Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Babie lato - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 stycznia 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Babie lato - ebook

„Po Irtyszu i Obi aż pod Ałtaj pływał parowiec propagandowy Krasnaja Sibir. Przybijał do nadrzecznych miasteczek, do akcji przystępowali agitatorzy, a załoga rozwijała przy burcie ekran – i oto publikę hipnotyzowało nieme kino, wówczas cud sam w sobie, bezwzględnie górujący nad treścią. Na ów rewolucyjny pokład wyposażony w kino i pianino skierowano zdolnego chłopaka z barnaulskiego technikum muzycznego, miał ilustrować seanse improwizacjami. Skończyło się to wszystko widowiskowo. Podczas przewijania taśm operator przysnął, oczywiście z papierosem, filmy były łatwopalne – i rewolucyjny statek spłonął. Młody pianista ratował się skokiem do wody”.

Nowa książka Wojsława Brydaka – autora powieści Poste restante, nominowanej do nagrody „Wiatr od morza” – przybliża w ośmiu szkicach ludzi, którzy jeszcze niedawno byli wśród nas, a zasługują na dłuższą współobecność. To między innymi Janusz Hajdun, Wanda Obniska, Andrzej K. Waśkiewicz i kilka innych postaci. Autor pozwala zaprzyjaźnić się z nimi – a także z ich czasami – w charakterystycznym dla siebie stylu, przemieszania powagi i żartu. Takie jest to Babie lato…

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8333-338-0
Rozmiar pliku: 7,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DWA SŁOWA AUTORA

Ludzie, o których chce się pamiętać, prędzej czy później podzielą się na tych rzeczywiście zapamiętanych i tych powoli zapominanych. Kto trafia do pierwszej, a kto do drugiej drużyny? Często decyduje o tym Przypadek. Szkicom z tego zbioru przyświeca chętka autora, żeby Przypadkowi coś jednak spsocić. Niech nie będzie taki sprawczy.

Wspominam ludzi, których znałem, z jednym tylko wyjątkiem, kiedy mowa o twórczyni teatru. Zarazem wspominam ludzi, którzy funkcjonowali w szerszej mierze niż prywatna, lecz również z jednym wyjątkiem, kiedy mowa o moim dziadku i stryju. Nie rwali się do miar szerszych od ogródka przy domu, co nie znaczy, że nieobliczalne czasy pozwoliły im na taki minimalizm.

To wspominki wyrywkowe, ale czy mogą być inne? Widzę w nich więcej dziur niż tego, co wydłubane, niemniej wydłubywałem tylko to, czym – moim zdaniem – warto się podzielić.MIASTECZKO SIEDMIU ZASŁON

1

Jak zacząć?

Może tak:

Obudziło go rzyganie kota. Biedny Myrmidon zwijał się na kontuarze w kłębek, rozwijał się jak struna do skrzypiec, przewracał oczami i strzykał roztworem nie strawionych sardynek.

To Gałczyński – powieść Porfirion Osiełek, czyli Klub Świętokradców, początek rozdziału.

Jeszcze do tego wrócimy.

2

Swojej pierwszej wizyty w Sopocie nie pamiętam. Zawiniła tu ciotka. Nauczycielka matematyki, najlepsze lata przeżyła przed wojną i na zawsze zaplotła się w mitologię „wiatru od morza”, „okna na świat”, zapewne też w Ligę Morską i Kolonialną, bo ciotka miała żyłkę społeczną. Gdyby przed wojną Polska nabyła upragniony Madagaskar, z pewnością ciotka pospieszyłaby z pomocą, gotowa iskać madagaskarskie lemury, a następnie uczyć je równań z dwiema niewiadomymi.

W oczach ciotki liczyły się nad morzem tylko Orłowo i Jurata, Hel i Rozewie, a przede wszystkim Gdynia jako całość. W sumie: wybrzeże przedwojenne.

Co innego Sopot. Ludzi się tam nazbierało nie wiadomo skąd, grymasiła ciotka, niby to teraz Polska, ale te domy, to molo… Drewniane łazienki wciąż skrzypią po niemiecku, nie inaczej szumią drzewa. Te werandy zdobione laubzegą chyba wyśnił sobie po pijanemu ichni cukiernik, a pod tym Grand Hotelem, synku, oni wciąż strzelali sobie w łeb.

