- W empik go
Baczmaha - ebook
Baczmaha - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 267 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Łudząc się nadzieją, że może uda nam się znaleźć groty stalaktytowe, podobne do Bialskich, przez kilka tygodni przeszukiwaliśmy całą przestrzeń pomiędzy Kościeliskami, Ornakiem, i Starą Robotą.
W samej rzeczy, grot i jaskiń, jam i "dziur" (jak je nazywają górale) znajduje się tam bez liku; większe i mniejsze, szerokie jak duże izby, ze sklepieniem, czasem jak w gotyckich kościołach ginącem w pomroku, to znów wą – zkie i niskie, że ledwie pełzając na raczkach się tam prześliźniesz, – a wszystkie po większej części grubo pobielane wysiękiem "kamiennego mleka", czasem zwieszającego się nad głową w stężałych soplach, – połączone ze sobą węższemi jeszcze korytarzami, czeluściami, kominami, zawalonemi najczęściej w połowie rumowiskiem odpadającego ze sklepień wapienia. Pod tem rumowiskiem, po którem kroczyć lub pełzać wypada turyście, kalecząc sobie nogi i rozdzierając odzienie o ostre kanty odpadłych odłamów skały, dołem dzwoni zwykle szklana harmonika sączącego się między kamieniami źródełka; niekiedy słychać tajemniczy szum i bulkotanie większego strumienia, w którym, dziwnem złudzeniem akustycznem, zawsze się nam wydaje rozpoznawać dwa odmienne, na przemian odzywające się tony, czy akordy, – jeden wyższy, głośniejszy, weselszy, drugi altowy, stłumiony, ponury. O strumieniach tych, które podobnie, jak źródła Dunajca pod "Pisaną" i w "Kalatówkach". wydobywają się zwykle poniżej na światło dzienne sporą strugą z otworu skały, – cuda opowiadają górale-
Mówią oni, że przedmiot rzucony do tajemniczego źródliska, bulkoczącego w przepaścistej głębi rozpadlin, np. Krzesanicy lub Upłazu, wypłynie czasem w kilka tygodni wywierzyskiem w innej zupełnie stronie Tatr, albo w swych wrotach skalnych się zatrzyma. Nie całkiem temu wierząc, zostawaliśmy niemniej pod urokiem baśni ludowej i zatrzymując się nieraz przed wywierzyskami strumieni, roiliśmy o tem, skąd one płyną i czy trafem nie ujrzym ukazującego się z pod skały jakiego przedmiotu, porwanego ich prądem z jakiej po drodze "zbójnickiej" jaskini lub z zasypanego gruzami mieszkania może praojców naszych epoki kamiennej…
I otóż kto szuka, znachodzi. Pewnego dnia przesuwając się bokiem ściany skalistej nad stromą przepaścią, przekroczyć miałem przez wywierzysko strumyka, wydobywającego się w tem miejscu i spadającego na dół kaskadą; a że kamienie po których stąpałem, były od wodnych porostów oślizłe, z zdwojoną szedłem więc ostrożnością, próbując wprzód nogą stałości każdego kamienia, czy mi się z pod stopy nie wymknie, zanim się na nim stanąć odważyłem. Tak idąc tuż nad strumieniem, ujrzałem w najpłytszem miejscu kamyk dziwnego kształtu, który zwrócił moją uwagę. Pochyliłem się i podniosłem. Była to, jak mi się wydało, skamieniała kostka. Spojrzałem uważniej na dno strumyka i drugą jeszcze podobną znalazłem. Schowałem obie. Byłem przekonany, że to są wypłukane po tysiącach lat szczątki niedźwiedzia jaskiniowego, hieny jaskiniowej, lub podobnych zwierząt przedpotopowych, i cieszyłem się na myśl o radości, jaką ta zdobycz paleontologiczna sprawi memu znajomemu, uczonemu geologowi, bawiącemu właśnie w Zakopanem. Porwany zapałem, chciałem takich kości znaleźć jeszcze więcej i kilkakrotnie przechodziłem tam i napowrót niebezpieczne miejsce, schylając się i patrząc na dno strumyka. Wreszcie przerwał mi to zajęcie towarzysz mój, który zostawszy w tyle, teraz mnie dopiero dogonił i siadłszy na skraju turni, zaczął wołać nerwowym głosem: "Co robisz! co robisz! czy próbujesz, ile razy ci się uda jeszcze przejść cało nad tą przepaścią? Na rany boskie zaklinam cię! jak mi co dobrego życzysz!" Nie chcąc mu sprawiać przykrości, zaprzestałem dalszych poszukiwań, postanawiając innym razem tam jeszcze powrócić. Podałem mu rękę i przeprowadziłem szczęśliwie przez najcięższe miejsce.
