Babilon - ebook
Babilon - ebook
Książka nominowana do Nagrody Goncourtów
Elisabeth jest kobietą, której ciekawość i pasja daleko wykraczają poza granice spokojnego życia w klasie średniej. Kobieta zaprzyjaźnia się ze swoim sąsiadem. I nagle okazuje się, że wraz z nim bierze udział w przygodzie, która jest po części wodewilem, a po części wielką tragedią. Spokojna powieść obyczajowa zmienia się w policyjny thriller proceduralny. Motywy ani na chwilę nie wydają się być oczywiste.
Prawdziwie oryginalna i mistrzowska powieść jednej z najbardziej pomysłowych i odważnych twórczyń na świecie.
Reza jest zafascynowana tym, co pozostaje niewypowiedziane: co się stanie, jeśli będziemy mówić to, co myślimy? Babilon jest mroczniejszy i bardziej tajemniczy niż dzieła, które przyniosły jej największą sławę. Jak twierdzi bohaterka Elisabeth:„Mają fart ci, którzy myślą, że życie stanowi część uporządkowanej całości”. Każdy czytelnik, który zacznie od takiego przekonania, obali je pod koniec tej opowieści.— The New York Times Book Review
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-584-5 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W dniu moich sześćdziesiątych urodzin Jean-Lino Manoscrivi zaprosił mnie na wyścigi do Auteuil. Spotykaliśmy się na schodach, i on, i ja chodziliśmy piechotą, ja w ramach dbałości o linię, on z powodu klaustrofobii. Był szczupły, dość niski, o dziobatej twarzy i wysokim czole z zaczeską na bok, jak to u łysych. Nosił okulary w grubych oprawkach, które go postarzały. Mieszkał na piątym piętrze, ja na czwartym. Dzięki tym spotkaniom na klatce schodowej, której nikt inny nie używał, zrodziła się między nami lekka zażyłość. W niektórych nowoczesnych budynkach klatka schodowa jest niezależna i szpetna, służy tylko tragarzom w razie przeprowadzki. Lokatorzy mówią na nią zresztą „schody służbowe”. Przez jakiś czas nie znaliśmy się właściwie, wiedziałam, że pracuje w branży AGD. On wiedział, że ja pracuję w Instytucie Pasteura. Nazwa mojego zawodu, inżynier rzecznik patentowy, nic nikomu nie mówi i już nawet nie próbuję wyjaśniać tego w atrakcyjny sposób. Kiedyś poszliśmy z Pierre’em do nich na sąsiedzkiego drinka. Okazało się, że jego żona jest jakąś terapeutką w stylu New Age, a wcześniej kierowała sklepem obuwniczym. Byli stosunkowo młodym małżeństwem, znaczy w porównaniu z nami. W przeddzień urodzin spotkałam Jeana-Lina na schodach i powiedziałam, jutro kończę sześćdziesiąt lat. Powłóczyłam nogami i tak jakoś mi się wyrwało. A pan jeszcze nie ma sześćdziesiątki? Odpowiedział, już niedługo. Zauważyłam, że się zastanawia, co by tu powiedzieć miłego, ale nie śmiał. Weszliśmy na moje piętro i wtedy dodałam, dla mnie to już koniec, pasuję. Zapytał, czy byłam kiedyś na wyścigach. Powiedziałam nie. Lekko bełkotliwie zaproponował, że jeśli mam czas, mogę następnego dnia przyjechać do Auteuil w porze lunchu. Kiedy dotarłam na tor wyścigowy, siedział w restauracji przyklejony do szyby z rozległym widokiem na padok. Na stole zobaczyłam butelkę szampana w kubełku, porozkładane foldery wyścigowe pokryte notatkami, rozsypane orzeszki ziemne wymieszane ze starymi biletami. Czekał na mnie w pozie mężczyzny rozluźnionego, który przyjmuje gościa w swoim klubie, zupełne przeciwieństwo mojego wyobrażenia o nim. Zjedliśmy coś ociekającego tłuszczem, co wybrał. Przy każdej gonitwie się podniecał, zrywał się z wrzaskiem, wymachiwał widelcem, na którym kołysały się wstążki pora. Co pięć minut wychodził, by wypalić fajkę do połowy, i wracał z nowymi pomysłami. Nigdy go nie widziałam tak przepełnionego energią, a tym bardziej radością. Stawialiśmy drobne sumy na konie o nieznanym potencjale. On je w y c z u w a ł, miał wewnętrzne przekonanie. Coś tam wygrał, może tyle, ile kosztował szampan (wypiliśmy całą butelkę, zwłaszcza on). Ja zgarnęłam trzy euro. Pomyślałam sobie, trzy euro w sześćdziesiąte urodziny, pięknie. Zrozumiałam, że Jean-Lino Manoscrivi jest sam. Facet à la współczesny Robert Frank. Z jednorazowym długopisem i z gazetą, a przede wszystkim z kapeluszem. Wypracował sobie rytuał, wyizolował w czasie przestrzeń, która go trzymała. Na wyścigach robił się barczysty, nawet głos mu się zmieniał.