Po pierwszej nadmorskiej wycieczce pozostało mi tylko zdjęcie z ciotką w Gdyni na tle wycieczkowca m/s „Mazowsze”, a jeśli chodzi o Sopot – nic, pustka w głowie, czarna dziura.

3

Po siedmiu latach przywitałem się z miastem na nowo. W 1960 roku zgłosiłem się na wstępny egzamin do sopockiej Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej. Z końcem września – z kolegą przyjętym do tej samej szkoły – wysiedliśmy rankiem z nocnego pociągu i w poszukiwaniu stancji ruszyliśmy w dół ulicą Chopina. Nie wiedzieliśmy od czego zacząć. Lecz z tej niewiedzy też wynikała radość. Na pewno coś się zdarzy.

Początek października, słońce i przenikliwy chłód, pozłocona zieleń, cisza.

I oto po paruset metrach słyszymy Modern Jazz Quartet.

Muzyka wylewała się przez otwarte okno z parterowego domku nieco odsuniętego od ulicy. Wśród nielicznych przechodniów nie budziła sensacji. Jazz to jazz. Niemniej w Będzinie, skąd pochodził kolega, ani w moim Rzeszowie wietrzenia mieszkań nie wspomagano wibrafonem.

Modern Jazz Quartet i majaczący we wnętrzu zestaw stereo – wówczas rzadkość – zwabiły nas do środka. W ten sposób poznaliśmy saksofonistę dixielandowej kapeli „Flamingo” Edka Rykaczewskiego. Zaraz po nim – mieszkającego w pobliżu perkusistę Stefana Kearneya. Jeszcze tego samego dnia dogadaliśmy się co do pokoju w mieszkaniu pewnej damy, która skądinąd zamyślała o artystycznej karierze córek.

Wpadliśmy w Sopot jak w otwarte ramiona.

4

Na początku lat sześćdziesiątych legenda Sopotu przedstawiana przez tygodniki ilustrowane, kronikę filmową i metraż dłuższy sprowadzała się do paru schematów: jazz i festiwale jazzowe, klimaty scenek studenckich, plastycy, a zwłaszcza plastyczki „szkoły sopockiej”, ekscentryk poetycki Jerzy Afanasjew, ekscentryk uliczny Czesio Parasolnik wylansowany przez fotografa Stefana Kraszewskiego. Do jazzu wkrótce dołączył big-beat; świątynią tej muzyki stał się sopocki Non Stop. Ponadto w pensjonacie ZAiKS-u gwiazdy kultury, w SPATiF-ie cyganeria, w Grand Hotelu prywaciarze przy forsie, hochsztaplerzy, cinkciarze, a wkoło mewy, mewki oraz jakiś niedookreślony zapaszek szerszego świata.

Kiedy zuchwale wkraczaliśmy do miasta, wszystko się zgadzało. Rzeczywistość rymowała się z opowiastką.

5

Zdawało się, że zarówno ówczesny Sopot – jak i Trójmiasto – wyprzedzają o parę kroków resztę Polski. Dla szczeniaków ciągnących na studia to się liczyło. Przeszłość przeszłością, a świat idzie do przodu. Sztuka też nie stoi w miejscu.

W porze „odwilży” – w dziesięć lat po wojnie – w Polsce świeżo upaćkanej socrealizmem, odkryciem stał się Stanisław Ignacy Witkiewicz, a jego fantasmagoryczne sztuki błyszczały potem na scenach przez ćwierć wieku (pod tym względem Witkacemu powiodło się znacznie lepiej niż przed wojną). Pasjonował – wydany wtedy w PRL – Gombrowicz. Zadziwiał Białoszewski. Popularnością godną piłkarza cieszył się Mrożek. Przez dobrych kilkanaście lat młodzi częstowali się Zieloną Gęsią.

Duch czasu objawiał się w poetyce.

Przed wojną to, co spokrewnione z językami nadrealizmu, absurdu, groteski, przerysowania miało ograniczoną klientelę. Dla publiczności – wychowanej na romantykach i powieści realistycznej – prowokacje artystów, podszyte nadrealizmem i innymi „izmami”, stanowiły policzek. Nowi autorzy – jak Witkacy, Schulz, Gombrowicz czy mniej radykalny Gałczyński – pokazywali język uznanym świętościom. Biegali oni jednak blisko linii autowej.