Kości przyniesione przezemnie, wywołały zdziwienie niemałe. Pierwszą z nich uznał mój uczony za kawał szczęki niedźwiedziej – prawdopodobnie niedźwiedzia jaskiniowego. Ale druga! Uczony mój przyglądał się jej bez końca, mierzył, obracał na wszystkie strony, próbował skrobać nożem, oczom swoim wierzyć nie chciał. Trwało to bardzo długo. Nakoniec jednak widocznie ochłonął i jakby rozczarowany, rzekł lekceważącym tonem głosu:
– Os cuboidcum.
– Co to znaczy?
– Kość sześcienna ze stopy człowieczej… Leży między kością piętową a czwartym i piątym metatarsem. Nie trudna do poznania. Patrz: na wierzchu charakterystyczny sulcus, dla ścięgna mięśniowego łydkowego tylnego, a pod spodem wyniosłość skośna dla więzu pięto – sześciennego.
– Może to homo diluvii testis Scheuchzeri?
– Nie, nie; nie scheuchzerowskie złudzenie, ale istotnie kość ze szkieletu człowieka, tylko niestety nie przedpotopowca, ani człowieka trzeciorzędnej formacyi. Pomylić się wprawdzie łatwo w tych rzeczach, ale wedle wszelkich oznak, wydaje mi się rzeczą niewątpliwą, że ta kość nie leżała dłużej jak sto… do stukilkudziesieciu lat najwięcej…
– A więc?
– A cóż? nic. Nic zbyt ciekawego. To kość zapewne wypłukana z jakiej jaskini zbójeckiej, może kostka ze stopy "zbójnika", albo… ofiary zbójców. A najprawdopodobniej to szczątek ze szkieletu jakiego juhasa, który spadł pnąc się za owcami. A może kłusownik albo turysta… chociaż kłusowników i turystów przed stu kilkudziesięciu laty pewnie jeszcze nie było.
– A więc nie warto było zbierać tych kości na dnie strumyka z niebezpieczeństwem życia? – zapytałem z udaną emfazą.
– Tego nie powiem… szczególniej o niedźwiedziej szczęce… i gdybym w moim wieku mógł jeszcze łazić po górach, pewniebym spędził nie mało czasu na poszukiwaniu w tem miejscu gdzie się te kości znalazły… choćbym miał na rzeczywiste narazić się niebezpieczeństwo.
– A, jeźli tak, to pójdę tam raz jeszcze. I poszedłem, lecz dopiero w kilka tygodni później, – nieustanna bowiem słota i deszcze ulewne, przez czas dłuższy wybrać mi się niedozwoliły.
Zmówiłem tym razem innego towarzysza wycieczki, żwawego młodziana 20-letniego, śmiałego a wypróbowanego "taternika", o którym mogłem być pewnym, że mnie nie zechce powstrzymywać w mniej bezpiecznych miejscach. Poszedł ze mną tem chętniej, że był obecnym przy owej rozmowie mej z geologiem, i zagorzał wielkim zapałem do tych poszukiwań.