Wspomniałam sześćdziesiąte urodziny swojego ojca. Poszliśmy na bigos na place de la République. W takim wieku byli rodzice. W wieku podeszłym i abstrakcyjnym. Teraz ty jesteś w tym wieku. Jak to możliwe? Dziewczyna robi kupę głupot, pcha się przez życie, pnie w górę wypacykowana i nagle stwierdza, że ma sześćdziesiąt lat. Jeździłam robić zdjęcia z Josephem Dennerem. Lubił fotografikę, a ja lubiłam wszystko, co on lubił. Urywałam się z zajęć z biologii. W tamtych latach nie baliśmy się przyszłości. Wujek podarował mi okazyjnie zdobytą konicę, prezencję dawała profesjonalną, zwłaszcza że skombinowałam sobie do niej pasek nikona. On miał olympusa, ale nie lustrzankę, celowaliśmy za pomocą wbudowanego dalmierza. Zabawa polegała na tym, żeby strzelić ten sam obiekt, tę samą chwilę, to samo miejsce i zrobić każde swoją fotkę. Pstrykaliśmy ulicę jak starzy, których podziwialiśmy, spacerowiczów i zwierzęta w Ogrodzie Botanicznym koło wydziału, a przede wszystkim wnętrza kawiarenek w okolicy mostu Cardinet, za czym Denner przepadał. Facetów zepchniętych na margines, zakonserwowanych stałych bywalców w boksach na tyłach. Robiliśmy stykówki u kumpla. Porównywaliśmy je i wybieraliśmy dobre ujęcie do powiększenia. Co znaczyło dobre? Najlepiej wykadrowane? To, które ukazywało jakąś minimalną niezbadaną interakcję? Któż to wie? Często myślę o Josephie Dennerze. Zastanawiam się czasem, kim by został. Ale kim mógłby zostać gość, który w wieku trzydziestu sześciu lat umarł na marskość wątroby? Od tamtych czasów jakbym go na nowo wymyśliła. Uśmiałby się z tego. Album The Americans przywołał obrazy z młodości. Marzyliśmy i nie robiliśmy nic. Patrzyliśmy na przechodzących ludzi, opisywaliśmy ich życie i jaki przedmiot przypominają, młotek, opatrunek… Śmialiśmy się. Pod śmiechem czuliśmy gorzkawą nudę. Chętnie bym teraz obejrzała tamte zdjęcia z mostu Cardinet. Pewnie trafiły kiedyś do beki razem ze starymi papierami. Po urodzinach w Auteuil polubiłam Jeana-Lina Manoscriviego. Wychodziliśmy czasem, żeby się razem przejść, i szliśmy na kawę gdzieś w pobliżu, jeśli nadarzyła się okazja. Na zewnątrz mógł palić, w mieszkaniu nie. Postrzegałam go jako najłagodniejszego z mężczyzn i nadal tak na niego patrzę. W naszych stosunkach nigdy nie było poufałości i zawsze mówiliśmy sobie pan, pani. Ale rozmawialiśmy, czasami opowiadaliśmy sobie rzeczy, których nie wyjawialiśmy nikomu innemu. Zwłaszcza on. Ale mnie też mogło się to zdarzyć. Odkryliśmy, że mamy taką samą awersję do własnego dzieciństwa, takie samo pragnienie, aby przekreślić je czarną kreską. Kiedyś, wspominając swoją drogę po tym padole, powiedział, w każdym razie najgorsze już zrobione. Zgodziłam się. Jean-Lino był ze strony ojca wnukiem imigrantów, włoskich Żydów. Jego ojciec zaczynał jako człowiek do wszystkiego w pracowni pasmanteryjnej. Później