Po wojnie to się zmieniło.

W powojennym ładzie – jeżeli słowo „ład” jest tu na miejscu – nieprzerwanie opisywano niedawne koszmary, sytuacje ostateczne, sąsiadów przemienionych w upiory, wysiedlenia, przesiedlenia, granice skaczące jak sarny; wszystko w jakże cywilizowanej Europie. Ale – o dziwo! – przy rozgryzaniu przyczyn łatwiej trafiała teraz do czytelników poetyka nadrealizmu, absurdu i groteski, która przed wojną uchodziła za wygłup garstki jajogłowych.

Wyjaśnień nie brak, przypomnijmy tu jedno: od Bóg wie kiedy politycy i propagandziści sięgali po emocje, romantyzm i patos, by oszukańczą powagą zasłaniać własne zamysły i łgarstwa. W rezultacie patos szybko zaczęto odbierać jako propagandę, a w romantycznych wezwaniach dostrzegano sięganie rzeźnika po fartuch. Po wojnie zaś nowe władze – i ich orszak literacki – tak samo posługiwały się fałszywym językiem.

Natomiast poetyka nadrealizmu, groteski, przerysowania pozostała nieskompromitowana.

Dodajmy: to nie była osobliwostka krajowa. Wszędzie widownie teatralne zapełniali Ionesco i Beckett, Dürrenmatt, Frisch i Genet. Nie koniec na tym. W plastyce część publiki przyzwyczajonej do obrazów malowanych „po bożemu” zaczęła się zachwycać fantazjami, defiguracjami i abstrakcjami. A część melomanów wychowanych na Beethovenowskiej Piątej Symfonii nie tylko wsłuchiwała się w Strawińskiego i Bartoka, ale i w Lutosławskiego.

Dwaj smarkacze – o których wspomniałem – szli w dół sopocką ulicą Chopina przekonani, że oto idą z duchem czasu. Uskrzydlała ich wiara, że gdzie jak gdzie, ale w tym zwróconym w przyszłość Sopocie wszyscy na pewno kochają Szymanowskiego, podziwiają sztuki Witkacego, nikt zaś nie gorszy się, kiedy rozdział książki otwiera zdanie o kocie, który przesadził z sardynkami.

Dwaj smarkacze dufnie wkraczali do miasta, niosąc na sztandarze tego kota Gałczyńskiego, który – w odróżnieniu od kota Schrödingera – miał się doskonale, a żywił niezgorzej.

Tak wyglądało moje drugie powitanie Sopotu.

6

Weszliśmy wtedy w ramkę obrazka z ilustrowanych tygodników i kroniki filmowej. Wszystko się zgadzało. Ale gdyby poskrobać?

W pogodnym obrazku skonstruowanym dla publiki niewiele było niedawnej zawieruchy, niewiele dramatów, odprysków wojny domowej, zataczania się między tragedią a komedią. I niewielu było Niemców.

A przecież dawni mieszkańcy zabrali czarodziejski dywan: tkaninę nazw i opowieści szczelnie okrywającą każdy dom, skrawek ziemi, każdy przedmiot. Tkaniny przywiezione w zamian nie do wszystkiego pasowały.

Przybysze zostali zanurzeni w nowym krajobrazie, w którym zawodziły swojskie mapy wyobraźni. Gorzej, zostali zanurzeni w nowy porządek spraw i nie zawsze wiedzieli, czego się spodziewać od życia, co począć z sytuacjami.

Kiedy szliśmy sopocką ulicą Chopina, nie dokuczały nam te niuanse, sploty wątków, wątpliwości. Mieliśmy do zamieszkania pogodny obrazek, zdobiony słońcem i artystami. Zachęcał i wabił. Tymczasem szybko wydał się palimpsestem, gdzie spod obrazka i tekstu wyłażą inne opowieści, a pod nimi czają się jeszcze inne, aż strach myśleć co dalej.

Na takim to uprzytomnieniu polegało moje trzecie powitanie z Sopotem. Tchnęło magią pierwszej klasy.