Doszedłszy do stóp skały, w której, na wysokości może siedmio lub ośmiopiętrowej kamienicy, znajdowała się owa czeluść z ujściem strumyka, zdziwiony byłem zmianą jaka tam zaszła skutkiem dwutygodniowej ulewy.
Z początku zdawało mi się, że zabłądziłem i że to nie to samo miejsce; po chwili dopiero dokładniejszego przypatrzenia się różnym szczegółom, za pierwszą bytnością dostrzeżonym, doszedłem do przekonania, że to skała odmienny przybrała pozór. Przypisywałem to zrazu zmianie oświetlenia, wiedząc z doświadczenia, że pod jego wpływem okolica górska przeobraża się do niepoznania. – Za pierwszą moją bytnością skały oświetlone były z boku, blaskiem zachodzącego słońca, które głębokiemi, długiemi cieniami uwydatniało kontury turni, teraz zaś był to mglisty ranek, a słońce przyświecało z tyłu skały, tak, iż jej cała plastyka w niewyraźne spływała kształty. Zwróciły jednak uwagę moją leżące na dole głazy z powierzchnią z jednej strony o wiele jaśniejszą, prawie białą, świadczące że świeżo odkruszyły się od turni. A gdyśmy zaczęli drapać się w górę, przekonałem się rychło, że nie sama tylko magia światłocienia, nadaje tak odmienne skale pozory, lecz że zmiany które w niej zaszły są o wiele realniejsze. Nie mogłem już odnaleść stromej i urwistej ścieżynki, czyli po góralsku "perci", którą szedłem był pierwej z powrotem, a raczej którą przesuwałem się oparty piersią o skalistą ścianę a palcami czepiając się powyżej chropowatości skały i wciskając ie w jej zagłębienia. Ścieżkę tę kozią podmyła widocznie woda w czasie gwałtownej nawałnicy. Tu i ówdzie oderwała się ona od skały i usunęła w przepaść, pozostawiając tylko ślad po sobie w jaśniejszym wzdłuż tej smugi kolorycie kamienia. Nie mogąc się zrazu zoryentować, dostrzegłem za pomocą binokli dopiero, owo miejsce, gdzie zakryte dla mnie z dołu dużym głazem, znajdowało się wywierzysko strumyka. Ścieżki prowadzącej z dołu już nie było. – Jak się tam dostać?
Rozmyślając nad tem, przypomniałem sobie, że za poprzednią moją bytnością, wieczorem, spiesząc się z powrotem do Zakopanego, nie zbadałem, do której z licznych rozpadlin spływa ów strumyk. Szukałem go napróżno na dole i zmuszony byłem przypuszczać, że jak się to często zdarza, chowa on się pod rumowiskiem zalegającem kotlinę i wypływa gdzieś daleko stąd, łącząc się może podziemnemi drogami z większym potokiem dolin}-, tam, gdzie sprawdzić tego niepodobna.
Ale jak się dostać do wywierzyska?
Raz jeszcze sięgnąłem do binokli, a wylazłszy na małe wzgórze, przeciwległe owemu miejscu, spostrzegłem, że tylko ścieżka n a dół od wywierzyska do kotliny wiodąca się usunęła, w całości zaś zachowała się część jej górna, ta właśnie, którą za pierwszym razem tam się dostałem. Była to część jej najbardziej stroma i pochyła, która teraz w wywierzysku urywała się nagle, tak, iż dostawszy się do niego z góry, staniemy nad przepaścią i tylko tą samą drogą tj. drapiąc się znowu w górę, można będzie powrócić. Nie ma rady, trzeba skałę okrążyć i dostawszy się na szczyt jej z przeciwnej strony, górną częścią nieuszkodzonej jeszcze ścieżki, dostać się do celu naszej wycieczki. Ruszyliśmy więc tani bez zwłoki.
– Zabierze nam to kilka godzin, ale czasu do wieczora mamy dosyć – rzekł mój towarzysz, wysuwając się przodem.
