugie, ponieważ moi bohaterowie musieli przemieszczać się między Londynem a uczelnią nieco szybciej.
Skorzystałam też z artystycznej swobody, opisując bal pamięci, który bardziej przypomina imprezy współczesne niż bale wczesnowiktoriańskie. Jestem na przykład w pełni świadoma, że w tamtej epoce ostrygi często trafiały na stoły biedoty, lecz uznałam, że uczynię z nich luksusowy rarytas, ponieważ było to pierwsze, na co zwróciłam uwagę w 2019 roku na balu w kolegium Magdalene w Cambridge – olbrzymie góry spoczywających na lodzie ostryg. (Nie wzięłam ze sobą torebki, więc musiałam żonglować telefonem, kieliszkiem szampana oraz ostrygą, przez co ochlapałam musującym alkoholem bardzo eleganckie buty pewnego starszego dżentelmena).
Niektórzy mogą nie do końca umiejscowić Królewski Instytut Translatoryki, znany również pod nazwą Babel. Nic w tym dziwnego, gdyż żeby znaleźć dla wieży odpowiednią lokalizację, nagięłam nieco rzeczywistą geografię miasta. Wyobraźcie sobie jeden z trawiastych oksfordzkich dziedzińców pomiędzy Biblioteką Bodlejańską, Teatrem Sheldona i Biblioteką Radcliffe’a. A teraz ten dziedziniec znacznie powiększcie i zbudujcie na samym środku Babel. Ot, gotowe.
W razie znalezienia dowolnych innych niezgodności ze stanem faktycznym czytelnik winien sobie przypomnieć, że ma do czynienia z dziełem ludzkiej wyobraźni.Pierwszy
Que siempre la lengua fue compañera del imperio; y de tal manera lo siguió, que junta mente començaron, crecieron y florecieron, y después junta fue la caida de entrambos.
Język od zawsze jest wiernym druhem imperium i jako taki wraz z nim się rodzi, dojrzewa i rozkwita. Aż wreszcie ramię w ramię z nim upada.
Antonio de Nebrija, „Gramática de la lengua castellana”
(przeł. Grzegorz Komerski)
Kiedy profesor Richard Lovell znalazł drogę wśród gmatwaniny wąskich uliczek Kantonu i dotarł wreszcie pod adres zanotowany w pamiętniku wyblakłym tuszem, chłopiec był już ostatnim pozostałym przy życiu mieszkańcem budynku.
Powietrze cuchnęło, podłogi były śliskie. Przy łóżku stał dzbanek z wodą, pełny, nietknięty. Początkowo chłopczyk nie pił, gdyż za bardzo się bał wymiotów; teraz brakowało mu sił, by podnieść naczynie. Wciąż był przytomny, choć nurzał się w mglistym półśnie. Wiedział, co go czeka niebawem – zaśnie na dobre, a potem już się nie obudzi. Taki właśnie koniec spotkał przed tygodniem jego dziadków, dzień później ciotki, a jeszcze nazajutrz Angielkę, pannę Betty.
Matka chłopca zmarła o poranku. Leżał obok jej zwłok, obserwując ciemniejące na skórze niebieskie i fioletowe plamy. Ostatnim, co od niej usłyszał, było jego własne imię, dwie sylaby, które spłynęły z warg słabym westchnieniem. Zaraz potem twarz kobiety zwiotczała i utraciła symetrię. Język bezwładnie wysunął się z ust. Chłopczyk próbował zamknąć jej zmętniałe oczy, lecz powieki uparcie się unosiły.
Na pukanie profesora Lovella nie zareagował nikt. Z niczyich ust nie wyrwał się okrzyk zdumienia, kiedy przybysz wyważył kopnięciem frontowe drzwi – zamknięte na klucz, ponieważ wykorzystujący czas zarazy szabrownicy ogołacali okoliczne domostwa do desek i chociaż w ich domu nie było żadnych kosztowności, chłopiec z matką chcieli w ostatnich godzinach życia zaznać nieco spokoju.
Malec usłyszał dolatujący z parteru rumor, lecz nie zdołał wykrzesać w sobie nawet iskry ciekawości.
W tej chwili chciał już tylko umrzeć.
Profesor Lovell wspiął się po schodach, podszedł do łóżka i przez długą chwilę stał nad dogorywającym dzieckiem. Spoczywającej obok martwej kobiety nie zauważył lub nie chciał zauważyć. Chłopczyk leżał w cieniu nieznajomego i zastanawiał się, czy ta wysoka, blada istota w czerni przybywa, żeby zabrać jego duszę.
– Jak się czujesz? – zapytał profesor Lovell.
Chłopiec nie odpowiedział. Zbyt wiele wysiłku kosztowało go samo nabieranie powietrza.
Przybysz uklęknął przy łóżku. Sięgnął do kieszeni i wyłowił niewielką sztabkę srebra, którą złożył na obnażonej piersi umierającego. Malec drgnął; metal parzył jak lód.
– Triacle – powiedział po francusku profesor Lovell, po czym powtórzył to samo po angielsku: – Melasa.
Sztabka rozjarzyła się jasnym blaskiem. Pokój wypełnił nieziemski dźwięk, zupełnie znikąd: śpiewny, dźwięczny. Chłopczyk żałośnie jęknął, odwrócił się na bok i zwinął w kłębek. Jego język gwałtownie omiatał wargi i wnętrze policzków.
– Nie opieraj się – poradził szeptem profesor Lovell. – Przełknij, posmakuj.
Mijały kolejne sekundy. Oddech chłopca stopniowo wracał do normy. Wreszcie malec otworzył oczy. W tej chwili widział przybysza o wiele wyraźniej, ujrzał szaroniebieskie oczy i mocno zakrzywiony nos – jeden z tych nosów, które ludzie nazywają yīnggōubi, jastrzębimi. Obie te cechy jednoznacznie wskazywały na cudzoziemskie pochodzenie nieznajomego.
– Jak czujesz się teraz? – ponownie zapytał profesor Lovell.
Chłopczyk zaczerpnął jeszcze jeden głęboki oddech. I odpowiedział zaskakująco czystą angielszczyzną:
– Słodkie. Takie słodkie...
– Znakomicie. To znaczy, że działa. – Profesor Lovell wsunął sztabkę z powrotem do kieszeni. – Są jeszcze inni?
– Nie – szepnął chłopiec. – Zostałem sam.
– Masz tu coś, z czym nie chcesz się rozstać?
Malec nie odpowiedział od razu. Na policzku martwej matki wylądowała mucha i wlazła na nos. Chętnie by ją przegonił, lecz nie miał siły podnieść ręki.
– Zwłok zabrać nie mogę – oznajmił profesor Lovell. – Nie tam, dokąd się wybieramy.