7

Sezon kolorowych chmur starannie opisano. Malarską szkołę sopocką też. O pisarstwie Stanisławy Fleszarowej-Muskat nie śmiem się wypowiadać, przed czym przestrze­głem, kiedy zaproszono mnie do popełnienia tego tekstu.

– Nie szkodzi – zapewniły miłe panie organizatorki – nam zależy na opisie ówczesnych klimatów. Chociażby w muzyce.

Proszę bardzo.

Klimaty to ludzie, zatem pora na kilka sopockich sylwetek sprzed ponad pół wieku, ze środowiska, w którym się obracałem.

8

Mój egzamin wstępny odbierał odchodzący rektor, profesor Piotr Rytel. Smakowita sytuacja. Dla młodzieży był postacią nieobojętną. Kompozytor, który przed wojną zbierał w tej roli brawa umiarkowane, a jednocześnie pisywał recenzje. To dzięki nim bywa do dzisiaj wspominany częściej niż dzięki swojej operze Ijola, wystawionej w 1929 roku. A w roli krytyka profesor Rytel zasłynął przed wojną jako naczelny przeciwnik Karola Szymanowskiego.

W XX wieku w polskiej muzyce markerem nowoczesności było narodowe podium kompozytorskie, a ściślej – srebrny medal, czyli drugie miejsce po Chopinie. Według tradycjonalistów ów srebrny medal należał się Moniuszce za opery, za Śpiewnik domowy, za cną muzyczną polszczyznę. Natomiast zwolennicy nowoczesności widzieli w Moniuszce „kataryniarza narodowego”, a srebrny medal przyznawali Szymanowskiemu. Żadne tam zbutwiałe Halki czy Litanie Ostrobramskie! Liczy się Stabat Mater, a dla początkujących Źródło Aretuzy. I Harnasie.

Z Sopotu Rytel wrócił do Warszawy i słuch by po nim zaginął, gdyby Rytla nie ożywiły „Warszawskie Jesienie”. Na prestiżowe awangardowe koncerty elegancki starszy pan zabierał drewnianą piszczałkę organową i z całej siły dął w nią protestacyjnie, ku rozradowaniu publiki i oburzeniu krytyki, znowu zyskując rozgłos. Należał do muzyków konsekwentnie głuchych na radykalizm harmonii, rytmu i barwy. Z tą organową piszczałką przy ustach wyglądał na rasowego skandalistę, chociaż dla profesora Rytla nie wchodziło w grę pisanie opery, w której recytatyw zaczyna się – na przykład – od słów „obudziło go rzyganie kota”.

W szkole artystycznej ocieranie się o znakomitości uczy nie gorzej niż wykłady.

Inną ciekawą postacią był profesor Lucjan Galon. Prowadził klasę fortepianu, złożoną przede wszystkim z wyznawczyń. Łagodny, grzeczny, dowcipny, nieco ekstrawagancki, w graniu był intuicjonistą. Obdarzony wrażliwością i ładnym dźwiękiem potrafił uwieść publiczność, szczególnie w mniejszych formach. Nie zawsze osiągali to jego studenci, bardziej zapatrzeni w mistrza niż w pianistyczny warsztat.

Ale wokół Lucjana Galona liczyła się aura. Powojenny absolwent konserwatoriów w Glasgow i Londynie – dzięki skromnemu stypendium wypłacanemu zdolnej młodzieży przez polskie władze emigracyjne – studiował w Szkocji u Frederika Lamonda. Ten zaś wirtuoz i kompozytor studiował za młodu u sędziwego już wówczas Franciszka Liszta w Weimarze i Rzymie. Wychodziło więc na to, że Lucjan Galon jest w prostej linii artystycznym wnukiem Liszta. Młodemu Lamondowi udzielali też wskazówek Hans von Bülow i sam Johannes Brahms. To robiło wrażenie, trudno i darmo.

Profesor Galon lubił fotografować, przy czym bezkompromisowo gardził nowinkami. Posiadacz archaicznego aparatu mieszkowego radził sobie z przyziemnościami prosto, na przykład z nastawianiem ostrości. Sięgał do kieszeni po krawiecki centymetr i mierzył nim odległość do obiektu. Twierdził – zresztą słusznie – że w fotografii wyobraźnia jest ważniejsza niż dalmierz.