– Do wieczora? ależ ja dziś do Zakopanego z tobą nie wracam, umówiłem się bowiem z towarzystwem pań, że przyjdę dziś na polanę Pyszną. Jutro chcą widzieć z Bystrej wschód słońca.
– A ja jutro rano idę z naszym profesorem na Lodowy.
– Tam więc poniżej wierchu dzielą się nasze drogi. Dokonawszy dzieła i z bogatą zdobyczą przedpotopowych kości, będziemy na szczycie obiadować. Dziś wybornym mnie zaopatrzono zapasem łakoci.
– I mnie także, a niosę i wina butelkę.
– Doskonale. Schodząc ową ścieżką urwaną, torby zostawimy na górze.
– A gdyby się kto z nas zesunął w przepaść, to drugi tam w górze wypije całą butelkę za jego zdrowie.
– Et, pleciesz bracie. Gdyby którego z nas spotkało nieszczęście, drugiemu odechciałoby się frykasów i wina.
Rozmawiając w ten sposób, pięliśmy się w górę po olbrzymim piargu tj. po stromem usypisku z mniejszych i większych głazów, usuwających się z pod nóg za każdym krokiem. W miejscach takich, towarzystwo z kilku osób złożone, winno iść zawsze w szeregu, nie wyprzedzając się nawzajem ani nie zostając w tyle, gdyż kamień potrącony nogą, toczy się zwykle z rosnącą w miarę przebytej drogi chyżością, a potem w podskokach coraz większych spada, potrącając i porywając za sobą inne kamienie, które toczą się również i gradem spadają na ociężałych maroderów.
I tym razem trzymaliśmy się tego prawidła, nie rozdzielając się od siebie. Mój towarzysz, młodszy i zręczniejszy odemnie, szedł przodem i zaledwie mu mogłem nadążyć, – tchu mi brakowało w piersi. Na domiar nie okrążał on miejsc najbardziej nawet stromych, tylko w prostej jak strzelił linii zmierzał ku górze. Szliśmy tak już dobrą godzinę.
– Stój! – zawołałem ochrypłym ze znużenia głosem, – nie zdążę za tobą, tchu muszę zaczerpnąć.
Towarzysz mój zaśmiał się i przystanął. Gwiżdżąc wesoło jakąś piosnkę, nogą próbował po kolei chwiejniejsze kamienie i strącał te, które strącić się dały. Kamie – nie toczyły się na dół i z coraz szybszym rozpędem podskakując olbrzymiemi łukami, zabierały z sobą całą gromadę potrąconych przez się braci. O kilkadziesiąt kroków niżej, już prawdziwą lawiną łomotały one, budząc echa rozgłośne, do dalekiego grzmotu podobne.
– W górę tędy iść można bezpiecznie – rzekłem, odpocząwszy chwilę – ale na dół nikomubym nie radził. Za stromo, można się stoczyć jak kamień.
A towarzysz mój, dla udowodnienia mi naocznym przykładem, że stoczyć się niepodobna, z szybkością kozicy zbiegł kilkadziesiąt kroków, na dół i zatrzymując się nagle w najszybszym biegu, jakby rozhukanego rumaka osadził, zwrócił się i w podskokach dobiegłszy znów do mnie, zawołał:
– No, odpocząłeś; teraz ruszajmy dalej! Ruszyliśmy. W godzinę minęliśmy piargi, potem przestrzeń dużemi zasianą głazami. Wreszcie pnąc się po trawiastem zboczu, stanęliśmy na szczycie.
Wiatr tu dął przenikliwy, niosąc kłęby tak zwanej "suchej" mgły, które przelatywały z szybkością rozpędzonej lokomotywy, zasłaniając nam chwilami widok najbliższych nawet przedmiotów, to znowu odchylały nagle zasłonę, to z tej to z owej strony odkrywając nam na kilka sekund dalekie widnokręgi oświeconych słońcem obszarów.
– Cudowny widok! – zawołałem zachwycony.
Ale mój towarzysz nie zachwycał się wcale.
– Nic osobliwego – rzekł, zapalając lontem papieros. – Wydaje się pięknem zawsze to, co tylko chwilkę widać i gdy przypatrzeć się niema czasu. To tak jak panna w walcu. W domu inaczej się wyda.
– Oho, młodzieńcze! tak miody i tak już iesteś rozczarowany?
– Pfiu! – bąknął pod nosem.
– Piargi ci się lepiej podobały?
– Oczywiście! tam człowiek próbuje elastyczności swoich nóg i za każdym krokiem staje wyżej. A tu co? Widzi, że wyżej wyjść iuż nie można, chmur rozpędzić nie można, ani wiatru uchwycić za czuprynę. Trzeba założyć nogi pod siebie i czekać cierpliwie, dopóki nie łaska panu reżyserowi podnieść kurtynę na trzy sekundy i ukazać nam to, co się z dołu lepiej widziało. I natem koniec. Dziękuję.
– Pocóż więc wybierasz się na Lodowy?
– Aby tam zajść, nie po to, aby tam być, siedzieć w kuczki i estetyczne bonichy odprawiać!
– Cóż za dzikie wyrażenia!… A więc wszystkie widoki dla ciebie bez wartości, a wszystkie panny brzydkie?
– Może i nie wszystkie – odpowiedział po chwili.
– A panna Józia?
Postawił marsa na czole i poczerwieniał na twarz}-.
– Wiatr zimny, możeby się wina napić? Zaprotestowałem przeciw tej propozycyi.
Obstawałem z całą stanowczością zatem, aby przystąpić do przekąski i napitku, dopiero po powrocie z niebezpiecznej wyprawy. Torby i pledy mieliśmy w krzaku kosodrzewiny, nieco poniżej szczytu.
– Chodźmy już – rzekł mój towarzysz. – Pogoda nie bardzo sprzyja, może się deszczem skończy. To szczęście, że mgły te lecą górą, a poniżej, gdzie ta ścieżka być musi, mgły niezawodnie nie będzie.
Poszliśmy. W samej rzeczy, spuściwszy się kawał drogi na dół, w kwadrans może po opuszczeniu szczytu, zostawiliśmy za sobą, a raczej nad sobą świat mgieł i mogliśmy się wybornie oryentować. Trzeba było iść dobrą godzinę trawiastem zboczem góry, aby dojść do miejsca, gdzie zaczynały się skały. Tam już droga była coraz cięższa, tembardziej że po litym głazie łatwo usunąć się mogła noga a chcąc spuszczać się coraz niżej, trzeba było nieraz uwiesić się u skały rękoma, aby nogami dostać do kamienia, na którym stanąć wypadało. Nie dość natem: kilka razy kozia perć zawiodła nas w takie miejsca, zkąd po półgodzinnem mozolnem złażeniu po szczelinach stromej skały, należało się wrócić, przekonawszy się o niemożliwości dalszego pochodu. Na ścieżynę względnie dość łatwą, którą za pierwszym razem dostałem się do wywierzyska, nie mogliśmy natrafić. Żeśmy ją w końcu znaleźli, nie moja to, ale wyłącznie towarzysza mego zasługa.
W porównaniu z drogą, którąśmy przeszli, perć ta była stosunkowo bardzo wygodna, miejscami nawet tak szeroka, żeśmy obaj mogli iść obok siebie, a towarzysz mój żartował że tu bryczką przejedzie". Ścieżka obniżała się stale po łagodnej pochyłości, dwa razy tylko zdawała się urywać na zakręcie skały i zmuszała nas czas jakiś drapać się w górę dla przebycia garbu, który nam drogę tamował.
Tu nowy zakręt i ścieżka zwężyła się nagle. Na przestrzeni kilkunastu kroków zaledwie tyle było miejsca, aby gdzie nogę postawić. W dole u stóp przepaść; opierając się plecami o pionową prawie ścianę, staliśmy jakby na wypukłej galeryi opierścieniającej środkowe piętro wyniosłej baszty. Balkon ten półokrągły, odstawał przynajmniej o kilka metrów od pionowej ściany, na której opierała się baszta na fundamencie ukrytym w niezgłębionej przepaści. Rozległość widoku czarujące sprawiała tu wrażenie. Towarzysz mój jednak, nie skory do zachwytów, nie dał mi się długo rozkoszować tym widokiem i spieszył naprzód.Ścieżka rozszerzyła się nieco, ale pionowa w górze ściana zmieniła się w sklepienie, obniżające się coraz bardziej nad naszemi głowami, w miarę jak i sama ścieżka coraz gwałtowniej obniżać się zaczęła. W kilku miejscach uchylić trzeba było głowy, nawet zgiąć się we dwoje i przysiąść, aby zsunąć nogi na niższy próg, tam, gdzie już nie powolnym spadkiem, ale jakby schodami droga na dół nas wiodła.
Nie były to jednak trudności zbyt ciężkie do przebycia dla oswojonego z niemi taternika. Wszakże nawet towarzysz pierwszej mej wycieczki z łatwością je przebył, chociaż ani śmiałością ani zręcznością nie odznaczał się wcale. Teraz dopiero zaczynała się najcięższa i poniekąd niebezpieczna przeprawa. Nowy ukazał się zakręt na nowym skalistym wyskoku góry, a Zaledwieśmy go okrążyli, ujrzałem najwyraźniej w zagłębieniu, o kilkadziesiąt metrów niżej, ową szczelinę z wywierzyskiem, do któregośmy zmierzali. Ścieżynka coraz węższa i coraz bardziej pochyła, pod szalonym kątem spadała ku temu miejscu, a tuż za wywierzyskiem urywała się zupełnie.
Zatrzymałem towarzysza i wyciągając ramię w tym kierunku, zawołałem z radością:
– Tam!
Zaledwie wyrzekłem to słowo, on już zeskoczył z progu i zanurzając palce w szczeliny popękanej skały, na której całem opierał się ciałem, zsuwać się zaczął po perci z zręcznością godną najdzielniejszego z przewodników. Z pod stóp jego żwir i piasek sypał się w przepaść za każdym krokiem w dół.
Nagle spojrzałem i włosy stanęły mi na głowie z przerażenia.
– Stój! – wykrzyknąłem. Ale już było zapóźno.
Dziś jeszcze gdy o tem piszę, przechodzi mnie mrowie od stóp do głowy. Spostrzegłem, że ścieżynka która oderwała się i odpadła całkowicie z a wywierzyskiem, tak, jak to widzieliśmy z dołu, usunęła się również przed niem w jednem miejscu, tak iż na przestrzeni trzech do czterech stóp, nie było jej już wcale i tylko niezgłębiona zionęła pod nią przepaść…
Dzielny młodzieniec spostrzegł niebezpieczeństwo w ostatniej dopiero chwili i śmiałym skokiem przez przepaść przesadził. Przebiegł kilka kroków dalej szybko i stał już na turni nad wywierzyskiem, w miejscu bezpiecznem, na wyskoku skały.
Ochłonąłem. Ale w oczach mi się ćmiło i zdawało mi się, ze świat się ze mną w koło obraca.
– Jak mogłem… jak mogłem być tak nieopatrznym! popełnić podobną nieostrożność! wyrzucałem gorzko sam sobie. Wszak widząc z dołu dokładnie, że ścieżka z drugiej strony poniżej wywierzyska usunęła się skutkiem ostatniej słoty i runęła w przepaść, powinieniem był przewidzieć, że i powyżej tego miejsca bezpieczną nie jest i albo przerwaną, albo grozi upadkiem!
Antoś stał na dużym głazie osłaniającym wywierzysko od dołu w dumnej postawie. Obrócił się teraz ku mnie i uchyliwszy z uśmiechem kapelusza, pozdrowił mnie gestem tryumfatora. Ciupaga w prawem ręku, zwieszony przez lewe ramię serdak, puszczony na wolę wiatru, igrającego z jego jasnoblond włosami – postawa malownicza: panna Józia, jeźli nie była już w nim zakochaną, mogłaby się była zakochać, ujrzawszy go w tej chwili.
Postąpiłem krok naprzód, chcąc przypatrzeć się tej karkołomnej drodze, którą przebył mój towarzysz, przeskakując przez przepaść, przez którą jabym się nigdy był skakać nie ważył.
Antoś jednak sądząc zapewne, że chcę iść za jego przykładem, wyciągnął z przerażeniem oba ramiona nad głową i zawołał:
– Nie idź tu! nie idź! ani kroku! – a widząc żem się zatrzymał, dodał: – Przeskoczyć można, ale ta perć odstaje od skały i oderwie się tak jak poniżej z tamtej strony. Spostrzegłem to i dlatego przeskoczywszy, przebiegłem po niej tak szybko. Mnie utrzymała jeszcze, ciebie może już nie utrzyma i runie w przepaść.
– Słuchaj! – rzekłem – i ty nie waż się przechodzić po raz drugi. Pójdę do Kościelisk, sprowadzę górali, przyniosę linkę, po linie się spuścisz na dół, albo do góry cię wywindują.
Zrobił głową gest przeczący.
– Na dół za daleko, nie znajdziesz takiej długiej liny, a do góry mnie nie wyciągną, bo przecież powyżej mojej głowy sterczy ta skała jak sklepienie: liny ztamtąd spuszczonej, nie zdołałbym pochwycić.
– Rzucimy ci jeden koniec liny, a ty przywiążesz ją tam i przedostaniesz się tu do mnie…
– Do czegóżbym ją tu przywiązał? Ten głaz na którym stoję, stoi mocno dopóki go ciężar z góry przygniata, ale szarpnięty liną na bok, stoczy się natychmiast.
– Górale znajdą sposób aby cię ztamtąd bezpiecznie przeprowadzić.
– Czyż oni mądrzejsi od nas? nie, nic nie wymyślą. Musiałbym zresztą pół dnia tu czekać.. jak ongi cesarz Maksymilian na Martinswand. Wstyd by mi było. Za nic w świecie!
– Zlituj się! to szaleństwo chcieć przejść po ścieżce, która lada chwilę może stoczyć się w przepaść!
– Prawda, że szaleństwo. Ale sam mnie tu przyprowadziłeś, – i zaśmiał się pustym śmiechem.
– Prawda, prawda, źle zrobiłem… ale nie wiedziałem, nie przypuszczałem… zresztą nigdybym ci nie dozwolił był skakać przez tę przepaść. Antosiu! Zlituj się! miej rozum!
Zaśpiewał wesoło:
Co mi tam, wszystko mi jedno!
Co mi tam, czy dziś czy jutro
Opuszczę tę ziemię biedną,
Porzucę ciało jak futro
W którem się dusza spociła…
– Czy tak mówi Wasilewski?
– Antosiu! miej rozum!
– Do rozum rym rygorozum… ale to dopiero na przyszły rok mnie czeka. Teraz trzeba przedewszystkiem zbadać to wywierzysko.
Zeskoczył z głazu na którem stał i przechylił się o ile mógł pod skalne sklepienie, aby zajrzeć do czeluści nie wstępując na fatalną ścieżkę.
– Gdzież ta woda? – zawołał. – Ani śladu strumyka o którym mówiłeś. Wywierzysko zupełnie suche.
Zaledwie mogłem temu uwierzyć. Strumczek, który tam znalazłem za pierwszą bytnością, nie był wprawdzie duży, woda jednak ze szczeliny wydobywała się obficie i rozlewała w dwie strony, tworząc rodzaj małego basenu, głębokiego na szerokość dłoni, na przestrzeni co najmniej dwóch metrów, i z łożyska tego spływała na dół wodospadem. Sam rozmiar tego otworu w skale, zbyt obszerny na tę strugę która przezeń wypływała, przed – stawiał się oku jakby miniaturowa pieczara gnomów lub koboldów i nasuwał słuszne przypuszczenie, że po ulewnych deszczach zdrój ten bywa bez porównania obfitszym, a strumyczek w duży strumień się zmienia. Tymczasem po dwutygodniowej słocie zdrój wysechł.
Wyciągnąłem binokle i skierowawszy je w tę stronę, przekonałem się, o ile mi wyskok skały widoku nie zasłaniał, że istotnie strumyka niema tam ani śladu. Zauważyłem natomiast, że wspomniana pieczara przed otworem w skale, znacznie się rozszerzyła.
– To tak jak w Tomanowej, – zawołał Antoś, – tam także jest jaskinia, z której czasem duży strumień wybucha przez czas niejaki, a potem lata całe ani kropli wody.
Rozglądał się teraz w całem tem, suchem teraz łożysku strumienia, szukając skamieniałych kości. Po chwili rzekł, wsuwając głowę w głąb otworu:
– Przez te wrota można się tam wcisnąć do tej koleby. Dość obszerna. Dwóch chudych pokutników mogłoby się tam zmieścić… na klęczkach, z pochyloną głową… ale takich chudych jak ja; Bernardyn by się tu nie zmieścił.
I mówiąc to, znikł z przed oczu w pieczarze. Chciał ją widocznie dla dokonania ścisłej rewizyi uprzątnąć, za chwilę bowiem zaczęły z niej wylatywać wyrzucane daleko kamienie. Gradem leciały te pociski w przepaść przez czas dłuższy, a Antoś, widocznie zadowolony z tej zabawy, wychylił w końcu głowę i zawołał:
– A co? tak się bronią brachycefale troglodyci przeciw napadom długogłowych wędrownych Aryów! hu! ha! – i ponownym jeszcze rzęsistszym gradem, kartaczować zaczął napastników. Okrzyk jego i łoskot rozbijających się w przepaści głazów, rozlegał się, powtórzony wielokrotnem echem i sprawiał złudzenie toczącej się na prawdę, dzikiej jakiejś walki. Aby powiększyć jego zabawę, zawtórowałem mu także wojennym okrzykiem.
– Otóż to, to piękne! – zawołał, przerywając bombardowanie. I schował się znów do jamy, a kamienie znowu zaczęły wylatywać w powietrze.
Trwało to dość długo. Znużony, zaprzestał wreszcie walki i twarz jego rumiana, okolona bujnym włosem, ukazała się w otworze.
– Słuchajno, Antosiu, – rzekłem – trzebaby abyś całą tę jamę dokładnie zlustrował i wyrzucił z niej kamienie. Tam się z pewnością znajdą jakie ciekawe kości. A ja tymczasem pójdę na dół po linę, bo niepodobna abyś tą samą wracał ścieżką. Runąłbyś z nią w przepaść! Pójdę, ale mi daj słowo, że przez ten czas nie wyjdziesz z pieczary.
– Nie! nie! – zaprotestował, – Daję słowo, że wyjdę natychmiast, jeźli się ztąd oddalisz!
– Ależ to szaleństwo!
– Bo ja szalony – odparł niecierpliwie. – Dajmy temu pokój. Ale, wiesz co? tam za jamą łączy się korytarzyk, do którego, gdy wyrzucę rumowisko, także się będzie można wcisnąć na raczkach. Kto wie, może tam dojdę do jakiej groty obszernej? Szkoda tylko że niemam świecy, bo w korytarzyku ciemno zupełnie. Mam tylko zapałki woskowe, ale te mi nie wystarczą.