Chłopiec przez długą chwilę wpatrywał się w ciało w milczeniu.
– Książki – powiedział wreszcie. – Są pod łóżkiem.
Przybysz zgiął się wpół i wyciągnął spod posłania cztery grube tomy. Anglojęzyczne tytuły, podniszczone grzbiety, część stronic wytarta wskutek wielokrotnej lektury do tego stopnia, że ledwie dało się odczytać druk. Profesor przewertował je z mimowolnym uśmiechem na ustach, po czym schował do torby. Zaraz potem wziął wychudzonego chłopca na ręce i wyniósł z domu.
W tysiąc osiemset dwudziestym dziewiątym roku epidemia choroby, która otrzymała potem nazwę cholery azjatyckiej, uderzyła w Kalkutę. Następnie pokonała wody Zatoki Bengalskiej i dotarła na Daleki Wschód – w pierwszej kolejności zaatakowała Syjam i Manilę, by w końcu wylądować na wybrzeżu Chin, dokąd przywiozły ją statki handlowe; ich odwodnione załogi, żeglarze o zapadniętych oczach wylewali odchody prosto do Rzeki Perłowej, w której kąpały się, prały, pływały i z której piły tysiące ludzi. Choroba zalała Kanton niczym tsunami, błyskawicznie rozprzestrzeniając się z portu na położone w głębi lądu dzielnice mieszkalne. Okolica, w której mieszkał chłopczyk, skapitulowała już po kilku tygodniach, całe rodziny wymierały bezradnie w swych domach. Kiedy profesor Lovell szedł z ocalałym chłopcem przez plątaninę kantońskich zaułków, na ulicy nie było już żywej duszy.
O wszystkim tym malec dowiedział się, gdy obudził się w czystym, jasno oświetlonym pokoju w faktorii angielskiej, nakryty pościelą z najbardziej miękkiej i najbielszej tkaniny, jaką widział w życiu. Niestety, luksus ten jedynie nieznacznie łagodził jego stan. Było mu koszmarnie gorąco, a język przeobraził się w wypełniający usta odłamek twardego, chropawego kamienia. Miał wrażenie, że szybuje gdzieś wysoko ponad własnym ciałem. Przy każdym słowie profesora skroń dziecka przeszywało ostre ukłucie bólu, któremu sekundował czerwony rozbłysk w oczach.
– Masz niebywałe szczęście – zauważył profesor Lovell. – Ta choroba zabija niemal wszystkich.
Chłopczyk bacznie przyglądał się cudzoziemcowi, fascynowały go pociągła twarz i jasne, szaroniebieskie oczy. W chwilach kiedy zmęczenie mąciło mu wzrok, mężczyzna przeistaczał się w olbrzymie ptaszysko. Wronę. Nie, raczej w jakiegoś skrzydlatego drapieżcę. Ptaka silnego i bezwzględnego.
– Rozumiesz, co do ciebie mówię?
Chłopiec zwilżył spierzchnięte wargi pociągnięciem języka i wymamrotał odpowiedź.
– Po angielsku. – Profesor Lovell pokręcił głową. – Rozmawiaj ze mną po angielsku.
Małego zapiekło gardło. Odkaszlnął.
– Wiem, że znasz ten język – podjął profesor Lovell tonem, w którym zabrzmiała nuta przestrogi.
– Matka – wychrypiał chłopczyk. – Zapomniałeś o mojej matce.
Tego profesor Lovell nie skomentował. Wstał bez słowa i przed wyjściem otrzepał nogawki, mimo że chłopiec nie miał pojęcia, jakim cudem przez te kilka minut mogły mu się zakurzyć.
Następnego ranka chłopiec był już w stanie przełknąć bez wymiotów całą miskę bulionu. Dzień później zdołał wstać i nie poczuł przesadnych zawrotów głowy, aczkolwiek odwykłe od wysiłku nogi zadygotały tak gwałtownie, że musiał przytrzymać się łóżka. Gorączka ustąpiła; powracał apetyt. Kiedy ocknął się ponownie po południu, zauważył, że zamiast miski zupy czeka na niego talerz z dwiema grubymi pajdami chleba i kawałem pieczonej wołowiny. Głodny jak wilk, pożarł wszystko gołymi rękoma.
Większość dnia spędził na pozbawionym marzeń śnie, regularnie zakłócanym wizytami niejakiej pani Piper – radosnej, pulchnej kobieciny, która przetrzepywała rekonwalescentowi poduszki, ocierała czoło przecudnie chłodną, wilgotną szmatką, a mówiła przy tym angielskim z akcentem tak osobliwym, że chłopiec niemal za każdym razem musiał prosić o kilkukrotne powtórzenie.
– Wielkie nieba! – zachichotała przy pierwszej z takich sytuacji. – No tak, tyś nigdy w życiu Szkota nie spotkał.
– Szkota...? A co to takiego?
– Teraz sobie tym głowy nie zaprzątaj – odparła. – Niedługo i tak wszystkiego się dowiesz.
Wieczorem pani Piper powróciła z kolacją – repeta chleba i wołowiny – oraz wiadomością, że profesor czeka na niego w swym gabinecie.
– To piętro wyżej. Drugie drzwi po prawej. Ale najpierw wtrząchnij to do końca. Profesor nie zając, nie ucieknie.
Chłopiec pospiesznie zjadł, po czym przy pomocy pani Piper założył nowe ubranie. Nie miał pojęcia, skąd wziął się ten strój – zachodni, lecz zaskakująco dobrze pasujący na jego niską, chudą sylwetkę. Był jednak zbyt zmęczony, by wszczynać w tej kwestii jakiekolwiek dociekania.
Pokonując schody, zauważył, że cały się trzęsie. Nie był pewien, czy jest to skutek wycieńczenia, czy dręczących go obaw. Gabinet był zamknięty. Chłopczyk przystanął dla nabrania tchu i po chwili zapukał.
– Wejść – zaprosił profesor.
Drzwi okazały się bardzo ciężkie. Uległy dopiero, gdy malec naparł całym sobą. Tuż za progiem opadł go wszechobecny w pomieszczeniu piżmowy i atramentowy zapach książek. Miał przed sobą ich nieprzebrane stosy; część stała równiutko na półkach, a inne, usypane bez ładu i składu w chybotliwe piramidy, piętrzyły się na podłodze. Książki leżały na parkiecie samopas i parami, trwały niepewnie na krawędziach biurek i stołów, rozstawionych bez żadnego widocznego zamysłu, tworzących tonący w półmroku labirynt.
– Tutaj! – rzucił profesor, niemal niewidoczny zza regałów.
Chłopiec ruszył przez pokój ostrożnie, świadom, że jeden niezręczny ruch może wywołać potężną lawinę papieru.