Z takim nastawieniem mógł uchodzić za konserwatystę, jednego z ludzi, którzy – jak profesor Rytel – w pół wieku po premierze Święta wiosny wciąż nie rozumieją niektórych współbrzmień. Tymczasem nic podobnego! Lucjan Galon wykonywał współczesną muzykę swoich kolegów z uczelni, Władysława Walentynowicza i Konrada Pałubickiego, a przede wszystkim podsuwał studentom utwory rzadko grywanych w Polsce kompozytorów dwudziestowiecznych: Federika Mompou, Alberta Roussela, Ernö Dohnányi’ego, nie mówiąc już o Poulencu czy Villa--Lobosie. Młody pianista związany z uczelnią – jeden z tej dwójki maszerującej niegdyś ulicą Chopina w poszukiwaniu stancji – twierdził, że profesor Galon powinien na uczelni objąć Katedrę Muzyki Dziwnej.

Do sopockiego krajobrazu artystycznego inne wątki wnosił wspomniany przed chwilą Władysław Walentynowicz, pianista i kompozytor.

Urodził się w rosyjskim Jarańsku, mniej więcej w pół drogi między Moskwą a Uralem. Prawnuk kresowej rodziny z Wiłkomierza na Litwie, był synem wykształconego, praktykującego inżyniera, który nadziewał techniką różne zakątki imperium, czasem bardzo odległe. Nasz bohater, rocznik 1902, rosyjską rewolucję i wojnę domową widział zarówno oczami nastolatka na końcu świata, jak i oczami studenta w rozdygotanym Piotrogrodzie, gdzie łatwiej było pogadać z jakąś znakomitością artystyczną, niż coś zjeść. Niemniej, męczeńskie opowieści to nie był styl Walentynowicza. Owszem, klimaty Walentynowiczowskie nie przystawały do Jarosława Haška ani Witkacego – którzy też powąchali rewolucyjnej Rosji – ale gdyby tak do Tomska, Jełabugi albo i Moskwy zabłądził Samuel Pickwick, wtedy szukanie podobieństw z Walentynowiczem byłoby łatwiejsze.

Po Irtyszu i Obi aż pod Ałtaj pływał parowiec propagandowy „Krasnaja Sibir’”. Przybijał do nadrzecznych miasteczek, do akcji przystępowali agitatorzy, a przy burcie załoga rozwijała ekran i oto publikę hipnotyzowało nieme kino, wówczas cud sam w sobie, górujący nad treścią. Na ów rewolucyjny pokład wyposażony w kino i pianino skierowano zdolnego chłopaka z barnaulskiego technikum muzycznego, zadanie polegało zaś na improwizowanym ilustrowaniu seansów muzyką. Skończyło się to wszystko widowiskowo. Podczas przewijania taśm operator przysnął, oczywiście z papierosem, filmy były łatwopalne – i rewolucyjny statek spłonął. Młody pianista ratował się skokiem do wody.

Władysław Walentynowicz, 1962 | fot. Władysław Niedzielko

Barwne, a często przejmujące losy Władysława Walentynowicza przybliża wydana przed paroma laty książka Anny Szarapki1; jako aneks zawierająca w całości obszerne wspomnienia profesora oraz obfitą dokumentację, zza której mruga niejeden diablik.

Po przyjeździe do wolnej Polski w 1923 roku Walentynowicz skończył solidne studia muzyczne, wrósł w warszawskie środowisko; stał się uznanym akompaniatorem, koncertował, poznawał artystyczną śmietankę, w 1937 uzyskał radiowy etat. Potem przyszła następna wojna. A po niej?

Na Wybrzeże ściągnął go w 1945 roku Zbigniew Turski, też kompozytor, wkrótce zdobywca złotego medalu na londyńskiej olimpiadzie 1948 roku, kiedy to na igrzyskach artyści towarzyszyli jeszcze atletom. Walentynowicz i Turski znali się sprzed wojny, z warszawskiej rozgłośni, a tuż po wojnie Turski urzędowo doglądał kultury na Wybrzeżu; to on stworzył przyczółek Państwowej Filharmonii i Opery Bałtyckiej.