wyspecjalizował się we wstążkach i w końcu w latach sześćdziesiątych otworzył własną pasmanterię. Kiszkę przy avenue Parmentier. Jego matka prowadziła kasę. Mieszkali w głębi podwórza o dwa kroki od sklepiku. Rodzice ciężko pracowali i nie należeli do czułych. Jean-Lino nie rozwodził się na ten temat. Miał brata, dużo starszego, któremu powiodło się w branży odzieżowej. A on się staczał. Matka wyrzuciła go z domu. Po cukiernictwie w zawodówce wylądował na kuchni. W najbardziej optymistycznej epoce swojego życia wszedł w usługi gastronomiczne. Ciężko było, ani dnia urlopu, za małe obroty. Ostatecznie urząd pracy sfinansował mu kurs w branży dystrybucji, a biuro pośrednictwa załatwiło posadę w megastorze Guli, gdzie zajmował się posprzedażową obsługą elektrosprzętu domowego. Nie miał dziecka. O to jedno ośmielał się mieć pretensje do sił, które rządziły jego egzystencją. Pierwsza żona go zostawiła, kiedy restauracja padła. A Lydie, gdy ją poznał, już była babcią dziecka córki z poprzedniego związku. Od dwóch lat mały regularnie u nich bywał. Ponieważ jego rodzice rozeszli się z hukiem tak wielkim, że wmieszała się do tego opieka społeczna, przy byle okazji podrzucano go do babci Lydie. Jean-Lino, złakniony uczucia, którego nigdy nie zaznał (tylko kot mu je okazywał), przyjął Rémiego z otwartymi ramionami i zależało mu, by malec go pokochał. Czy słusznie człowiek pragnie, aby go kochano? Czy nie jest to usiłowanie z tych, które zawsze kończą się niefortunnie?
Początki były nerwowe. Po przyjeździe pięcioletni chłopczyk, który wcześniej mieszkał na południu kraju, starał się nie zauważać Jeana-Lina i płakał, ledwie Lydie znikła mu z oczu. Był pospolitym dzieckiem, dosyć tłuściutkim, z ładnym uśmiechem i dołeczkami w policzkach. Trudności w oswojeniu pogłębiał Eduardo, kot Jeana-Lina, znaleziony na ulicy w Vicenzy antypatyczny zwierzak, do którego należało się zwracać wyłącznie po włosku. Lydie potrafiła się obchodzić z Eduardem. Trzymała przed nim wahadełko i kot jak zaczarowany podążał za kołyszącym się różowym kwarcem (kamień o b j a w i ł się jej gdzieś w Brazylii). Eduardo nie znosił natomiast Rémiego. Na widok malca robił się dwa razy większy i niepokojąco prychał. Jean-Lino próbował przemówić kotu do rozumu, żeby nikt z otoczenia nie doznał uszczerbku. Sprawę załatwiała Lydie, zamykała bowiem Eduarda w łazience. Rémi drażnił się z nim przez drzwi, naśladując jego miauczenie. Jean-Lino usiłował mu w tym przeszkadzać, lecz nie cieszył się autorytetem. Kiedy przedpole się zwalniało, dyskretnie pocieszał zwierzątko z przedpokoju, szepcząc coś do niego czule po włosku. Rémi odmówił zwracania się do Jeana-Lina „dziadku”. Właściwie nie można powiedzieć, że odmówił. Po prostu nigdy nie nazywał go dziadkiem, mimo że Jean-Lino zawsze się wyrażał: „Dziadek przeczyta ci bajkę” albo: „Jak zjesz rybkę, dziadek coś ci kupi”. Dziadek Jean-Lino był ignorowany przez Rémiego, wręcz kompletnie olewany. Jeśli już chłopiec potrzebował się do niego zwrócić, mówił mu Jean-Lino, on zaś czuł się jakoś głupio dotknięty, słysząc samo swoje imię wymawiane bez cienia rodzinnej poufałości. Toteż postanowiwszy zmienić strategię, wbił sobie do głowy, że uwiedzie chłopca śmiechem. Uczył go różnych głupot, na przykład gry półsłówek: powtarzał, „gra półsłówek, gra półsłówek”, a potem nagle „sra półgłówek”. Albo „słynna praczka, słynna praczka”… „płynna sraczka”. Rémiemu strasznie się to podobało. Szybko zrezygnował z pierwszego etapu zabawy i powtarzał w kółko „sra półgłówek”, zmieniając dziwnie głos albo podśpiewując, albo kierował to wprost do Jeana-Lina, najlepiej głośno i kiedy znajdowali się gdzieś na zewnątrz. Sama byłam świadkiem takiej scenki w holu budynku. Niby to żartobliwie Jean-Lino powiedział, wiesz, jeśli się za często powtarza jakąś grę słowną, przestaje być zabawna. Sam nie wiedział, jak to zatrzymać. Im bardziej usiłował przemówić Rémiemu do rozumu, tym głośniej powtarzał rzeczone słowa. Zamiast powiedzieć „dobrze” albo „niedobrze”, mały mówił „cycuś” albo „nie cycuś” (lekcja Jeana-Lina?), tak że potrafił odpowiadać, „sra półgłówek to nie cycuś?”. Lydie nie była tu pomocna w myśl wyznawanej teorii, że zbiera się, co się posiało. Kiedy zauważała, że Jean-Lino robi się raczej zniechęcony, mówiła tylko, no dajże już spokój temu dziecku. Ostatnie słowa wypowiadała z niejaką rozpaczą. Nie należy przecież karcić ofiary niekonsekwentnego postępowania osoby dorosłej. Patrząc wstecz, przypuszczam, że wyczuwała niebezpieczeństwa, które niosło takie jednostronne przywiązanie. Wypadałoby, żebym opisała sień budynku. To podłużna przestrzeń oświetlana za dnia przez w połowie przeszklone drzwi wejściowe. Windę widać na wprost pośrodku. Schody znajdują się za bocznymi drzwiami we wnęce po lewej. Po prawej kawałek korytarza prowadzi do pomieszczenia z kubłami na śmiecie. Kiedy byli we troje, Lydie jechała z wnukiem windą, a Jean-Lino wchodził piechotą. Jeśli Jean-Lino był z nim sam, mały domagał się jazdy windą. Wprowadzenie go na klatkę schodową oznaczało ciągnięcie go siłą przy akompaniamencie dzikich ryków. Jean-Lino nie mógł jeździć windą. Na przestrzeni lat tak mu się zrobiło, że nie mógł wsiadać do samolotu, windy, metra ani nowych pociągów, w których okna się nie otwierają. Pewnego dnia Rémi uczepił się jak małpka drzwi na schody, żeby tam nie wejść, a Jean-Lino w końcu ze łzami w oczach usiadł na pierwszym stopniu. Rémi usadowił się obok niego i zapytał, czemu nie chcesz jechać windą?
– Bo się boję – odparł Jean-Lino.
– Ja się nie boję, mogę jechać.
– Jesteś za mały.
Po jakimś czasie Rémi wszedł po schodach, czepiając się poręczy. Jean-Lino podążył za nim.