– Śmiało! Nie bój się! – Profesor siedział za wielkim biurkiem, zaścielonym księgami, luźnymi papierzyskami i kopertami. Wskazał gościowi gestem miejsce naprzeciwko. – Pozwalano ci czytać? Angielski nie stanowił problemu?
– Trochę czytałem. – Chłopczyk z wahaniem, delikatnie usiadł na krześle, bez przerwy uważając, by nie deptać walających mu się pod stopami tomów. Zauważył wśród nich zapiski podróżne Richarda Hakluyta. – Nie miałem zbyt wielu książek, przez co często czytałem w kółko te same.
Jak na kogoś, kto od urodzenia nie opuścił Kantonu nawet na jeden dzień, chłopiec mówił po angielsku doskonale. Naleciałości obcego akcentu były ledwie uchwytne. Za ów stan rzeczy odpowiadała pewna Angielka, a mianowicie panna Elizabeth Slate, którą chłopiec nazywał panną Betty i która, odkąd sięgał pamięcią, mieszkała w jego rodzinnym domu. Nigdy nie był w stanie pojąć, skąd właściwie się u nich wzięła – rodzice nie byli na tyle zamożni, by zatrudniać służbę, a już z pewnością nie cudzoziemkę – aczkolwiek ktoś musiał pannie Betty regularnie płacić, gdyż została przy nich nawet, kiedy wybuchła epidemia. Językiem kantońskim posługiwała się znośnie, na tyle sprawnie, iż bez kłopotu samodzielnie poruszała się po mieście, lecz z chłopcem komunikowała się wyłącznie po angielsku. Wydawało się, że opieka nad nim jest jej jedynym obowiązkiem, i właśnie dzięki konwersacjom z panną Betty, a potem jeszcze z napotykanymi w porcie brytyjskimi marynarzami, malec opanował obcą mowę tak płynnie.
A jeszcze lepiej niż mówienie szło mu czytanie. Odkąd skończył cztery lata, dwa razy do roku otrzymywał drogą pocztową pokaźnych rozmiarów paczkę wypełnioną anglojęzycznymi książkami. Adres zwrotny wskazywał podlondyńskie Hampstead – miejsce, o którym panna Betty nie była w stanie wiele powiedzieć, a chłopiec, rzecz oczywista, nie wiedział zupełnie nic. Niemniej siadali oboje w blasku świec i wymawiali dokładnie każde nowe słówko, wskazując je palcem na kartce. Gdy chłopczyk podrósł, całe popołudnia spędzał, ślęcząc nad wyświechtanymi stronicami, studiując pilnie na własną rękę. Niestety, tuzin książek nigdy nie wystarczał na sześć długich miesięcy. W efekcie w dniu nadejścia kolejnej przesyłki wszystkie pozycje z poprzedniej czytał już tyle razy, że mógł je niemal recytować z pamięci.
W tej chwili, choć nadal niewiele z tej historii pojmował, uświadomił sobie, że nadawcą tajemniczych paczek musiał być profesor.
– Sprawia mi to przyjemność – zakończył słabym głosem. Po chwili, przekonany, iż powinien powiedzieć coś jeszcze, dodał: – I nie, angielski nie stanowił problemu.
– Wybornie. – Profesor Lovell sięgnął do stojącego za jego plecami regału, wybrał książkę i podsunął ją chłopakowi przez biurko. – Domyślam się, że tego w rękach nie miałeś?
Chłopiec zerknął na tytuł. „Bogactwo narodów” autorstwa Adama Smitha.
– Nie. – Pokręcił głową. – Przykro mi.
– Nic nie szkodzi. – Profesor otworzył tom na chybił trafił i wskazał ustęp palcem. – Przeczytaj to, proszę, na głos. Zacznij stąd.
Chłopczyk przełknął ślinę, odchrząknął i zaczął czytać.
Księga była onieśmielająco gruba, druk bardzo drobny, a język okazał się znacznie bardziej wymagający niż ten, z jakim stykał się w czytanych z panną Betty powieściach przygodowych. Raz po raz utykał na nieznanych słowach, wyrazach, których znaczenie i brzmienie mógł jedynie zgadywać.
– „Korz...korzyści szczególne, które płyną dla każdego ko...koli...kolonizującego kraju z jego własnych kolonii...” – odchrząknął – „z tytu...tytułu władzy czy też pa...panowania, które ten kraj nad nimi spraw...sprawuje”.
– Tyle wystarczy.
– Profesorze, co to... – Nie miał pojęcia, co przed chwilą przeczytał.
– Nie, nie. Wszystko w jak najlepszym porządku – uciął Lovell. – Nie oczekiwałem, że w lot pojmiesz zawiłości światowej gospodarki. Spisałeś się wyśmienicie. – Odłożył książkę na bok, sięgnął do szuflady biurka i wyciągnął srebrną sztabkę. – Pamiętasz to?
Chłopiec odruchowo otworzył szeroko oczy, lęk nie pozwolił mu nawet wyciągnąć ręki. Widywał już podobne sztabki. W Kantonie pojawiały się z rzadka, lecz wszyscy wiedzieli, czym są. Yínfúlù, srebrne talizmany. Wprawiano je w dzioby łodzi, montowano w ściankach palankinów, instalowano ponad wrotami magazynów w dzielnicy cudzoziemców. Nigdy nie rozgryzł, do czego konkretnie służą, nie umiał mu tego wyjaśnić nikt z rodziny. Babka nazywała je czarami bogaczy i twierdziła, że są to amulety, w których zamknięto błogosławieństwa bogów. Matka z kolei podejrzewała, iż w sztabkach uwięzione są demony, gotowe po uwolnieniu wypełniać wolę swych panów. Nawet panna Betty, zwykle głośno i pogardliwie wypowiadająca się na temat przesądnej natury Chińczyków i bezustannie krytykująca matkę za wystawianie poczęstunków dla głodnych duchów, wobec sztabek wykazywała dziwnie lękliwą rezerwę.
– Czarna magia – mawiała zagadnięta na ten temat Angielka. – Diabelskie narzędzie i nic ponadto.
Tak więc chłopczyk nie wiedział, co myśleć o tym konkretnym yínfúlù, z wyjątkiem faktu, iż wyglądało identycznie jak to, które przed kilkoma dniami ocaliło mu życie.
– No, proszę bardzo. – Profesor Lovell podsunął mu sztabkę. – Obejrzyj sobie. Nie ugryzie.
Po chwili wahania chłopiec sięgnął po amulet i ujął go oburącz. Srebro w dotyku było bardzo gładkie i zimne. Poza tym jednak nie wyróżniało się niczym szczególnym. Jeśli wewnątrz istotnie drzemał demon, to swoją obecność ukrywał z wielkim powodzeniem.
– Zdołasz odczytać inskrypcje?