Propozycję kolegi Walentynowicz usłyszał w Warszawie, podobno na ulicy. Turski tak wyłożył sprawę: trzeba w Sopocie i Gdańsku zorganizować szkolnictwo muzyczne. W pakiecie – ładne mieszkanie. Walentynowicz, który w powstaniu warszawskim stracił dom i dobytek, zgodził się bez wahania. A na Wybrzeżu zrobił to, o co poproszono.

Stefan Herman | fot. z rodzinnego zbioru Krystyny Faupel, ­córki ­artysty

Przeżył tu 54 lata, ponad połowę długiego życia, w miejscowości, o której istnieniu za młodu nie miał pojęcia. A mieszkanie rychło zaczęło współtworzyć sopocki klimat. Rozległe, latem mroczne pod grubą pierzyną liści, obrodziło w artystów. Marek, syn profesora, był oboistą. Zięciem malarz Tadeusz Ciesiulewicz; malowały i córka, i wnuczka.

Dom słynął z atmosfery. Lekcje, próby, gawędy, obiady, partie kanasty; starsi i młodzież. Legendarny luz profesora, staroświecka elegancja, anegdoty, wyrozumiałość na uczelni, wreszcie poczucie, że taki dom istnieje – że czeka w pobliżu – budziło coś w rodzaju dumy.

Dziś w tym mieszkaniu przy Obrońców Westerplatte mieści się przedszkole, naprzeciw miejskiej biblioteki.

Krótko rektor, potem przez dwadzieścia lat dziekan, jeszcze w latach dziewięćdziesiątych chadzał wciąż na spacer; pomykał susami na długich, lekko zgiętych nogach. Szczupłą sylwetkę profesora wyostrzał podany naprzód wydatny nos, co razem wzięte przypominało zaaferowanego żurawia – z muszką pod szyją i parasolem. Przechodnie na deptaku nie bardzo mieli pojęcie kto zacz. Nic dziwnego. Dobiegał setki.

W pobliżu, przy tej samej ulicy mieszkał profesor Stefan Herman, skrzypek. Zapatrzony w instrument i nauczycielską misję, wychował chyba najwięcej liczących się absolwentów wśród wszystkich profesorów sopockiej, później gdańskiej uczelni; nie tylko nauczyciel Konstantego Kulki, ale niemal tuzina skrzypków, którzy zaszli wysoko, od koncertmistrzowania w orkiestrach West­deutscher Rundfunk czy Nuernberger Symphoniker po występ solowy na bejsbolowym stadionie w Los Angeles, od profesury w Wiedniu po Boston. Na pozór skupiony na skrzypcach, jakby świat wiolinistów zastępował ów realny, Herman kierował wyobraźnię studentów daleko poza opłotki, poza miary prowincjonalne i krytykował nie dość śmiałe marzenia. Dziś parów przecinający uliczkę Obrońców Westerplatte nazywa się oficjalnie Wąwozem profesora Stefana Hermana.

Na koniec – skoro już była mowa, że pod jednym zapisem kryje się inny, pod nim zaś kolejny – wypada napomknąć o jeszcze jednej warstwie przekładańca.

Nieliczni Danzigerzy, często powiązani z Polską pokrewieństwem czy powinowactwem, mówili po polsku różnie, a to świetną polszczyzną, a to prawie żadną. Nam, przybyszom, wydawali się osobliwostką. I to gdzie? W stronach, które ich wydały; które były przecież ich ojczyzną. Oswajanie tego paradoksu trwało długo, chociaż zajęcia w szkole prowadziła znana klawesynistka Cecylia Linke-Konopacka, postać o znacznej osobliwości. Na co dzień w grubej wełnianej spódnicy, jeszcze grubszych wełnianych skarpetach – do tego tenisówki! – po subtelnych zajęciach akademickich wzmacniała się w pobliskiej „Turystycznej” schabowym i setką. Mowa Linke-Konopackiej jakoś przypominała mowę Erny Brakup z Wróżb kumaka; podobnie zresztą mowa innego Danzigera, kompozytora Henryka Jabłońskiego, bardzo lubianego w szkole.

Ale to były drobne ciekawostki. Natomiast nie mieliśmy zielonego pojęcia, że obok, po drugiej stronie ulicy żyje ktoś, kto drobną ciekawostką nie jest.