Chłopak zmarszczył brwi i stwierdził, że na obu większych ściankach sztabki rzeczywiście widnieją misternie grawerowane, drobniutkie napisy. Po jednej stronie były to litery angielskie, po drugiej chińskie symbole.
– Tak.
– Więc przeczytaj je na głos. Najpierw chińską, potem angielską. Wymawiaj słowa bardzo wyraźnie.
Chłopiec znał te znaki, aczkolwiek tu wyglądały dość specyficznie, jakby wyrył je ktoś, kto po prostu kopiował je kreska po kresce, nie rozumiejąc kryjącego się za nimi znaczenia.
– Húlún tūn zǎo – odczytał powoli, starając się, aby każda sylaba wybrzmiała należycie. Następnie przeszedł do napisu angielskiego: – Przyjmować bez zastanowienia.
Sztabka zaczęła buczeć.
Język chłopczyka błyskawicznie napuchł, tamując dopływ powietrza do płuc. Malec zakrztusił się i chwycił za gardło. Sztabka spadła mu na kolana, gdzie zaczęła wibrować i podskakiwać jak opętana. Usta chłopca wypełniła lepka słodycz. Trochę jak daktyle, stwierdził w duchu. Pociemniało mu w oczach. Intensywnie aromatyczne, maziste daktyle, tak dojrzałe, że aż mdlące. Tonął w nich. Przełyk miał zatkany na dobre, nie był w stanie zaczerpnąć tchu...
– No już, już. – Profesor wyciągnął się nad biurkiem i podniósł amulet z kolan chłopca.
Dławienie zniknęło bez śladu. Mały opadł na blat i zaczął łapczywie chwytać powietrze.
– Intrygujące – podjął Lovell. – Nie wiedziałem, że to może działać aż tak intensywnie. Jaki smak czujesz w ustach?
– Hóngzǎo – odpowiedział chłopiec ze łzami w oczach. – Daktyle – powtórzył czym prędzej po angielsku.
– To dobrze. Bardzo nawet dobrze. – Profesor Lovell przez dłuższą chwilę przyglądał mu się w milczeniu, po czym wrzucił sztabkę z powrotem do szuflady. – Można wręcz powiedzieć, że znakomicie.
Chłopiec otarł policzki i pociągnął nosem. Profesor oparł się wygodniej, dając rozmówcy czas na dojście do siebie. Moment później podjął:
– Za dwa dni wraz z panią Piper opuścimy ten kraj i udamy się do miasta zwanego Londynem, znajdującego się w kraju, który nazywamy Anglią. Jestem pewien, że o jednym i drugim już kiedyś słyszałeś.
Chłopiec potaknął niepewnym skinieniem. Londyn istniał dla niego mniej więcej w ten sam sposób, w jaki istniała Kraina Liliputów: był miejscem odległym, fantastycznym, urojonym, miejscem, gdzie wszyscy wyglądali, nosili się i mówili zupełnie inaczej niż on.
– Proponuję, żebyś wyprawił się z nami. Zamieszkasz w mojej posiadłości. Zapewnię ci dach nad głową, wikt i opierunek, dopóki nie osiągniesz wieku odpowiedniego, aby utrzymać się samodzielnie. W zamian zajmiesz się studiami przebiegającymi wedle mojego autorskiego programu. Uczyć się będziesz języków. Łaciny, greki i naturalnie mandaryńskiego. Czeka cię życie łatwe i wygodne, zdobędziesz wykształcenie, o jakim większość może jedynie pomarzyć. A oczekiwać będę jedynie, że przyłożysz się do nauki ze wszystkich sił. – Profesor Lovell złożył dłonie jak do modlitwy.
Chłopiec nie potrafił odczytać jego tonu. Profesor mówił bezbarwnie, beznamiętnie. Trudno było stwierdzić, czy rzeczywiście chce go ujrzeć w Londynie, czy nie. Wydawało się, że nie proponuje mu przysposobienia, a raczej intratną transakcję.
– Usilnie zachęcam, abyś dobrze się nad tą propozycją zastanowił – ciągnął uczony. – Twoja matka i dziadkowie nie żyją, ojca nie znasz, nie masz żadnych dalszych krewnych. Jeśli zostaniesz tutaj, skończysz już wkrótce bez środków do życia. Czeka cię ubóstwo, choroby i głód, poza którymi nie zaznasz niczego. Przy odrobinie szczęścia znajdziesz zajęcie w porcie, lecz jesteś jeszcze mały, zatem przez kilka najbliższych lat będziesz musiał kraść bądź żebrać. Przy śmiałym założeniu, że dożyjesz wieku dorosłego, najlepsze, na co możesz liczyć, to mordercza harówka na statkach.
Chłopiec przyłapał się na tym, że wpatruje się w Lovella jak zauroczony. Owszem, profesor nie był pierwszym Anglikiem, z którym miał do czynienia. W porcie spotykał wielu marynarzy i widział już całą paletę twarzy białych ludzi. Oglądał oblicza szerokie i rumiane, znękane chorobą, naznaczone plamami wątrobowymi, a także pociągłe, blade i surowe. Twarz uczonego stanowiła jednak zagadkę zupełnie innego rodzaju. Składała się z wszystkich standardowych elementów ludzkiego oblicza – oczu, nosa, ust, zębów – i wszystkie one wyglądały zdrowo i normalnie. Także głos profesora, choć cichy i nieco zbyt płaski, był niewątpliwie głosem ludzkim. Kiedy jednak mówił, zarówno ton, jak i spojrzenie nie zdradzały nawet cienia emocji. Pod tym względem profesor przypominał czystą kartę. Chłopczyk nie potrafił stwierdzić, co Lovell myśli ani co czuje. Opisując przed momentem jego przedwczesną, nieuniknioną śmierć, przemawiał głosem brzmiącym tak, jakby wyliczał niezbędne składniki niedzielnej potrawki.
– Dlaczego? – spytał chłopiec.
– Co dlaczego?
– Dlaczego chce mnie pan zabrać?
– Ponieważ potrafisz to. – Profesor skinął głową na szufladę, w której zniknęła srebrna sztabka.
Chłopczyk dopiero teraz zrozumiał, że kontakt z amuletem był w istocie rodzajem sprawdzianu.
– Oto warunki, pod jakimi proponuję wziąć cię pod swoje skrzydła. – Uczony podsunął przez biurko dwustronicowy dokument. Chłopiec zerknął, lecz zrezygnował już przy pierwszej próbie przejrzenia tekstu, pełne zawijasów, ozdobne pismo było niemal nieczytelne. – Nie znajdziesz tu nic złożonego, lecz zalecam, abyś przed złożeniem podpisu starannie przestudiował całość. Zechcesz zrobić to jeszcze dzisiaj przed snem?
Chłopczyk potaknął. Był zbyt poruszony, by zareagować w jakikolwiek inny sposób.
– Świetnie – ucieszył się profesor Lovell. – Ach, jeszcze jedno. Otóż potrzebujesz imienia.
– Mam imię – odparł chłopiec. – Nazywam się...
– Nie, z tym niczego nie osiągniemy. Tego imienia nie zdoła wymówić żaden Anglik. Czy panna Slate nadała ci jakieś imię?
Tak w istocie było. Kiedy chłopiec skończył czwarty rok życia, uparła się, że powinien przybrać imię, dzięki któremu Anglicy mogliby traktować go poważnie. Nie uściśliła przy tym niestety, jakich Anglików miała na myśli. Wybrali więc coś na chybił trafił, imię z dziecięcej książeczki z rymowankami, a chłopcu spodobało się okrągłe i twarde brzmienie składających się na nie sylab, więc nie narzekał. Imieniem tym nie posłużył się jednak ani razu nikt z krewnych, a i sama panna Betty wkrótce o sprawie zapomniała.
– Robin – powiedział chłopak po dłuższej chwili szperania w zakamarkach pamięci.
Profesor Lovell nie zareagował od razu. Wyraz jego twarzy wprawił rozmówcę w głęboką konsternację – brwi uczonego zbiegły się jakby w gniewie, lecz jeden z kącików ust powędrował ku górze, co sugerowało radość.
– A co powiesz na nowe nazwisko?
– Nazwisko też już mam.
– Mam na myśli nazwisko, którym będziesz się mógł posłużyć w Londynie. Wybierz dowolne.
– Mam sobie wybrać... nazwisko? – Na twarzy chłopca odmalowało się głębokie zdumienie. Żył dotąd w przekonaniu, że nazwisk nie można ot tak porzucać ani zmieniać mocą kaprysu. Nazwisko wiązało człowieka z przodkami, wyznaczało jego miejsce na świecie.
– Anglicy zmieniają nazwiska jak rękawiczki – oświadczył profesor. – Przy swoich trwają jedynie te rody, które mają powiązane z nimi tytuły, a to zdecydowanie nie jest twój przypadek. Tobie potrzebne jest coś wygodnego, słowo, którym będziesz się przedstawiać. Dowolne.
– Czy w takim razie mogę przyjąć twoje? Lovell?
– Ach nie. – Uczony pokręcił głową. – Wtedy wszyscy uznaliby, że jestem twoim ojcem.
– Och... Naturalnie. – Chłopczyk rozpaczliwie potoczył spojrzeniem po gabinecie, poszukując stosownego słowa. W pewnym momencie jego wzrok padł na znajomą książkę, jedną ze stojących za plecami profesora. „Podróże Guliwera”. Opowieść o człowieku trafiającym na obcą ziemię, który żeby przeżyć, musiał nauczyć się miejscowych języków. Chłopcu przemknęło przez myśl, że świetnie teraz rozumie, jak czuł się tytułowy bohater.
– Swift? – zaproponował. – Chyba że...
Ku jego zaskoczeniu profesor Lovell wybuchnął śmiechem. Śmiech dobywający się z tych surowych ust brzmiał dziwnie; był zbyt gwałtowny, okrutny niemal, i chłopczyk odruchowo drgnął w krześle.
– Znakomicie. Zostaniesz więc Robinem Swiftem. Panie Swift, cieszę się, że mogę pana poznać.
Uczony podniósł się z miejsca i wyciągnął rękę nad biurkiem. Chłopiec widywał w porcie witających się zamorskich marynarzy, wiedział więc, jak należy się zachować. Wsunął dłoń w tę drugą – dużą, suchą i nieprzyjemnie zimną.
Wymienili uścisk.
Dwa dni później profesor Lovell, pani Piper i świeżo ochrzczony Robin Swift odpłynęli ku dalekiemu Londynowi. Wsiadając na statek, dzięki wielogodzinnemu wypoczynkowi i stałej diecie składającej się z ciepłego mleka i obfitych potraw autorstwa pani Piper, Robin był już w stanie poruszać się sprawnie o własnych siłach. Stąpał po trapie, taszcząc obciążony książkami kufer, z trudem nadążając za idącym przodem uczonym.
Kantoński port, usta, poprzez które Chiny rozmawiały z innymi krajami, był językowym wszechświatem. Wykrzykiwane głośno i szybko słowa portugalskie, francuskie, holenderskie, szwedzkie, duńskie, angielskie i chińskie spotykały się i mieszały ze sobą w słonawym powietrzu, łącząc w miejscowy dialekt, którym choć zrozumiały był dla niemal wszystkich, jedynie garstka posługiwała się swobodnie. Robin znał go dobrze. Biegając po kejach, odbierał swe pierwsze lekcje języków obcych; nierzadko służył jako tłumacz marynarzom, którzy odwdzięczali się uśmiechem i wciśniętym w dłoń pensem. W najśmielszych snach nie wyobrażał sobie jednak, że kiedykolwiek uda się ku językowym źródłom tego niesamowitego dialektu.
Przeszli przez nabrzeże i stanęli w kolejce ludzi oczekujących wejścia na pokład „Hrabiny Harcourt”, należącego do Kompanii Wschodnioindyjskiej statku, który na każdy rejs zabierał poza ładunkiem niewielką grupę gotowych uiścić stosowną opłatę podróżnych. Morze było tego dnia hałaśliwe i wzburzone. Robin zadygotał, czując przedzierające się przez płaszcz zaciekłe podmuchy zimnego wiatru. Całym sercem pragnął znaleźć się już na pokładzie, w kajucie, gdziekolwiek, gdzie otoczyłyby go ściany. Z jakiegoś jednak powodu kolejka nie posuwała się naprzód. Profesor Lovell odszedł kilka kroków na bok, by zbadać problem. Robin udał się za uczonym. U szczytu trapu członek załogi łajał właśnie jednego z pasażerów. Ostre angielskie samogłoski rozcinały chłód poranka.
– Nie rozumiesz, co mówię? Ni hał? Lej ho? Nic a nic?
Ofiarą gniewu marynarza był chiński robotnik, uginający się pod ciężarem przerzuconego przez ramię worka. Jeśli robotnik nawet coś odpowiedział, Robin tego nie usłyszał.
– No, nie rozumie! Ni w ząb! – rzucił z ciężkim westchnieniem marynarz i zwrócił się do tłumku: – Czy ktoś może powiedzieć temu tutaj, że nie wejdzie na pokład?
– Och, nieborak! – Pani Piper trąciła ramię Lovella. – Może profesor przetłumaczy?
– Nie znam kantońskiego – odparł uczony. – Robin, ty idź.
Chłopiec się zawahał, znienacka obleciał go strach.
– No idź! – Profesor Lovell pchnął go w plecy.
Robin podbiegł ku górze i przecisnął się między oczekującymi. Marynarz i robotnik obrzucili go zdziwionymi spojrzeniami. Anglik popatrzył z irytacją, lecz w oczach robotnika zajaśniała ulga; w lot zrozumiał, że znalazł sprzymierzeńca, jedynego innego Chińczyka w zasięgu wzroku.
– Co się dzieje? – spytał go Robin po kantońsku.
– Nie chce mnie wpuścić – wyjaśnił robotnik. – Ale ja zaciągnąłem się na ten statek jako laskar aż do Londynu. Spójrz, mam papier, o tu! – Wcisnął chłopakowi złożoną kartkę.
Robin rzucił okiem na dokument. Sporządzony po angielsku tekst rzeczywiście był umową zatrudnienia laskara – świadectwem upoważniającym do odbycia rejsu z Kantonu do Londynu w zamian za pracę na pokładzie. Chłopiec wiedział, czym są takie umowy; w ciągu kilku ostatnich lat stały się bardzo popularne, gdyż zapotrzebowanie na chińskich służących rosło w miarę, jak coraz bardziej kłopotliwy stawał się zamorski handel niewolnikami. Tłumaczył już niejeden kontrakt tego rodzaju; widywał chińskich robotników odpływających do Portugalii, Indii oraz Indii Zachodnich.
Na oko dokument wyglądał w porządku.
– Więc w czym problem? – zdziwił Robin.
– Co on ci nagadał? – wtrącił marynarz. – Powiedz mu, że ta jego umowa jest nieważna. Nie będę brać Chińczyków na pokład. Kiedy ostatnim razem płynąłem z Chińczykiem, na statku rozpleniły się wszy. Nie mam zamiaru wozić ludzi, którzy nawet domyć się nie potrafią. Ten tutaj nie zrozumiałby słowa „kąpiel”, nawet gdybym mu je w twarz wykrzyczał. E, ty! Słyszysz? Halo? Rozumiesz, co się do ciebie mówi?
– Tak, tak. – Robin pospiesznie przeszedł na angielski. – Tak, tylko... Daj mi chwilę. Próbuję właśnie...
Co powinien powiedzieć?
Robotnik, nie rozumiejąc, co się dzieje, rzucił chłopcu błagalne spojrzenie. Twarz miał pomarszczoną i zbrązowiałą od słońca, wyglądał na sześćdziesięciolatka, choć zapewne nie przekroczył jeszcze czterdziestki. Laskarzy starzeli się szybko; ciężka praca wyniszczała ich ciała. Robin widział tę twarz w porcie tysiące razy wcześniej. Niektórzy częstowali go słodyczami; bywali i tacy, którzy znali go na tyle dobrze, że pamiętali jego imię. Wiedział, że ta twarz jest twarzą jego pobratymców. Nigdy jednak przedtem żaden starszy człowiek nie zwrócił się do niego o pomoc, z pewnością nikt tak skrajnie bezradny.
Poczucie winy sprawiło, że poczuł w żołądku silny ucisk. Na końcu języka wezbrały mu słowa, słowa okrutne i straszne, lecz nie potrafił ułożyć z nich zdania.
– Robin – u boku chłopaka pojawił się profesor Lovell – przetłumacz, proszę – powiedział, ściskając ramię podopiecznego tak mocno, że zabolało.
Robin uświadomił sobie, że wszystko zawisło na nim. To on musiał dokonać wyboru. Prawda o sytuacji zależała wyłącznie od niego, ponieważ tylko on był w stanie przekazać ją zainteresowanym stronom.
Lecz co mógł powiedzieć? Widział wrzące w marynarzu rozdrażnienie. Miał świadomość rosnącego zniecierpliwienia coraz głośniej szemrzących pasażerów z kolejki. Zmęczeni, zziębnięci, nie rozumieli, dlaczego wciąż nie mogą wejść na pokład. Robin czuł wpijający mu się w obojczyk kciuk profesora... Nagle uderzyła go pewna myśl, myśl tak przerażająca, że poczuł drżenie w kolanach. Myśl, iż gdyby spowodował zbyt wiele kłopotu, gdyby z jego winy wynikło jakieś zamieszanie, „Hrabina Harcourt” mogła po prostu odpłynąć, pozostawiając go w porcie.
– Twoja umowa nie jest na tym statku ważna – szepnął do robotnika. – Spróbuj na następnym.
– Co? Przeczytałeś ją w ogóle? – żachnął się z niedowierzaniem mężczyzna. – Tu wyraźnie jest napisane „Londyn”. I „Kompania Wschodnioindyjska”. Jest też nazwa statku: „Hrabina...”.
– Umowa jest nieważna. – Robin pokręcił głową, po czym powtórzył wcześniejszą kwestię, jakby w ten sposób mógł przydać jej prawdziwości. – Spróbuj na następnym.
– A co jest z nią niby nie tak? – spytał robotnik ostrzejszym tonem.
– Jest nieważna. Po prostu – wydukał z najwyższym trudem chłopiec.
Mężczyzna bezwiednie otworzył usta. Na jego ogorzałej, zniszczonej twarzy mieszały się tysiące emocji – oburzenie, frustracja i wreszcie rezygnacja. Robin obawiał się przez moment, że nieznajomy zacznie dyskutować, że rozpęta się awantura, lecz szybko stało się jasne, iż dla tego człowieka podobne traktowanie nie jest żadną nowością. Takie rzeczy spotykały go już przedtem. Robotnik odwrócił się i ruszył w dół trapu, roztrącając pasażerów z kolejki. Chwilę potem zniknął im z oczu.
Robin poczuł silny zawrót głowy. Czmychnął po trapie do boku pani Piper.
– Zimno mi.
– Oj, ty cały się trzęsiesz, biedactwo. – Szkotka otoczyła go sobą niczym kwoka pisklę i otuliła własnym szalem. Rzuciła krótkie, ostre słowo profesorowi, który westchnął i skinął głową. Moment później przeszli na czoło kolejki, skąd błyskawicznie zaprowadzono ich do kajut. Porzucone na trapie bagaże doniósł za nimi tragarz.
Godzinę później „Hrabina Harcourt” wyszła z portu.
Do południa Robin siedział na koi okryty grubym pledem. Najchętniej nie ruszałby się z kajuty przez cały dzień, lecz pani Piper ostatecznie wygoniła go na pokład, żeby popatrzył na oddalające się wybrzeże. Oglądając tonący na horyzoncie Kanton, chłopiec poczuł w piersi ostre szarpnięcie, jakby jakiś tkwiący w jego ciele hak wydarł mu serce. Dopiero w tej chwili uświadomił sobie w pełni, że nie postawi stopy na ojczystej ziemi przez wiele, wiele lat. Może nawet już nigdy. Nie był pewien, co na ten temat myśleć. Słowo „strata” wydawało się nieadekwatne. „Strata” oznacza po prostu brak, nieobecność czegoś, lecz nie oddaje w pełni poczucia zerwania więzi, straszliwego wykorzenienia, oderwania od wszystkiego, co bliskie i znane.
Bardzo długo wpatrywał się w morskie fale. Zobojętniały na wiatr patrzył, dopóki w oceanie nie zniknęły ostatnie wyimaginowane pasemka brzegu.
Pierwsze dni rejsu Robin poświęcił głównie na sen. Wciąż jeszcze nie wrócił do pełni sił; pani Piper nalegała, aby codziennie odbywał zdrowotne przechadzki po pokładzie, lecz początkowo był w stanie spacerować jedynie przez kilka minut, po czym musiał wracać do łóżka. Szczęśliwie nie zapadł na chorobę morską; dzieciństwo spędzone w porcie i nad rzekami przyzwyczaiło zmysły do niestabilnego otoczenia. Gdy poczuł się na tyle dobrze, że mógł spędzać na pokładzie całe popołudnia, z przyjemnością przesiadywał przy relingu, podziwiając niekończące się metamorfozy barw nieba i wody, rozkoszując się osiadającą na twarzy oceaniczną mgiełką.
Czasami do chłopca dołączał profesor Lovell i spacerując, ucinali sobie pogawędki. Robin dość szybko przekonał się, że uczony jest człowiekiem powściągliwym i skrupulatnym. Informacji udzielał tylko, kiedy uznawał, że są podopiecznemu potrzebne, w innych sytuacjach pytania zawisały w próżni.
Wyjawił chłopcu, że po dotarciu do Anglii zamieszkają w jego posiadłości w Hampstead. Nie wyjawił natomiast, czy w tejże posiadłości mieszka jego rodzina. Potwierdził, że przez wszystkie te lata opłacał usługi panny Betty, lecz nie wyjaśnił, z jakiego powodu. Zdradził także, że znał matkę Robina i że dzięki temu znał też jego adres, lecz nie uściślił, jakiej natury była to znajomość ani w jakich okolicznościach się zadzierzgnęła. O wcześniejszym etapie kontaktów wspomniał tylko raz, kiedy zapytał Robina, jak doszło do tego, że zamieszkali w ruderze nad rzeką.
– Kiedy ich poznałem, byli całkiem zamożną kupiecką rodziną – przyznał Lovell. – Przed przeprowadzką na południe mieli dom w Pekinie. Co się stało? Hazard? Przypuszczam, że miało to związek z bratem, mam rację?
Jeszcze parę miesięcy wcześniej Robin oplułby każdego, kto ważyłby się mówić o jego bliskich w tak okrutny sposób. Tutaj jednak, samotny pośrodku oceanu, bez krewnych i majątku, nie potrafił przyzwać gniewu. Nie miał w sobie ognia. Czuł jedynie strach i przytłaczające zmęczenie.
Tak czy inaczej, wszystko to pasowało do znanych mu relacji o dawnym bogactwie rodziny, roztrwonionym do cna w kilka lat po jego narodzinach. Matka wspominała o tym z goryczą i często. Robin nigdy nie dowiedział się szczegółów, lecz była to historia podobna licznym opowieściom o upadku chińskiej dynastii Qing: starzejący się patriarcha, syn utracjusz, nikczemni, dwulicowi przyjaciele i bezradna córka, której z jakiegoś tajemniczego powodu nikt nie chciał poślubić. „W przeszłości – słyszał chłopiec – sypiałeś w lakowanej kołysce”. Dawniej zatrudniali tuzin służących i kucharza, który przyrządzał niecodzienne przysmaki ze składników sprowadzanych z rynków północy. Dawniej mieszkali w rezydencji mogącej pomieścić pięć rodzin, a po ich ogrodzie przechadzały się pawie. Robin jednak znał jedynie ten mały dom nad rzeką.
– Mama mówiła, że wuj przehulał wszystkie pieniądze w palarniach opium – odpowiedział. – Dom przejęli wierzyciele i musieliśmy się wynieść. A później, kiedy miałem trzy lata, wuj zaginął, a my zostaliśmy sami z ciotkami i dziadkami. I panną Betty.
– Wielka szkoda – stwierdził profesor tonem niezobowiązującego współczucia.
Poza tymi rozmowami uczony większość dnia spędzał za zamkniętymi drzwiami. Widywali go na poły regularnie w mesie, w której pojawiał się niekiedy, by spożyć kolację. Częściej jednak pani Piper nakładała na talerz porcję sucharów i suszonej wieprzowiny i zanosiła mu do kajuty.
– Profesor pracuje nad swoimi przekładami – wyjaśniła Robinowi. – Na tego rodzaju eskapady zawsze zabiera stare pergaminy i księgi. Lubi zacząć pracę wcześniej, żeby po przybyciu do Anglii mieć część z głowy. W Londynie ma wiele obowiązków, to bardzo ważna figura, rozumiesz. Jest członkiem Królewskiego Towarzystwa Azjatyckiego. Często powiada, że pełnomorskie rejsy są jedynymi momentami w jego życiu, kiedy ma możliwość zaznać ciszy i spokoju. Czy to nie zabawne? W Makao kupił kilka ciekawych słowników rymów. Urocze książeczki, ale nie pozwala mi ich dotknąć, ponoć papier jest bardzo delikatny.
Wiadomość o wizycie profesora i pani Piper w Makao Robin przyjął z zaskoczeniem. Nie słyszał o tej podróży i naiwnie wyobrażał sobie, że był jedynym powodem chińskiej wyprawy opiekuna.
– Jak długo tam byliście? W Makao?
– Och, dwa tygodnie z okładem. Byłyby równe dwa, ale zatrzymali nas celnicy. Nie chcą wpuszczać na kontynent cudzoziemek. Wystaw sobie, że musiałam się przebrać i udawać osobistego wuja profesora, ot co!
Dwa tygodnie.
Dwa tygodnie temu matka Robina wciąż jeszcze żyła.
– Dobrze się czujesz, serdeńko? – Pani Piper potarmosiła mu włosy. – Pobladłeś.
Chłopiec skinął głową i przełknął słowa, których nie potrafił wypowiedzieć.
Nie miał prawa czuć gniewu. Profesor Lovell obiecał mu wszystko, a niczego nie był mu winien. Robin nie w pełni rozumiał zasady świata, którego miał stać się częścią, lecz pojmował konieczność wdzięczności. I szacunku. Nie wolno źle życzyć dobroczyńcom.
– Może ja zaniosę ten talerz profesorowi? – zasugerował.
– Dziękuję, złotko. To bardzo uprzejmie z twojej strony. Leć, a potem spotkajmy się na pokładzie. Popatrzymy sobie, jak słońce zachodzi.
Czas z wolna się rozmywał. Słońce wschodziło i zachodziło, lecz nie towarzyszył temu żaden regularny schemat dnia. Robin nie miał obowiązków, nie musiał biegać po wodę, nie załatwiał sprawunków. Bez względu na porę wszystko wydawało się takie samo jak kiedy indziej. Spał, czytał ponownie swoje stare książki i spacerował po pokładzie. Od czasu do czasu gawędził z innymi pasażerami, którzy słysząc w ustach małego Azjaty niemal londyński akcent, zwykle reagowali zachwytem. Pomny słów profesora Lovella Robin usilnie starał się żyć wyłącznie po angielsku. Nawet kiedy w głowie pojawiały mu się chińskie myśli, dławił je nieprzejednanie.
Tłamsił też swoje wspomnienia. Życie w Kantonie – matka, dziadkowie, dziesięć lat uganiania się po porcie – wszystko to okazało się bagażem nadzwyczaj łatwym do porzucenia. Być może dlatego, że morska podróż szalenie różniła się od dawnego świata, z którym rozbrat był tak całkowity. Robin zostawił za sobą wszystko, co znał. Nie miał się czego uchwycić, nic, do czego mógłby uciekać. Na jego rzeczywistość składali się teraz profesor Lovell, pani Piper oraz obietnica zamorskiej krainy. Dawne życie pogrzebał nie dlatego, że było straszne, lecz dlatego, iż jego porzucenie stanowiło jedyną możliwość przetrwania. Angielski akcent przyjął tak, jakby zakładał nowy płaszcz. Przymierzył go, tu i ówdzie dopasował i już po kilku tygodniach czuł się w nim wygodnie. Po kilku tygodniach nikt już nie prosił go, by powiedział dla rozrywki kilka słów po chińsku. Po kilku tygodniach wydawało się, że nikt nie pamięta, że chłopiec jest Chińczykiem.
Pewnego dnia pani Piper zbudziła go bardzo wczesnym rankiem. Kiedy w ramach protestu wydał z siebie nieartykułowany pomruk, rzuciła z naciskiem:
– Chodź, skarbeńku, tego nie powinieneś przegapić.
Robin ziewnął i założył kurtkę. Przecierając zaspane oczy, wyszedł na zimny poranek, spowity mgłą tak gęstą, że ledwie było widać dziób statku. Gdy jednak mleczne opary nieco się podniosły, na horyzoncie ukazał się szaroczarny zarys. Pierwszy widok Londynu: Srebrnego Miasta, serca imperium brytyjskiego, w tej epoce największego i najbardziej zamożnego miasta na świecie.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
------------------------------------------------------------------------
1 W rozdziale VII księgi IV „Bogactwa narodów” Adam Smith wypowiada się przeciwko polityce kolonialnej, utrzymując, iż obrona kolonii stanowi marnotrawstwo bogactw oraz że zyski gospodarcze płynące z monopolistycznego handlu z koloniami są jedynie złudzeniem. „Wielka Brytania ze swego panowania nad koloniami nie czerpie zysku, a jedynie straty” – pisał. Pogląd ten nie był szeroko podzielany przez jego współczesnych. (Przypisy nieoznaczone inaczej są przypisami autorki).
Odczytany przez Robina fragment w przekładzie A. Prejbisza (dop. tłum.).
2 Chodzi o angielską rymowankę „Who killed Cock Robin”.PODZIĘKOWANIA
„Babel” opowiada o niezliczonych światach języków, kultur i historii – w większości zupełnie mi nieznanych – więc nie mogłabym tej powieści napisać bez przyjaciół, którzy podzielili się ze mną wiedzą. Wielkie, ogromne podziękowania należą się:
Przede wszystkim Pengowi Shepherdowi, Ehigborowi Shultzowi, Farah Naz Rishi, Sarah Mughal i Nathalie Gedeon, które zadbały, aby postacie Robina, Ramiego i Victoire zostały opisane stosownie szczegółowo i z należytą empatią. Caroline Mann i Allison Resnick dziękuję za ich drobiazgową wiedzę w dziedzinie literatury antycznej. Sarah Forssman, Saoudii Ganiou i De’Andre Ferreirze za pomoc z zakresu tłumaczeń. Najdroższym wykładowczyniom z Yale – w szczególności Jing Tsu, Lisie Lowe i Denise Ho – dziękuję za ukształtowanie mojego myślenia o kolonializmie, postkolonializmie i związkach języka z władzą.
Po obu stronach Atlantyku bezustannie wspierają mnie przecudowne załogi wydawnictwa Harper Voyager. Dziękuję również redaktorom – Davidowi Pomerico i Natashy Bardon, a także Fleur Clarke, Susannie Peden, Robyn Watts, Vicky Leech, Jackowi Rennisonowi, Mireyi Chiriboga, Holly Rice-Baturin i DJ DeSmyter.
Dziękuję także artystom, dzięki którym „Babel” wygląda tak, jak wygląda: Nico Delortowi, Kimberly Jade McDonald i Holly Macdonald.
Dziękuję również Hannah Bowman, bez której to przedsięwzięcie byłoby po prostu niemożliwe, i całemu zespołowi wydawnictwa Liza Dawson Associates – szczególnie Havisowi Dawsonowi, Joanne Fallert, Lauren Banka i Lizie Dawson.
Dziękuję Juliusowi Bright-Rossowi, Taylor Vandick, Katie O’Nell i kawiarni Vaults & Garden, dzięki którym przetrwałam dziwne i smutne miesiące w Oksfordzie. Dziękuję też ziomkom z New Haven – Tochiemu Onyebuchi, Akankshy Shah i Jamesowi Jensenowi – za pizzę i śmiech. Chwalmy wszyscy Wielkie Jajo!
Tiff i Chris – wam dziękuję za pomoc w Coco’s Cocoa, przecudownej, międzywymiarowej, prowadzonej przez czarodziejskiego psa kafejce, w której napisałam większą część rękopisu tej powieści.
Bennettowi dziękuję za to, że był dla mnie wymarzonym towarzyszem w ciągu tego długiego, samotnego, straszliwego roku, kiedy powstawała „Babel”, i za sugestie, które nadały kształt licznym szczegółom powieści. Bennett chce, by cały świat dowiedział się, iż to on nadał książce tytuł, i także on stoi za nazwą Towarzystwa Hermes. Ja mam co prawda niejaki zmysł literacki, on za to ma zmysł do wszystkiego, co superfajne.
I wreszcie dziękuję rodzicom, mamie i tacie, którym zawdzięczam dosłownie wszystko.