Z początkiem XXI wieku miałem okazję poznać angielskiego badacza, Davida Binghama. Do Sopotu przyjechał z Liverpoolu w trop za nieżyjącym już starym człowiekiem, o którego od początku lat sześćdziesiątych XX wieku ocieraliśmy się na ulicy, nic o nim nie wiedząc. Mieszkał na pięterku nad gęsto przez nas odwiedzaną cukiernią „Marzewska”, naprzeciwko szkoły. W obszernym płaszczysku i cyganeryjnym kapeluszu zadawał się wówczas głównie z dziećmi, które częstował słodyczami. Nazwisko pisywał raz z niemiecka, kiedy indziej po polsku, a splot jego losów przyprawia o zawrót głowy.

Urodził się w roku 1876. Najpierw nauka malarstwa, potem dezercja z brutalnej pruskiej armii i ucieczka za granicę. Wciąż jeszcze przed pierwszą wojną światową Anglia, malarskie okrzepnięcie, wrośnięcie w liverpoolską cyganerię, wreszcie wystawa, na której obrazy tego malarza zawisły obok prac Gauguina, Matisse’a i Picassa. Potem wojenne internowanie przez Brytyjczyków – przecież dla nich był Niemcem – po wojnie zaś deportacja na kontynent, Sopot, powodzenie artystyczne w Wolnym Mieście. Potem znów wojna, a po niej niemal trzydziestoletnie kompletne zapomnienie w spolszczonym Sopocie, z którym ów Albert Lipczinski nie chciał lub nie mógł się zintegrować. Jego szkocka żona, dobrze tu wspominana, mówiła po polsku lepiej niż on, lęborczanin z puckiej rodziny.

Dowiedziałem się o tym wszystkim w 40 lat po studiach – kiedy uczelnia od dawna usadowiła się w Gdańsku, kiedy dom z cukiernią już rozebrano – od Anglika, który z Liverpoolu przyjeżdża tu zbierać materiały do książki!2. Zawrót głowy.

Wciąż nie opuszcza mnie wyobrażenie, jak na ulicy Bohaterów Monte Cassino mijają się, nic o sobie nie wiedząc, podobny do żurawia Władysław Walentynowicz z tym płonącym parowcem w tle, i jakoś podobny do Wagnera Albert Lipczinski na tle płomieni cygańskiego ogniska w Walii, dokąd dawno, dawno temu jeździł z przyjaciółmi na plener. Obaj dożyli tu niemal stu lat.

Przygoda z Sopotem czasem przypomina taniec siedmiu zasłon.

9

Po tych trzech powitaniach Sopotu miasto streszcza mi scenka sprzed ponad pół wieku. Kończy się jakieś zebranie, na sali śmietanka kulturalna miasta, podniosłe gadania, wreszcie bractwo już wychodzi, a Jurek Afanasjew, podówczas człowiek awangardy, grzecznie przepuszcza w drzwiach panią Stanisławę Fleszarową-Muskat – która na tę awangardę pomstuje, z rozpędu pomstuje też na czytelników bijących awangardzie brawo, zwłaszcza Mrożkowi, i która to pisarka nie zaczyna ani rozdziału, ani książki od kocich wymiotów. A potem oboje, Fleszarowa z Afanasjewem idą przez miasto, którego są cząstkami odmiennymi, wręcz przeciwstawnymi. Grają w różnych drużynach, utwory sadowią na różnych półkach, jednak przechadzają się tymi samymi ulicami, wymieniają ukłony i uwagi o pogodzie, po cichu zapewne zazdroszczą sobie liczby wyznawców, których nie brakuje ani jej, ani jemu, a ta ich współobecność to jakiś kwant sopockiej magii.

Filozofować na ten temat? Nonsens. Po prostu lepiej się zachwycić.

To jest koniec wersji demonstracyjnej.

1 Anna Szarapka, Władysław Walentynowicz, Gdańsk 2017, Wydawnictwo Akademii Muzycznej w Gdańsku.

2 David Bingham, Albert Lipczinski. Malarz niepokorny, słowo/obraz terytoria, przekład Marek Chojnacki, 2011.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: